» Fragmenty książek » Wojna kwiatów - fragment 1

Wojna kwiatów - fragment 1


wersja do druku
Wojna kwiatów - fragment 1
Theo trochę gryzło sumienie, gdy włączał z powrotem telefon komórkowy. Zwłaszcza kiedy zdał sobie sprawę, że wyłączył go na ponad dwie godziny. Z ulgą zauważył, że nie ma żadnych wiadomości. Zamierzał go wyłączyć tylko na kilka minut, żeby nikt nie zadzwonił, gdy będą stroić instrumenty - ci młodzi, zwłaszcza Kris, gitarzysta, strasznie się z tego powodu wściekali. Ale potem zaczęło się dziać i zupełnie zapomniał o telefonie.

Johnny przeszedł nad rozrzuconymi na dywanie w salonie futerałami od gitar, które przypomniały porzucone kokony i uchylił drzwi, żeby przyłączyć się do Theo. W czasie próby wzgórze zakryła mgła. Ogrodzone patio wyglądało jak wyspa wśród zimnego, zamglonego morza.

„Jezu, San Francisco w marcu.” Powinien był wziąć kurtkę. „Równie dobrze mogłaby to być Minnesota.”

- Ej, masz dymka? - zagadnął Johnny’ego.

Perkusista skrzywił się i poklepał po kieszeni w koszuli, a potem po kieszeniach spodni. Był niski, ale miał długie, silne ręce. Z tym brzuszkiem, potarganą, choć rzednącą czupryną i włoskami, który zawsze wyłaziły mu przez kołnierzyki koszulek, przypominał Theo wzruszające szympansy z filmów dokumentalnych tej słynnej Angielki.

Kiedy w końcu znalazł paczkę, wytrzasnął jednego papierosa dla Theo, a potem jednego dla siebie i zapalił.

- Stary, nigdy nie masz swoich.
- Bo nigdy ich nie kupuję. Palę tylko, kiedy gram.

Johnny pokręcił głową.

- To takie typowe, Vilmos, zawsze idziesz na łatwiznę. Ja jestem uzależniony, a ty palisz tylko, kiedy masz ochotę, na przykład w moim towarzystwie. I pewnie to ja dostanę raka.
- Pewnie tak.

Theo zastanawiał się, czy nie zadzwonić do domu, ale za parę minut i tak będzie wychodził. Z drugiej strony Cat nieustannie mu teraz przypominała „jestem w ciąży i chcę wiedzieć, gdzie jesteś”… Znowu ogarnęły go wyrzuty sumienia i nie potrafił zdecydować, co robić. Gapił się na telefon zakłopotany, jakby to był wytwór zaginionej cywilizacji.

- Twoja stara zostawiła ci wiadomość?

Johnny jako jedyny w zespole był rówieśnikiem Theo, ale mówił tak, jakby był jeszcze starszy i bez zażenowania używał przestarzałych słów typu „morowy” albo „byczy”. Theo słyszał nawet raz, jak powiedział „w dechę”, ale Johnny przysięgał, że tylko żartował. Był też jedynym, który rozumiał tak archaiczny zwyczaj jak dzwonienie do domu. Kris, Dano i Morgan byli raptem po dwudziestce i tylko dawali znać swoim dziewczynom, kiedy wpadną po próbie, żeby je przelecieć.

- Nie. I tak muszę już lecieć.

Johnny pstryknął papieros za barierkę na ulicę - polecił jak maleńka, spadająca gwiazda.

- Najpierw przesłuchaj podkładu do „Uczty”, bo inaczej Kris będzie się strasznie pultał.

Jego uśmiech prawie ginął w gęstej brodzie. Zaczął zdejmować plaster, którym owijał kłykcie przed grą, bo potwornie mocno uderzał kostkami o krawędzie bębnów. Theo wolałby mieć blizny niż różowe, wydepilowane paski na owłosionych dłoniach, ale Johnny od miesięcy nie był na żadnej randce i najwyraźniej preferował życie w pojedynkę, więc nie przejmował się takimi drobiazgami.

A Theo owszem - i teraz całkiem poważnie się zastanawiał, czy nie czas podciąć dość długie, ciemne włosy. Już fakt, że dobiegał trzydziestki i nadal grał w garażowej kapeli był dość przygnębiający, nie musiał dodatkowo wyglądać jak starzejący się ćpun.


