» Fragmenty książek » Wilczy miot

Wilczy miot

Wilczy miot
Jutrznia
Anno Domini 1239

Os iusti meditabitur sapientiam,
et lingua eius loquetur iudicium.


Usta sprawiedliwego głoszą mądrość
I język jego mówi to, co słuszne.

Psalm 37:30

I


– Proszę…!
Manfried Hartmann usiłował zignorować głos dochodzący zza ciężkich dębowych drzwi. Stał na baczność z drugiej strony korytarza, drżąc lekko. Nawet w bluzie i kolczudze było mu zimno w tym wilgotnym lochu.
Jeszcze bardziej mroziła go żałosna słabość w dochodzącym ze strzeżonej przez niego celi kobiecym głosie.
Trudno było nie odbierać postawienia go tu na straży inaczej jak służby karnej. Być może, w bardziej życzliwym nastroju, mógłby myśleć o niej jak o formie umartwiania się, które krzyżaccy panowie przydzielali mu, by przez pracę i posłuszeństwo oczyścić jego duszę. Mimo słów sierżanta na temat „więźniów o szczególnym znaczeniu” Manfried nie potrafił dostrzec w tym niczego szczególnie wzniosłego. Z pewnością w tym lochu wcale nie czuł się bliżej Boga.
Z długiego i bolesnego doświadczenia wiedział, że gdyby zaczął rozmowę o tym z jednym z kapłanów, albo – Panie, uchowaj – którymś z rycerzy zakonu, uzyskana odpowiedź obejmowałaby nakaz modlitwy, pokuty i wielogodzinnych rozważań cierpienia Pana na krzyżu.
Jednak, na Boga, gdyby chciał odmówić tak wiele pacierzy, zostałby w Lubece i wstąpił do klasztoru.
Wcale nie znaczyło to, że spędził tu pięć nocy jak poganin, odwrócony plecami do Boga. Jednak oczekiwanie od żołnierza, że całą noc, od komplety do jutrzni, spędzi na cichej kontemplacji Chrystusa, było liczeniem na zbyt wiele.
Zwłaszcza wobec nieustannie błagającego go głosu młodej kobiety. A z powodu opiekuna kobiety – dowodzącego baliwatem zakonu krzyżackiego komtura krajowego Erharda von Stendala – który zakazał rozmawiać, a nawet patrzeć na więźnia, nuda doprowadzała go do szaleństwa.
– Panie! Choć słowo! Odrobina wody!
Może rycerze zakonu uważali, że ich żołnierze będą bardziej bać się piekła, jeśli najpierw zakosztują jego smaku.
Manfried wcale nie po to wybrał się do tej krainy. Był trzecim synem pomniejszego szlachcica, i to niezbyt zamożnego, jego jedynym atutem była umiejętność walki. Przybył w dzikie rejony Prus jako żołnierz chrześcijaństwa, by bronić Kościoła i zdobyć dla niego nowe ziemie oraz wyznawców.
Powiedział matce, że wyrusza w świat, by przynieść chwałę rodowemu nazwisku i zdobyć w nowo ochrzczonych ziemiach Prus własne ziemie. Nie spodziewał się, że jego krucjata może skończyć się w wilgotnym lochu, na wdychaniu smrodu nieczystości i pleśni oraz wysłuchiwaniu odbijających się echem błagań jakiejś poganki. Jednakże z łaski Pana oto stał tu, w głębinach stołpu twierdzy strzegącej miasta, które od ośmiu lat uznawało krzyż, pilnując kobiety, która ledwie miała dość sił, by mówić.
Zastanawiał się, czym tak bardzo obraził Boga, by zasłużyć na tak podły los.
– Panie…
Teraz jej głos był słabszy.
Pozostawiono go tutaj, zgrzytającego zębami pod dowództwem pruskich neofitów, którzy obsadzili twierdzę, lecz miał dość rozsądku, by zachować posłuszeństwo. Choć nie złożył ślubów zakonu i zwolniony był – w świetle prawa, jeśli nie zwyczaju – od więzów czystości i ubóstwa, mimo wszystko obowiązywała go zasada posłuszeństwa. Od każdego, kto służył zakonowi, oczekiwano przysięgi lennej, niezależnie od tego, czy był to kapłan, czy duchowny, sługa czy niewolnik, osoba duchowna czy świecka.
Rozkazano mu nie rozmawiać z więźniem i nie zbliżać się do drzwi, a powody tego rozkazu to nie jego sprawa.
