Z drugiej strony z opowieści mojej babci, wspominającej swojego dziadka, wyłonił mi się trochę odmienny obraz tamtych czasów. Mój prapradziadek, porucznik Teofil Witkowski, pseudonim powstańczy Kolbe, dowodził niewielkim oddziałem i toczył walki latem 1863 roku, na terenie województwa płockiego. Do dzisiejszych czasów przetrwały jedynie strzępy jego powstańczych opowieści, coś o zwycięskich potyczkach, ucieczkach i pogoniach, a nawet ukrywaniu się przed kozakami w szafie, w dworku należącym do pięknej szlachcianki. Prawdopodobnie szafa stała w sypialni owej szlachcianki i nie jest do końca jasne co pradziadek w tej sypialni robił zanim przyjechała kozacka sotnia. Tak, czy inaczej z owych opowieści wynikało, że choć czasy były straszne, a boje ciężkie, powstanie było dla porucznika Witkowskiego przygodą jego życia, którą wspominał długimi latami. Pamiętając o tym, że cześć powstańczych losów pewnie z czasem ubarwił lub wymyślił, jak to każdy weteran, i tak pradziadek maluje mi się jako archetypiczny awanturnik i poszukiwacz przygód. Nie żaden zakuty w kajdany narodowy bohater, który z Boże coś Polskę na ustach idzie na śmierć, ale zawadiaka co to potrafił kosą rozwalić łeb ruskiemu majorowi (sprawdziłem, w Bitwach i Potyczkach 1863-64 Stanisława Zielińskiego faktycznie jest wspomniane to wydarzenie), a potem wykorzystać słabość do przystojnego oficera patriotycznie nastawionej szlachcianki i wylądować w jej łóżku. Bo powstańcy to nie były tylko ofiary, którym kruki wydziobały oczy. Nie wszyscy skończyli w zbiorowej mogile, a nawet ci których spotkał tragiczny koniec wcześniej mieli niezwykłe, wzięte żywcem z awanturniczych opowieści, przygody.
Kiedy wreszcie zdecydowałem się napisać powstańczą powieść pierwsze do czego się zabrałem przy badaniach literaturowych, to były powstańcze pamiętniki. Przeczytałem ich kilkanaście. Chciałem sprawdzić jakimi ludźmi byli powstańcy, o czym myśleli, co przeżyli i co najważniejsze, czy przypadkiem pradziadek nie był wyjątkiem. I okazało się, że oczywiście nie był. Powstańcy mieli przygody, których nie wymyśliliby scenarzyści amerykańskich superprodukcji. Na polach bitew rozgrywały się sceny trudne do uwierzenia, jakby stworzone do filmu, czy powieści.
I tak na przykład w armii Taczanowskiego był oficer-rewolwerowiec, paradujący z dwoma coltami w pasa. W którejś bitwie kilkukrotnie przejeżdżał galopem tuż przed szeregiem ruskiej piechoty i walił do niej z obu luf, każdorazowo kładąc trupem kilku moskali. Był też snajper, który nigdy nie chybiał i każdym strzałem zabijał sołdata. Miał do pomocy kilku chłopaków, którzy tylko ładowali i podawali mu karabiny. Z kolei w partii Langiewicza była kosynierka Zosia, dzielna i silna jak tur. W bitwie o Małogoszcz walczyła tak zażarcie i wytrwale, że by ją uspokoić moskale musieli trafić ją aż ośmioma kulami.
Szkoda mi było, że takie postaci, w dodatku autentyczne, zwyczajnie się marnują i coraz bardziej odchodzą w niepamięć. Kilka oryginalnych typów powstańczych więc sobie przytuliłem i po małej obróbce umieściłem w powieści. Właściwie niemal wszyscy moi bohaterowie są postaciami historycznymi lub mają swoje pierwowzory, choć kiedy będziecie czytali „Nadzieję” może się wam to wydawać nieprawdopodobne.
Teraz pora wspomnieć o wątku fantastycznym. Hasło XIX wiek kojarzy się nam jednoznacznie – to przecież Wiek Pary i Elektryczności, czyli realia niejako wymuszają osadzenie powieści w gatunku steampunk. Postanowiłem się zbuntować i złośliwie nawet słowem do tej stylistyki nie nawiązać. Przekornie oplotłem opowieść wokół wątku, który zaliczyłbym zdecydowanie do hard SF.
W dalekiej przyszłości ludzie spowodują katastrofę, o szczegółach której na razie nie mogę wiele zdradzić. Jej efektem będzie wstrząsająca całą rzeczywistością eksplozja, której odłamki zostaną ciśnięte pod prąd strzałki czasu. W świat pierwszej połowy XIX wieku uderzą wypaczone fragmenty oprogramowania służącego do budowania wirtualnych światów. Miejscami zawirusowane oprogramowanie, miejscami strzępy AI wpiszą się w rzeczywistość generując anomalie, które dziewiętnastowieczni ludzie nazwą turbulencjami rzeczywistości. Przeniesione do prawdziwego świata oprogramowanie będzie zatruwało świat formą promieniowania, w rzeczywistości będącą wirusami modyfikującymi środowisko wedle swoich uszkodzonych algorytmów. Kody agresywnego oprogramowania zostaną określone jako mutatio – czynnik zmian. Wszystko co nimi nasiąknie ulegać będzie bowiem przemienieniu. Na tej zasadzie narodzą się odmieńcy, czyli mutanci dotknięci w życiu płodowym wypaczonym oprogramowaniem. Odmieńcy będą władali niezwykłymi, niemal boskimi mocami, ale oczywiście nie za darmo.
Spróbowałem zatem w powieści odtworzyć epokę jak najwierniej, powołać do życia powstańców takich jacy naprawdę byli, bazując na ich pamiętnikach. Jednocześnie rzucić ich w nieco zmienione środowisko i dać im drugą szansę, a do tego asa do rękawa – odmieńców. Zobaczymy, jak potoczą się teraz losy powstania! Nu, moskale, pogodi!
„Nadzieja czerwona jak śnieg” ma ukazać się w tym roku we wspólnej serii wydawnictw Runa i Bellona.