Okazało się, że Theo spędził jeszcze pół godziny przesłuchując nagranie demo „Uczty głupców”, kawałek w stylu procesyjnego gotyku. Kris go skomponował i marudził nad nim jak neurotyczny kucharz przygotowujący wyjątkowo ważną kolację. Miał kilka irytujących uwag na temat wokalu Theo. Domagał się, żeby był bardziej zachrypły i żeby czuło się w nim groźbę, a Theo nie przepadał za takimi melodramatycznymi chwytami.


Przy ostatnim słuchaniu, gdy Kris kiwał krótko ostrzyżoną głową w rytm własnej muzyki z wyrazem twarzy, który łączył przyjemność i cierpienie, Theo doznał nagłego olśnienia: „Kris będzie chciał sam to zaśpiewać, do tego właśnie zmierza. Chociaż jestem sto razy lepszy, w końcu nabierze dość pewności siebie i będzie chciał robić wszystkie wokale. To będzie mój koniec w tej kapeli.”

Nie był pewien, co w związku z tym czuje. Z jednej strony, chociaż podziwiał tych młodych muzyków i pomysły Krisa Rolle’a, ten zespół nie był dla niego ideałem. Po pierwsze nie cierpiał jego nazwy: „Potężne chmury niepokoju”. Brzmiała niezgrabnie. Gorzej, to był żart, parodiujący nazwę słynnej grupy gospel „The Mighty Clouds Of Joy”. Theo głęboko wierzył, że żartobliwe nazwy pasują do żartobliwych zespołów, pomijając Beatlesów. Poza tym irytowała go. Kris, Morgan i Dano byli za młodzi, żeby pamiętać „The Mighty Clouds Of Joy”, więc czemu postanowili parodiować tę nazwę? Pachniało to trochę białymi chłopakami z przedmieścia, którzy nabijają się ze szczerych, religijnych czarnych ludzi, a to nie za bardzo podobało się Theo. Ale gdyby kiedykolwiek o tym wspomniał, rzuciliby mu to rybie spojrzenie, które opanowali do perfekcji - uniwersalna forma obrony przed beznadziejnie sztywnymi rodzicami i nauczycielami, przez co poczułby się jeszcze starzej.

„Kiedy znalazłem się po niewłaściwej stronie?”

Założył starą, skórzaną kurtkę i wyciągnął od Johna jeszcze jednego papierosa na drogę, a właściwie do domu, ponieważ dość trudno palić, kiedy ma się na głowie kask motocyklowy. Rozejrzał się, czując, że o czymś zapomniał. Wokalista nie nosi ze sobą za dużo sprzętu. Mikrofony i sprzęt do nagłośnienia należały do Morgana i Krisa. Theo mógł odejść od „Chmur” tak, jak stał, po prostu. Jeśli w czymś był naprawdę dobry, to w znikaniu, gdy sprawy przybierały nieciekawy obrót.

Gdyby go wyrzucili, czy Johnny też by odszedł? Theo nie bardzo wiedział, czego by chciał. To był trzeci zespół, w którym grał razem z Johnnym Battistini. Zaliczyli jazdę obowiązkową - zespół mającym zrobić wielką karierę, w którym się poznali, a potem straszną grupę nagrywającą covery, w której zimowali, aż wreszcie spotkali Krisa i resztę. Theo nie miałby nic przeciwko przerwie na szukanie nowego zespołu, i Bóg jeden wie, że Catherine ucieszyłaby się, gdyby częściej spędzał wieczory w domu, zwłaszcza, że spodziewali się dziecka, ale stary Johnny B. nie miał w życiu praktycznie niczego poza muzyką. Jeśli nie liczyć pracy w sklepie muzycznym i „Chmur”, John był właściwie facetem, z którego zwykle nabijano się w reklamach, ale dzięki którym ten biznes się kręcił: przyjacielskim nierozgarniętym gościem, który jadał jedzenie na wynos, wypożyczał pornosy i samotnie oglądał zapasy.

Kris podniósł głowę - po raz kolejny słuchał „Uczty głupców” - gdy Theo podszedł do drzwi.

- Idziesz? - sprawiał wrażenie poirytowanego.