Nie wiedział o uwięzionej kobiecie nic poza plotkami i tak naprawdę znał jedynie jej głos. Nigdy nie widział, by ktoś inny zbliżał się do drzwi celi, by dopilnować nakarmienia uwięzionej kobiety lub ją przepytać. Po prostu zastępował jednego wartownika przy komplecie, a inny zajmował jego miejsce podczas jutrzni.
Jej głos brzmiał młodo, ni to dziewczęco, ni to kobieco. Był również boleśnie suchy, chrapliwy i z każdym dniem coraz cichszy.
Manfried pomyślał o swojej siostrze, ledwie dwa lata młodszej od niego. Uwięziona kobieta pewnie jest w jej wieku…
Ta myśl – porównanie nieznanej, bezimiennej kobiety do młodszej siostry – sprawiła, że poczuł w duszy obrzydliwy ciężar.
Za co ją tu zamknięto? Może ma brata?
Takie traktowanie wydawało się czymś przesadnym, nawet jak na pogankę. Jeśli kobieta nie przyjęła chrztu, powinno się ją obdarzyć śmiercią lub sprzedać do jakiegoś majątku, gdzie mogła się zająć jakąś użyteczną pracą. Porzucenie jej tutaj zdawało się okrutne i bezcelowe.
Oczywiście, krążyły plotki. Choć zakon niechętnie traktował plotkarstwo, niektóre grzechy były zbyt drobne, by usprawiedliwić wysiłek związany z ich wyrugowaniem.
Manfried słyszał plotki opowiadane przez kilku ludzi twierdzących, że rozmawiali z członkami świty komtura krajowego Erharda. Przełożony prowincji w drodze do Balgi zatrzymał się w ufortyfikowanym Johannisburgu, by zostawić tę kobietę pod opieką garnizonu twierdzy. Wszyscy zgadzali się co do tego, że Erhard wbrew swej woli miał dołączyć do oddziałów szykujących się do wiosennego natarcia na północne, dzikie rejony Warmii.
Mówiono też, że komtur krajowy Erhard został wezwany z powrotem do Marienwerder na spotkanie z mistrzem krajowym Prus.
Co do pozostawionej przez niego dziewczyny istniało wiele teorii. Wielu uważało, że jest barbarzyńską księżniczką, zabraną jako zakładniczka, by zmusić do przyjęcia chrztu pogańskiego księcia czy wodza. Inni sądzili, że została zabrana w charakterze łapówki, by zachęcić jakieś plemię do działań przeciwko innemu, ponieważ pogańskie plemiona, w przeciwieństwie do niewiernych na Ziemi Świętej, toczyły ze sobą wojny równie zażarte jak przeciwko chrześcijanom. Jeszcze inni twierdzili, że jest nagrodą dla jakiegoś wielkiego rycerza, który podarował zakonowi ziemię albo ludzi.
Wydany przez Erharda rozkaz, by nie rozmawiać ani nie zbliżać się do dziewczyny, wzbudził inne plotki: rzekomo miała być tak piękna, że każdy, kto na nią spojrzy, zostanie natychmiast uwiedziony i zmuszony do służenia jej, lub też jest tak szkaradna, że jedno jej spojrzenie może zabić męża. Mogła też być dość bogata, by próbować przekupić strażników.
Manfried pomyślał, że komtur krajowy Erhard miał wiele trosk. Rycerze zakonu przejmowali się cnotą swoich sług niemal równie mocno jak własną i choć nie zmuszali świeckich żołnierzy do naśladowania braci i spania w nieustannie oświetlonych, wspólnych salach – co miało uniemożliwić ukrycie grzechu – to bacznie pilnowali ich zachowania.
Wielu ludzi obsadzających ten garnizon było neofitami, wyznającymi chrześcijaństwo zaledwie od kilku lat i zapewne bardzo chętnie przyjęliby – bądź wzięli siłą – tego rodzaju niestosowne usługi.
Tacy ludzie bardzo źle znosili nudę.
Manfried zbeształ się w duchu za tego rodzaju myśli. Ta kobieta była jakąś poganką, służącą albo niewolnicą, nieochrzczoną i niegodną uwagi.
Tego rodzaju rozważania zwiększały tylko jego niepokój. Wzbudzenie w sobie sympatii do pilnowanego więźnia było podobne do okazania łaski na polu bitwy. On, żołnierz, ma obowiązki. Przybył tu, by służyć Bogu i zakonowi.
