I teraz po raz drugi, tym razem nie w rozmowie, ale wewnątrz siebie, Zanael utwierdził się w postanowieniu, że nie zostanie pająkiem. Każda podjęta decyzja odsuwa choć część lęków. Uwięziony poczuł się lepiej. Wychowano go w przekonaniu, że jest kimś niezwykłym. Nigdy przedtem ani nigdy później nie miał uczucia takiej miałkości swego życia, bolesnej przeciętności i zwykłości, jak wówczas, gdy był uwięziony w czeluściach podziemnego kopca pająków. Z tej marności, jakiej wówczas doświadczył, z tej nienawiści skierowanej na świat, ale przede wszystkim na siebie, ukuła się jego późniejsza siła. Na razie był nikim i mógł to rozpamiętywać przez długie godziny. A potem przyszli po niego obrzydliwi strażnicy i uwolnili z pajęczyny. Chwyciwszy pod omdlałe ramiona, powlekli ciemnymi tunelami do samego serca podziemnego kopca.
Jaskinia była ogromna, wysoko sklepiona, zaś pod sufitem rozwieszono najwspanialej utkane pajęczyny. Pleśniowy grzyb pokrywający ściany nie wystarczyłby, by oświetlić całe pomieszczenie, dlatego u wejścia stały cztery wielkie monolity lśniące upiornym, seledynowym blaskiem. Zaś na środku znajdował się obsydianowy, gładki, wypolerowany ołtarz, osadzony na brązowym podwyższeniu przypominającym wnętrze gniazda. Wewnątrz było może pół setki centauropająków, wszyscy uzbrojeni, poruszali w miejscu odnóżami niczym w amoku. Zaczął szarpać się i krzyczeć, jednak niewiele to dało. Głos zniknął w ogólnej wrzawie, zaś jego ciało zostało po prostu rzucone na ołtarz. Więc tak się to wszystko skończy, myślał. Ohydnie i bez sensu. Miałem oto wielkie plany - okazało się, że były rojeniami dziecka albo szaleńca. Bo takie jak oni miałem możliwości. Przed sobą miał czarną czeluść, z której buchał nieopisany smród. Za sobą, wokół siebie dziesiątki pająków. Żadnej możliwości ucieczki. Był bezbronny, słaby, otoczony. Zaś z czarnej jamy coś szło. Słyszał wyraźnie odgłos ciężkich pajęczych kroków. Drobne pajęczaki wybiegały z czeluści i rozłaziły się po pomieszczeniu. Cała fala tych stworzeń wypełzała z jamy. Była to straż przednia czegoś, co było esencją zła. I oto ukazała się ona w całej swej okazałości. Miała ponad pięć metrów wysokości. Posiadała olbrzymi czarny odwłok i pajęcze nogi. Tułów był kobiecy, lecz zwisały zeń trzy pary pomarszczonych piersi o bladych brodawkach, z których można było zassać truciznę. Całą humanoidalną skórę miała pokrytą brązowymi plamami różnej wielkości. Włosy miała idealnie białe. Twarz napuchniętą jak od jadu, gościło na niej tylko wyuzdanie. Zbliżała się do niego powoli, kołysząc ciężkim odwłokiem. Lada chwila znajdzie się pod nią. Arachneida wyraźnie rada była z nowego kochanka. Obecne na sali pająki dopingowały swą panią grzechotem odnóży. Zanael spróbował uciec, zbiegł z ołtarza, ale pajęcze kończyny rzuciły go z powrotem do gniazda. Zwymiotował, co na chwilę zatrzymało pajęczycę. Wyraźnie bawiła się jego strachem. Nie był już jak człowiek, przerażenie zamieniło go w zwierzę. Próbował uciekać, szukał wzrokiem szczeliny w litej ścianie, w jednorodnej, zbitej kopule sklepienia. Gdyby znalazł jakąś, zapewne rzuciłby się przez tłum pająków w szaleńczej próbie przedarcia się do ocalenia. Ale z pajęczego gniazda nie było wyjścia. A Arachneida wyciągnęła po niego swe wielkie ręce, uniosła go, nie bacząc na jego bezradne wierzganie, i położyła z powrotem na ołtarzu.