Kris miał szare oczy jak niebo przed burzą. W takich oczach nastolatki pewnie widziały rzeczy, których tak naprawdę wcale tam nie było.

„Nie”, miał ochotę odpowiedzieć Theo. „Nie idę, będę tu siedział aż do nocy, jechał na koksie i podziwiał swój geniusz, tak jak wy, bo nie mam nic lepszego do roboty i nikogo na głowie, gdy wracam do domu.”

- Nie mogę zostać - powiedział. - Moja dziewczyna jest w ciąży, zapomniałeś?

Przez chwilę tak się wczuł w swoje racje, że prawie zapomniał o wyłączonym na dwie godziny telefonie.

Kris przewrócił oczami, lekceważąc cały ten niewyobrażalnie nudny temat, a potem długimi palcami przycisnął kilka guzików na cyfrowym magnetofonie i przewinął taśmę, żeby znowu posłuchać swojej solówki, ciężkiej od efektów. Morgan i Dano kiwnęli raz głową w stronę Theo - pewnie woleli nie tracić energii na machanie mu. John uśmiechnął się do niego znacząco, chociaż w przeciwieństwie do Theo zamierzał zostać i siedzieć z tymi młodszymi o dekadę dzieciakami, popalać z nimi trawę i gadać do pierwszej albo drugiej nad ranem o ich pierwszym, hipotetycznym albumie.

- Wyluzuj, Theo! - zawołał za nim.

Stara yamaha odpaliła za pierwszym kopem. Theo uznał, że to dobry znak.


Światło w sypialni było zgaszone, ale przez żaluzje widać było migotanie telewizora, co znaczyło, że Catherine pewnie jeszcze nie śpi. Chociaż nie próbowała się do niego dodzwonić, przeczuwał, że nie będzie za bardzo zadowolona z jego powrotu po północy. Theo zawahał się, a potem usiadł na schodach ganku i zapalił papierosa od Johnny’ego. Lampy uliczne stały w kałużach światła na chodniku biegnącym wzdłuż ciemnych domów. Western Addition to cicha, robotnicza dzielnica, gdzie ludzie oglądali tylko początek programu Lettermana albo Leno, a potem wyłączali telewizor, bo musieli wcześnie rano wstać. Wiatr zaszeleścił liśćmi leżącymi na ulicy.

„Umieram tutaj”, pomyślał nagle Theo. „To nie miejsce dla mnie.”

Sam się zdziwił. Jeśli nie tu, to gdzie? Czego lepszego mógł szukać? To prawda, że nigdy nie czuł, że naprawdę żyje poza chwilami, gdy śpiewał, zajmował się muzyką. Często miał niepokojące wrażenie, że pracując, rozmawiając, a nawet czasem będąc z Cat, tylko zachowuje pozory. Czuł jednak, że ma już za sobą dziecinne marzenia o zostaniu gwiazdą rocka. Byłby szczęśliwy, gdyby raz na parę tygodni grywał w klubach dla prawdziwej publiczności. Nie, przecież tego chciał, prawda? Domu, dorosłego życia. Na pewno tego chciała Catherine Lillard, a on pragnął jej. Byli razem prawie dwa lata. To niemal wieczność, nie? Praktycznie byli małżeństwem, i to jeszcze przed wynikami testu.

Theo przeszedł przez skrawek trawnika do chodnika i wrzucił papierosa do kanału, a potem wszedł do domu. Telewizor był włączony, ale w miejscu, gdzie Cat zwykle zwijała się na kanapie, leżał tylko zmięty koc.

- Ej, kochanie? Cat?

W kuchni panowała ciemność ciemno, ale pachniało, jakby Cat gotowała: w powietrzu unosił się dziwny, korzenny zapach, słodkawy i jednocześnie trochę mdlący. Okna były otwarte. Zapowiadała się piękna, marcowa noc, ale powietrze w domku było tak gęste, jakby zbliżała się burza.

- Cat? To ja.

Wzruszył ramionami. Może położyła się spać, tylko zostawiła włączony telewizor. Ruszył korytarzem i zobaczył światło w łazience - nic niezwykłego: Cat nie cierpiała macania ścian w poszukiwaniu włącznika, gdy była na wpół rozbudzona albo ocierania sobie łydek po ciemku o coś, co stało w korytarzu. Prawie nie zwrócił uwagi na zawiniątko na podłodze pod ścianą w łazience. To czerwone smugi w wannie przyciągnęły jego wzrok, jaskrawe na tle porcelany. Pchnął drzwi i otworzył je na oścież.