Jednak tu, w lochu, wcale nie czuł się blisko Boga. Mógł być bezlitosny w słusznym gniewie, mając przed sobą pogańską armię, która mordowała kapłanów i paliła kościoły… ale jedna dziewczyna?
Wyszeptał Pater Noster, prosząc o siłę ducha.
Gdy skończył, ostatnie słowa modlitwy, sed libera nos a Malo, utonęły w nieruchomym, cuchnącym powietrzu. Zapadła cisza.
Cisza nie ustępowała.
– Co? – wyszeptał, zamiast „amen”.
Nie było odpowiedzi. Zza okutych metalem dębowych drzwi, do których nie wolno było mu się zbliżać, nie rozległo się nawet łkanie.
Jego niepokój narastał. Nikt nie powiedział mu, jakie zbrodnie mogła popełnić pilnowana przez niego kobieta ani czemu jest taka ważna. Powiedziano mu jedynie, że według komtura krajowego Erharda i pruskiego sierżanta było to najważniejsze zadanie, jakie kiedykolwiek pełnił.
Nadal się nie odzywała.
Przez cztery noce jej głos rozbrzmiewał nieustannie, towarzyszył mu, odbijał się echem od wilgotnych, mokrych kamieni, błagał o wodę, pytał go o imię, czasem śpiewał cicho. Czasem po niemiecku, czasem po prusku, wiecznie bez odpowiedzi, ale dziewczyna ciągle mówiła.
Ciągle.
Przyszło mu do głowy, że jeśli tu umarła, jego okropne, nużące zadanie skończy się i znajdą mu wreszcie coś innego do roboty. Ta myśl i towarzyszący jej przebłysk okrutnego optymizmu sprawiły, że jeszcze silniej odczuł wstrętny osad na duszy.
Jak strasznie byłoby umrzeć w takim miejscu!
Minęło kilka długich minut ciszy, zanim złamał swój pierwszy rozkaz.
– Halo? – zawołał po prusku. Oprócz kilku słów nie znał tego języka, zapytał więc po niemiecku: – Dobrze się czujesz?
Co za niedorzeczne pytanie, pomyślał, gdy nie uzyskał na nie odpowiedzi. On wcale się nie czuł dobrze, a przecież był strażnikiem.
Jednak co będzie, jeśli coś stało się więźniarce? Jeśli była tak ważna, czy nie powinien czegoś zrobić?
W zasięgu ręki miał sznur alarmowy. Gdyby go pociągnął, poruszyłby dzwon w strażnicy. I to właśnie powinien zrobić. Powinien zadzwonić na alarm.
A jeśli kobieta tylko śpi?
Barbarzyńscy towarzysze i tak patrzyli na Manfrieda z góry – jego niemiecka krew nie była dobrze widziana wśród prawie pogańskiej społeczności garnizonu. Jego służba już była nieprzyjemna. Naprawdę miałby dawać im faktyczny powód do pogardy? To byłoby czymś potwornym.
A niesłuszne dzwonienie na alarm byłoby nie tylko zawstydzające, mogłoby doprowadzić do nagany. Taki błąd mógł nie mieć związku z jego duszą, ale Krzyżacy stali się najlepszą w całym chrześcijańskim świecie organizacją wojskową, nie dzięki tolerowaniu tego rodzaju błędów, niezależnie od stojących za nimi dobrych intencji. Mógł stracić szansę służenia jako pełnoprawny żołnierz i długo pokutować na stanowisku strażnika więziennego.
Z drugiej strony, jeśli coś rzeczywiście się stało, to i tak mógł go czekać podobny los. Znał świat na tyle, by wiedzieć, że gdy zdarza się coś niefortunnego, stwierdzenie, że wypełniało się rozkazy, nie chroni przed pociągnięciem do odpowiedzialności.
Słyszał dobiegające z głębokiego mroku kapanie wody, niewiele głośniejsze od własnego oddechu. Cisza była aż ciężka.
Musiał się dowiedzieć, co dzieje się w celi.
Złamał więc zakaz.
Cela znajdowała się na końcu korytarza, w cieniach wąskiego podziemia, gdzie prawie nie sięgało migotliwe światło latarni. Drzwi wykonano z dębu wzmocnionego żelazem. W całym stołpie solidniejsze były tylko główne wrota.
Stanowisko wartownika oświetlały dwie latarnie. Manfried zdjął jedną z mosiężnego haka i ruszył sklepionym korytarzem. Żelazne okucia drzwi zbrązowiałe od rdzy, ćwieki miały główki wielkości jajek. Na wysokości oczu umieszczono mały, żelazny judasz. Płaski pas metalu opierał się próbom odsunięcia, zgrzytając metalicznie w sposób, od którego Manfrieda rozbolały zęby. Płatki rdzy ubrudziły mu dłonie, nadając im wygląd jak od jakiejś bagiennej choroby.
Czy nikt tego w ogóle nie używa?
Popatrzył przez prostokątne zakratowane okienko szerokie zaledwie na dwie dłonie. Cela była pogrążona w mroku.
– Halo? – zawołał w ciemność, najpierw po prusku, potem po niemiecku.
– Proszę, pomóż – przemówiła ledwie słyszalnie po niemiecku.
Manfried uniósł latarnię, otwarł zasłonę najszerzej, jak potrafił, i przystawił światło do otworu, usiłując rozjaśnić celę po drugiej stronie drzwi.
Patrzył do środka przez dłuższą chwilę.
– Słodki Jezu! – wyszeptał.
W nieczystościach niestosownych nawet dla rzeźni leżała twarzą w dół młoda kobieta. Była naga, z gładką białą skórą pokrytą wstrętnym brudem, z długimi włosami, kiedyś pięknymi, teraz zlepionymi w strąki przez zaschnięte paskudztwa.
Manfried uznał, że może mieć siedemnaście, najwyżej osiemnaście lat. Tyle co jego siostra.
Poruszyła się, uniosła twarz do światła.
– Proszę, odrobinę wody.
Patrząca na niego spod brudu twarz była gładka, niepobrużdżona czasem ani pracą.
Ta dziewczyna musiała być szlachetnie urodzona. Świadczyły o tym jej gładkie dłonie i twarz. Nawet jego siostra, dobrze wydana za mąż, miała dłonie twarde od pracy, której wymagało utrzymanie małego domu nie dość bogatego, by posiadać służbę.
– Oni ci niczego nie dali? – Manfried wymamrotał bardziej do siebie niż do więźniarki. Wyglądało na to, że dziewczyna go nie słyszy. Miała nieobecne spojrzenie, a w intensywnie zielonych oczach pustkę.
Lewą nogę trzymała z tyłu, a jej kostka była usmarowana krwią i rdzą w miejscu, gdzie kajdany otarły ją do żywego ciała. Krwi było mnóstwo. I smrodu. Stopa nabrzmiała od infekcji leżała pod dziwnym kątem. Pewnie z powodu złamanej kości.
Zaszokowany Manfried nie uświadomił sobie, że nie słyszał, by dziewczyna krzyczała z bólu.
– Na Boga – szepnął – czy zakon nie ma w nazwie Szpitala Najświętszej Marii Panny? Nawet nieskruszonego poganina nie powinno się pozostawić z ranami bez pomocy.
Metalowa obejma na nodze połączona była z żelaz­nym łańcuchem, który wyglądał, jakby stworzono go z myślą o dźwiganiu zwodzonego mostu twierdzy, a nie zatrzymania dziewczyny. Pomimo wagi łańcuch był napięty, prowadząc do potężnej klamry wbitej w podłogę celi. Samo potknięcie się przy tej masie mogło wystarczyć do złamania nogi. Sądząc po wyglądzie rany i osłabieniu więźniarki, musiało to nastąpić kilka dni temu.
Manfried uważał się za twardego, nigdy nie krzywił się z powodu bólu czy krwi, nie przerażały go donośne krzyki bojowe. Ale to?
Tak nie traktuje się kobiety.
W końcu byli chrześcijanami, powinni być lepsi od wyznawców bożków, lepsi od ludzi poświęcających swoje kobiety i niemowlęta demonicznym bogom, lepsi od ludzi żerujących na słabszych, poganach i chrześcijanach, by cieszyć się ich cierpieniem.
Teraz jednak przed oczyma nie miał dzieła chrześcijanina.
Nie potrafił nazwać czegoś tak potwornego, jednak był pewien, że dokonali tego ci na wpół pogańscy Prusacy. Jego pogarda dla nich przerodziła się w nienawiść.
– Przyniosę ci trochę wody.
Manfried zapomniał o rozkazach. Był żołnierzem zakonu krzyżackiego, ale był też człowiekiem.