Potrzebował całych dwóch sekund, nim zrozumiał, co widzi. To były dwie najdłuższe sekundy w jego życiu. Nagły zakręt rzeczywistości, równie dezorientujący co halucynacje. Podłoga za drzwiami też była we krwi, szkarłat bił w oczy we fluorescencyjnym świetle. Szlafrok frotte Cat zwinięty w kulę i rzucony obok toalety też przesiąkł krwią.

- O mój Boże… - jęknął.

Szlafrok zadrżał i obrócił się, ukazując bladą twarz Catherine. Jej cera przypominała białą, papierową maskę z krwawymi odciskami palców na policzkach, jej własnymi odciskami, jak dowiedział się później. Jednak przez chwilę tylko patrzył, z sercem zaciśniętym w straszliwym szoku, a w jego głowie powtarzała się tylko jedna myśl: „morderstwo, morderstwo, morderstwo”.

Miał rację, ale dowiedział się o tym później. Dużo, dużo później.

Cat dostrzegła jego twarz i spróbowała skupić na niej wzrok. Ze spierzchniętych ust wydobył się szept:

- Theo…?
- O mój Boże, mój Boże, co się stało? Żyjesz…?

Jej gardło zacisnęło się tak spazmatycznie, jakby Cat chciała zwymiotować - oczami wyobraźni zobaczył przerażający obraz fontanny krwi tryskającej z jej ust. Chropowaty głos, który się z niej wydobył był tak zgrzytliwy, że w pierwszej chwili Theo nie zrozumiał słów.

- Straciłamjestraciłamjestraciłamje…!

Ukląkł przy niej na mokrej, wymazanej palcami podłodze, śliskiej i lepkiej od szkarłatu - skąd jej się tyle tu wzięło, tej mokrej czerwieni? Próbował pomóc wstać Cat, podczas gdy spanikowany, idiotyczny głos mówił mu „Nie ruszaj jej, jest ofiarą wypadku”, ale nie wiedział, co się stało, co właściwie mogło się stać, czy ktoś się włamał…? I nagle zrozumiał.

- Straciłam je! - jęczała już wyraźniej, gdy w jej szloch stał się niemal bezgłośny. - Jezu, straciłam dziecko!

Przebiegł przez pół domu do telefonu, gdy przypomniał sobie, że ma komórkę w kieszeni. Zadzwonił pod 911, podał im adres i jednocześnie próbował zawinąć wokół Cat ubranej w szlafrok ręczniki, jakby otrzymała jakąś rozległą ranę, którą trzeba opatrzyć.

Kiedy skończył, przytulił ją mocno i czekał, aż usłyszy sanitariuszy przy drzwiach.

- Gdzie byłeś? - Miała zamknięte oczy i drżała. - Gdzie byłeś?


* * *



Szpitale przypominają w pewnym sensie wiersze T.S. Eliota - dobrze oświetlona ziemia jałowa, miejsce, w którym mówi się ściszony głosem, w którym tak naprawdę nie da się ukryć tych strasznych rzeczy dziejących się za zamkniętymi drzwiami. Nawet gdy wyszedł do poczekalni, żeby rozprostować nogi, żeby chodząc zrzucić część tego potwornego napięcia z bezradności, miał wrażenie, jakby krążył po grobowcu.

Okazało się, że utrata krwi nie zagraża życiu tak bardzo, jak się tego Theo obawiał. Część cieczy na podłodze to był płyn owodniowy i rozlana woda z gorącej kąpieli, którą Cat brała, gdy zaczęły się pierwsze bolesne skurcze. Lekarze spokojnie opowiadali mu o przedwczesnym przerwaniu błon, możliwych nieprawidłowościach w budowie macicy, ale równie dobrze mogliby mu objaśniać bizantyjski rytuał religijny - Theo czuł się, jakby dostał obuchem przez łeb. Catherine Lillard przespała pierwszych dziesięć godzin. Twarz miała bladą jak książkowa księżniczka, do obu rąk podłączone kroplówki. Kiedy w końcu otworzyła oczy, wydała się całkiem obca.

- Skarbie, tak mi przykro - powiedział. - To nie twoja wina. Takie rzeczy się zdarzają.

Nawet nie marnowała sił, żeby zareagować na taki frazes. Odwróciła twarz i zapatrzyła się na ciemny ekran telewizora zawieszony pod kątem na ścianie.

Przejrzał notatnik Cat z telefonami. Jej matka zjawiła się przed śniadaniem, niezadowolona, że Theo nie zawiadomił jej wcześniej. Zaraz potem pojawiła się najlepsza przyjaciółka Catherine - Laney. Obie kobiety założyły dżinsy i koszule flanelowe, jakby planowały zaraz podwinąć rękawy i przygotować obiad dla bezdomnych albo zbudować stodołę. Miało się wrażenie, jakby postawiły parawan wokół bladej, milczącej dziewczyny, barierę, której Theo nie mógł przekroczyć. Przez godzinę wymyślał sobie zajęcia, biegał na dół po kawę i czasopisma, a potem powiedział Catherine, że jedzie do domu przespać się chwilę. Cat nie odpowiedziała, ale jej matka zgodziła się, że to dobry pomysł.


Chociaż był tak zmęczony, zdołał przespać tylko trzy godziny. Kiedy wstał, zdał sobie sprawę, że nie zadzwonił do nikogo ze swojej rodziny ani przyjaciół. Trudno mu było wymyślić, do kogo miałby zatelefonować. Do Johnny’ego? Theo wiedział, jak kumpel by zareagował, potrafił nawet sobie wyobrazić ton głosu, którym powiedziałby: „Och, Thee, rany. Stary, straszna kicha.” Zaraz zabrakłoby mu słów i zapadłaby niezręczna cisza. Johnny byłby szczerze zasmucony, bez wątpienia, w końcu to naprawdę był porządny facet, ale dzwonienie do niego jakoś nie miało sensu. A sam pomysł, żeby pogadać z innym chłopakiem z zespołu, był zwyczajnie śmieszny. Właściwie to w którymś momencie będzie musiał przekazać wiadomość Johnny’emu, żeby powiedział reszcie, co się stało i oszczędził Theo patrzenia, jak Kris i pozostali dwaj udają, że to ich w ogóle obchodzi - o ile w ogóle wysililiby się aż tak bardzo.

Do kogo jeszcze mógłby zadzwonić? Jak można stracić dziecko - to też jego dziecko, musiał sobie stale przypominać, że w połowie to dziecko było też jego, nie tylko Catherine - i nikomu o tym nie powiedzieć? Więc to do tego doszło - ma trzydzieści lat i nikogo w swoim życiu, z kim chciałby albo potrzebował porozmawiać o poronieniu?

„Gdzie są moi przyjaciele? Kiedyś ciągle wokół mnie było mnóstwo ludzi.” Ale kim byli ci ludzie? Kiedyś to wydawało się ekscytujące - dziewczyny, które tłoczyły się na jego koncertach, faceci, którzy chcieli zostać jego menadżerami - ale teraz ledwo ich pamiętał. Przyjaciele? Nie, to tylko ludzie, a ludzie nie wydawali mu się już tak interesujący jak niegdyś.

W końcu postanowił zadzwonić do matki, chociaż nie rozmawiał z nią od początku lutego. To wydawało się nie w porządku, zwlekać cztery tygodnie, czy coś koło tego, a potem odezwać się z taką wiadomością, ale nie wiedział, co poza tym mógłby zrobić.

Odebrała od razu po pierwszym dzwonku. Ten jej zwyczaj zawsze wytrącał go z równowagi - jakby wiecznie siedziała przy telefonie. To chyba niemożliwe, żeby jej życie po śmierci taty było aż tak puste? Chociaż nigdy nie prowadzili szczególnie ożywionego życia towarzyskiego.

- Cześć, mamo.
- Cześć, Theo.

Nic więcej. Żadnego „Dawno nie dzwoniłeś” albo „Co u ciebie?”.

- Ja tylko… mam złe wiadomości, mamo. Catherine straciła dziecko.

Milczenie trwało dość długo, nawet jak na standardy Anny Vilmos.