Sierżanta Güntera Sejoda, dowodzącego garnizonem Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie w Johannisburgu, obudziło bicie dzwonu. Potrzebował chwili, by zrozumieć, co się dzieje.
Więźniarka!
Żołnierze w koszarach już zaczynali się podnosić, gdy Günter zerwał się z miejsca i pobiegł, omijając prycze. W duchu równocześnie modlił się do Jezusa Chrystusa i starego boga Perkuna. Błagał obu, by nie były to drzwi celi, by dzwonienie wynikło tylko z jakiejś mechanicznej usterki. Może szczur zaczął gryźć linę dzwonu, a może została przypadkowo pociągnięta przez podwładnego ze słabym pęcherzem, który nie potrafił powstrzymać się do jutrzni.
– Nie! – wyszeptał Günter, wybiegając przez drzwi.
Po drugiej stronie korytarza w ścianie znajdowała się nisza, przez którą przebiegało kilka lin; pociągnięcie tej ogłaszało powszechny alarm, tamtej wzywało na kompletę, a tej z kolei obwieszczało otwarcie drzwi celi na najniższym poziomie lochów.
Ta ostatnia lina wciąż się poruszała, szarpana w górę i w dół, powodując nierówne dzwonienie w górze.
To nie był przypadek ani podgryzanie przez szczura.
Ktoś złamał srebrne pieczęcie komtura krajowego Erharda i zaczął otwierać drzwi. Günter chwycił linę i zadzwonił na alarm.
Jezu Chryste, ojcze Perkunie, miejcie dla nas litość…
Miał wrażenie, że jak zwykle modli się do głuchych bogów.