- To bardzo smutne, Theo. Przykro mi to słyszeć.
- Poroniła. Wróciłem do domu i znalazłem ją podłodze w łazience. To był naprawdę okropne. Krew była wszędzie. - Zdał sobie sprawę, że już opowiada to jak jakąś historię, jakby to nie przydarzyło mu się naprawdę. - Nic jej nie jest, ale myślę, że jest mocno przygnębiona.
- Jaka była przyczyna, Theo? Przecież muszą wiedzieć.

„Muszą wiedzieć.” Mama zawsze mówiła o ludziach, którzy mają władzę, jakąkolwiek władzę, jakby stanowili jedną, wszystko wiedzącą, wszechmocną grupę.

- Nie, nie wiedzą. To się stało… samo z siebie. Robią badania, ale jeszcze nic nie wiedzą.
- To takie smutne.

I to był właściwie koniec rozmowy. Theo próbował sobie przypomnieć, co myślał, gdy dzwonił, czego się spodziewał, czy kierowało nim coś więcej niż synowski obowiązek: „posłuchaj mamo, co złego przydarzyło mi się w życiu w tym miesiącu.”

„To mogło być prawdziwe dziecko”, pomyślał nagle. „Tak prawdziwe jak ja. Jak ty, mamo. To nie jest po prostu takie smutne.” Ale nie powiedział tego.

- Stryj Harold przyjeżdża w przyszłym miesiącu.

Młodszy brat ojca był dyrektorem handlowym. Mieszkał w południowej Kalifornii. Po śmierci ojca Theo, wziął na siebie rolę głowy rodziny, co oznaczało, że dzwonił do bratowej w Wigilię i raz, dwa razy do roku, gdy przyjeżdżał w interesach do San Francisco, zabierał ją na kolację do Sizzlera.

- Chciałby się z tobą spotkać.
- Aha, dobra, zadzwonię w tej sprawie, może się jakoś umówimy.

Jak szybko rozmowa zamieniła się w typową dla nich suchą wymianę zdań z delikatnymi wyrzutami sumienia w tle. Theo chciał powiedzieć coś innego, chciał to przerwać i zapytać ją, co naprawdę czuje, nie, co on powinien czuć w związku z tą straszną rzeczą, która mu się przydarzyła, ale to nie miało sensu. Zupełnie jakby musieli przepychać słowa przez nośnik rzadszy od normalnego powietrza, więc tylko najprostsze, najbardziej prozaiczne sprawy mogły do nich przepływać, nie znikając w nieruchomej pustce.

Szybkie i chłodne pożegnanie ze strony matki i Theo znów został sam. Zadzwonił do szpitala. Zastanawiał się, czy Catherine nie jest sama i nie potrzebuje towarzystwa. Odebrała Laney i powiedziała mu dość chłodno, że Cat śpi i że nie, Theo nie musi się nigdzie spieszyć.

- Na jutro też wzięłam wolne - powiedziała. - Będę tutaj.

Zabrzmiało to bardziej jak groźba wobec niego niż grzeczność wyświadczana Cat.

- Jak ona się czuje?
- A jak myślisz?
- Jezu, Laney, zachowujesz się tak, jakbym zepchnął ją ze schodów albo coś takiego. To było też moje dziecko.
- Wiem, Theo.
- Myślisz, że nie wolałbym być wtedy przy niej? Ale i tak nic bym nie pomógł. Tak powiedział lekarz.
- Nikt cię nie wini, Theo.

Ale zabrzmiało to zupełnie inaczej.

Odłożył słuchawkę. Stał w salonie i gapił się na nietknięty od wczorajszego wieczoru bałagan, ślady codziennego życia nagle przerwanego przez katastrofę i pogrzebanego jak w Pompejach. Siedziała tutaj, oglądała telewizję, gdy zaczęły się naprawdę potworne skurcze. Wstając wpadła na stolik - szklanka nadal leżała na podłodze, a na brudnym dywanie, który pamiętał lepsze czasy, widniała plama po rozlanej dietetycznej coli. Czy krew pojawiła się za nim Cat doszła do łazienki? Zaczął iść jej śladami i nagle zatrzymał się. To było chore, zbyt okropne. Zupełnie jak oglądanie miejsca, w którym popełniono morderstwo.