*


Drzwi były bardzo ciężkie. Manfried musiał zaprzeć się całym ciałem. Dopiero po kilku minutach rozchylił je na tyle, że możliwe stało się przejście i wpuszczenie odrobiny światła.
Postawił latarnię tuż za progiem – miał dość rozsądku, by nie zabierać pojemnika z płonącym olejem w zasięg rąk więźniarki, mimo że była tak słaba. Kierując się tą samą logiką, odłożył swój miecz, klucze i bogato zdobiony srebrny sztylet, wręczony mu przez sierżanta w imieniu komtura krajowego Erharda.
Sztylet z wygrawerowanymi słowami łacińskich psalmów był niepokojąco kosztowny. Manfried wiedział, że stacjonujący tu żołnierze, bracia w okresie próbnym, pragnący naśladować wojowniczych mnichów zakonu, niepokoili się, otrzymując tak wyszukaną broń.
Nic go nie obchodziły eleganckie zdobienia ani cenny metal, bardziej martwił fakt, że srebro to kiepski materiał na broń. Gdyby spodziewał się brać udział w jakiejś walce, może przejąłby się tym na tyle, by poruszyć tę sprawę z sierżantem, jednak wydawało się to tak mało prawdopodobne, że równie dobrze mogliby go uzbroić w kiełbasę.
Bez lampy, sztyletu i miecza – do celi zamierzał wnieść tylko cynowy kubek z wodą.
Po otwarciu drzwi na dostateczną szerokość schylił się po kubek. Wtedy zobaczył, czemu tak trudno było mu przesunąć drzwi. Coś tam utknęło, zostało przeciąg­nięte po kamieniach, pozostawiając jasnoszary ślad. Musiał to być jakiś miękki metal, może ołów.
– Proszę…!
Dziewczyna odezwała się nieco mocniejszym głosem. Patrzyła na niego lśniącymi zielonymi oczami i dostrzegł, że pod pokrywającym ją brudem jest całkiem ładna. Łzy wymyły na jej policzkach ślady czystej bieli i gdy się dźwignęła, złożyła ręce, zasłaniając nimi nagie piersi.
Manfried pomyślał, że ona pewnie się go boi. Mogła uważać, że przyszedł tu, by ją wykorzystać.
Wyciągnął w jej stronę kubek.
– Przyniosłem ci trochę wody.
Pociągnęła nosem, jakby się obawiała, że zaprawił wodę czymś szkodliwym. Ale potem się uśmiechnęła. Miała drobne i równe białe zęby – pewny znak szlachetnego urodzenia.
– Dziękuję – szepnęła, wyciągając rękę.
Musiał zrobić kilka kroków w jej stronę, ponieważ łańcuch nie pozwoliłby jej sięgnąć tak daleko. Właściwie to gdy się poruszyła, złamana noga pozostała bezwładna. Skrzywił się, choć dziewczyna nie okazała bólu.
Kiedy podszedł, ujęła jego dłoń. Radość, którą zobaczył w jej uśmiechu, była olśniewająca.
– Manfried! Na wszystkie świętości, uciekaj z tej celi!
Słysząc głos sierżanta Güntera, Manfried poczuł potężną falę wściekłości. Odwrócił się, wciąż trzymany za rękę przez dziewczynę.
– Ty poganinie! Tak traktować kobietę…
Wściekłość przerodziła się w zmieszanie, gdy zobaczył w korytarzu za drzwiami sześciu żołnierzy w kolczugach i hełmach, z bronią w rękach. Żołnierze tłoczyli się z niepewnym wyrazem twarzy, jakby nie bardzo wiedzieli, po co ich tu ściągnięto. Jednak w oczach sierżanta zobaczył coś, czego się nie spodziewał.
Strach.
Dziewczyna mocniej ścisnęła jego rękę, tuż powyżej nadgarstka. Puścił kubek i spojrzał w dół. Pociągnęła go do siebie, jakby chciała coś powiedzieć. Położyła drugą dłoń na jego piersi i znowu uśmiechnęła się do niego.
– Manfried, uciekaj stamtąd na…
Dłoń na piersi pchnęła go i Manfried poczuł nagły, wstrząsający ból. Padając, sięgnął do swej ręki…
Ale poczuł tylko pusty rękaw kolczugi.
Kobieta stała obok. Odrzuciła jego oderwaną prawą rękę.
Manfried czuł, że życie z niego wycieka przez ranę w barku. Niewyraźnie usłyszał, jak Günter wrzeszczy na swoich ludzi, potem dobiegły go stękania i zgrzyt metalu.
Nic nie rozumiejąc, wbił wzrok w więźniarkę.
Pod jej bladą skórą poruszały się mięśnie niczym liny, ciało pociemniało. Dłonie wykręciły się, paznokcie zakrzywiły w szpony. Twarz ze ślicznym uśmiechem rozciągnęła się w obrośnięty rudym futrem pysk.
Jednak wilczy demon cały czas patrzył na niego tymi samymi oczami.
– Ja tylko… – wydusił z siebie.
Uderzyła łapą, pozbawiając go świadomości.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Wilczy miot - S.A. Swann
Miłość, która uczłowieczyła bestię
- recenzja
Dzieci demonów - J.M. McDermott
Półdemon jaki jest – każdy widzi?
- recenzja
Dzieci demonów
Fragment 1 rozdziału
Magia krwi - Anthony Huso
Mariaż dark fantasy, new weird i steampunku
- recenzja
Wichry archipelagu - Bradley P. Beaulieu
Starcie żywiołów
- recenzja

Komentarze


~N.

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
"Nawet w bluzie i kolczudze było mu zimno w tym wilgotnym lochu."

Nie od dziś w końcu znane są doskonałe termoizolacyjne właściwości kolczug...oczywiście noszonych na "bluzach"

Ciekawe kiedy pojawi się entuzjastyczna recenzja..
23-12-2010 12:25

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.