Spał tylko trzy godziny, ale roznosiła go jakaś zła energia. Włączył telewizor. Obrazy wydawały się pozbawione znaczenia.

„Co się stało z moim życiem? Jak coś tak małego - to nawet jeszcze nie było dziecko, nieważne, co mówi o tym Cat - jak coś takiego mogło tak wiele zmienić?” Ale właściwie co to za życie, jeśli czujesz, że żyjesz tylko wtedy, gdy grasz, ale nawet nie potrafisz znaleźć właściwego miejsca i właściwych ludzi, z którymi mógłbyś to robić?

„Wszystko za łatwo ci przychodziło”, powiedziała mu parę lat temu zrezygnowana matka. „Kiedy byłeś małym chłopcem, we wszystkim byłeś dobry. Nauczyciele wierzyli w ciebie. I dlatego nigdy nie miałeś żadnych ambicji.”

Teraz musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie, cokolwiek. Żałował, że nie ma pod ręką Johnny’ego, bo mógłby wyciągnąć od niego papierosa, a może nawet kilka. Siedzieliby, palili, pili zimne piwo i gadali o całkiem nieistotnych pierdołach. Ale nie dałby rady zadzwonić do niego teraz i opowiedzieć mu o tej dziwnej, żałosnej sprawie, nie teraz.

„Jej twarz była tak blada…! Zupełnie, jakby z Cat wypłynęło serce, a nie maleńkie, martwe dziecko.”

Wstał i poszedł do ich sypialni. Stały tam pudła z rzeczami, które czekały, aż Theo uprzątnie wolny pokój - pokój do ćwiczeń, jak go czasem nazywał, chociaż mógł zliczyć na palcach jednej dłoni te wszystkie razy, kiedy rzeczywiście usiadł tam z gitarą. Pokój do ćwiczeń miał zamienić się w dziecinną sypialnię, a wszystkie spakowane rzeczy były właśnie dla dziecka. Raczej byłyby. Gdy Cat wróci, nie będzie chciała ich oglądać - tych pierwszych, symbolicznych zakupów: dziecięcych ubranek, książek i pluszowych zabawek, które wybierała na wyprzedażach garażowych.

„Jak kupujesz używane, to się nie liczy”, powiedziała mu, nie do końca żartując. A może nawet całkiem poważnie. „Używane rzeczy nie zapeszą.”

A jednak przyniosły pecha. Albo coś innego - Theo czuł, że w jakiś sposób to on przyniósł pecha, ale nie potrafił wytłumaczyć, skąd to uczucie. Miał wyrzuty sumienia, których nie potrafił wyjaśnić, tak jak pochodzenia tajemniczych plam na ubraniu. W każdym razie teraz stał w sypialni i czekały na niego trzy wielkie kartony pełne rzeczy, przez które Cat zacznie płakać, gdy wróci do domu. Mógłby coś z nimi zrobić, przynajmniej do czegoś by się przydał. Schowałby je do garażu i Cat nie musiałaby na nie patrzeć; nie natknęłaby się na milutkiego pluszowego pieska patrzącego na nią oczami z guzików zaraz pierwszego dnia po powrocie.

To wcale nie było takie proste - znaleźć miejsce na rzeczy dla dziecka w garażu, w którym pudła ze starymi fantastyczno-naukowymi książkami Theo i całym mnóstwem innego śmiecia stały w chwiejnych stosach niczym ruiny starożytnego miasta. Nieużywany sprzęt do ćwiczeń i spakowane półki do zmontowania zajmowały tyle miejsca, że gdy zrobi się cieplej, Cat już nawet nie będzie próbowała parkować w garażu i tak zostanie aż do późnej jesieni. Wtedy trzeba będzie przenieść szpargały, których do tego czasu przybędzie, aby wóz miał w ogóle szansę wjechać.

Gdy próbował wcisnąć ostatnie pudło na wąską półkę nad stołem z narzędziami, przewróciło się i solidnie uderzyło go w skroń. Pomacał się i zobaczył na palcu krew. Książki dla dzieci rozsypały się na schodach prowadzących do kuchni. Theo bolała głowa. Zszedł jak staruszek po niskich schodkach, żeby nie musieć schylać się i pozbierał z podłogi książeczki - stare, poplamione palcami i ewidentnie kochane egzemplarze Puchatka, książki Dr. Seussa i „Where the Wild Things Are”, wszystkie używane, zgodnie z zasadą Cat. Podniósł tę, którą sam wybrał. Kupił ją nową, w sklepie, ponieważ nie potrafił sobie wyobrazić wychowywania dziecka bez niej i dlatego, że chociaż nigdy nie wstawał w soboty dość wcześnie, żeby biegać z Cat po wyprzedażach garażowych, chciał dołożyć coś od siebie.

„To ona przyniosła pecha?” Był w tak ponurym nastroju, że nawet nie potrafił wyśmiać tej myśli. Przekartkował książkę. Dziwne, płaskie rysunki, surowe i niemal dziecinne na pierwszy rzut oka jak zawsze przyciągnęły jego wzrok. Czy mama naprawdę mu ją czytała? Teraz nie potrafił uwierzyć, że miał matkę, która brała go na kolana i czytała mu „Goodnight Moon”, ale znał słowa tej książki na pamięć jak katechizm: króliczek w wielkim, zielonym pokoju mówił dobranoc wszystkim znajomym przedmiotom w pokoju dziecinnym, rękawiczkom i kotkom, grzebykowi i szczotce, i oczywiście, co było najdziwniejsze ze wszystkiego, mówił dobranoc „nikomu”.

„Dobranoc nikomu”. Nigdy tego nie rozumiał - to był najbardziej magiczny fragment w książce i jednocześnie najbardziej przerażający. Wszystkie pozostałe obrazki: króliczek w piżamie, ogień, czytająca stara pani królikowa - wszystkie miały sens. Lista przedmiotów: krzesła, koty, skarpety, dobranoc, dobranoc, a potem pusta strona i „dobranoc nikomu”. Ale kim ten Nikt? To dziecięca wersja zen. Czasem myślał sobie, jak to mały chłopiec, że to on jest tym książkowym Nikim, on, Theo, anonimowa obecność - że książka wiedziała, że on gdzieś tam istnieje, obserwuje, jak króliczek szykuje się do snu, zagląda z zewnątrz do przytulnego, ciepłego pokoju jak przez okno. Matka Theo dołożyła się do tego: za każdym razem, gdy dochodzili do tego fragmentu, mawiała: „Dobranoc nikomu. Powiedz dobranoc.” I Theo mówił. Może miała tylko na myśli to, żeby też życzył dobrej nocy tej malutkiej istocie znanej jako Nikt. Ale on zawsze myślał, że to jego nazywa Nikim i chce, żeby odpowiedział na królicze „dobranoc”, a on to posłusznie robił.

Ostatniej zimy, odkąd poznali wynik testu ciążowego, Theo czasem wyobrażał sobie, że na jego kolanach siedzi mała dziewczynka - Cat od początku była pewna, że to dziewczynka, chociaż nie robili jeszcze badań ultrasonograficznych - z głową przyciśniętą do jego piersi, gdy kartkowali razem książkę. W swoich niewyraźnych fantazjach nigdy nie potrafił zobaczyć, jak wyglądała, wyobrażał sobie tylko główkę o miękkich, kręconych włoskach i ciepłe, drobne ciało przyciśnięte do niego. Nikt. Wyglądała jak Nikt. I tym właśnie się okazała.

Przekartkował strony, rysunki malowane z niezwykłej perspektywy, jakby ze świata snu. Pod koniec krótki katechizm - mówienie dobranoc ostatnim rzeczom: gwiazdom, powietrzu i wszędobylskim hałasom.

To powinno znaleźć się na kamieniu nagrobnym dziecka, tyle że nie będzie żadnego grobu, żadnego kamienia. Cat przejdzie wyłyżeczkowanie, jak to zwyczajnie nazwali lekarze, żeby usunąć wszystko, co nie wyszło samo. Wszystko. Nie pozostanie nic, co można by pochować. Polly, Rose i wszystkie imiona, którymi się bawili niespiesznie, bo nie było pośpiechu, w końcu mieli jeszcze kilka miesięcy przed sobą, a teraz dziewczynka nie dostanie żadnego z nich. Była Nikim.

„Dobranoc Nikomu.”

Siedział na schodach z pudłem książek na kolanach i płakał.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.