» Fragmenty książek » Słowo i miecz

Słowo i miecz

Słowo i miecz
PROLOG (jesień 1047)

Serce spowijał mrok. Nie zamierzała jednak poddawać się zwątpieniu ani rozpaczy. Opuściła niewieście komnaty, by nie słuchać dłużej lamentu kobiet i płaczu dzieci. Nie mogła patrzeć w oczy pełne lęku, a chwilami złudnej nadziei. Nie chciała już wypowiadać jałowych słów pocieszenia.
Minęła buchającą wiecznym żarem Kuźnię Peruna i weszła na ostrokół od strony Wisły. Owionął ją poryw chłodnego wiatru, miotającego zeschłym listowiem. Skończyła się pora letniego wesela, pomyślała. Nadchodzi czas wygłodniałych wilków i rozszalałych upiorów, czas ciemności i śmierci.
Częstokół nie był w tym miejscu wysoki, nie ucierpiał też podczas walk. Nie było potrzeby wzmac­niać palisady wałem ziemnym, sama bowiem stromizna wyniosłej, nadrzecznej skarpy wystarczająco ją chroniła. Straż tutaj trzymali bezzębni starcy i nieopierzone młokosy, dźwigający na karkach zbyt wiele albo zbyt mało lat, wszyscy bowiem dzielni junacy i chrobrzy witezie szykowali się tam, w dole, do ostatniego boju. Rwali się do tego od chwili, gdy wraża armia podeszła pod gród i opasała go żelaz­nym pierścieniem.
Rycerze spod znaku Jezu Krysta nie przypuszczali szturmów na potężne wały, lecz zasypywali gród wystrzeliwanymi z przemyślnych katapult kamieniami i pociskami zapalającymi, czyniącymi niemałe zniszczenia. Najbardziej jednak niszczący był głód, który z czasem zaczął doskwierać obleganym, gdy wyczerpały się zgromadzone wcześniej zapasy. Na­jeźdźcy spalili okoliczne wsie i zablokowali drogi, zamykając obrońców warowni niby zwierza w potrzasku. Zdawało się, że umarła ostatnia nadzieja. Dopiero nadejście pruskich i litewskich przyjaciół, a wkrótce potem księcia Ziemomysła ze znacznymi siłami Pomorzan, którzy zaczęli nękać napastników częstymi podjazdami, odmieniło zły los.
Wrogowie wycofali się na drugi brzeg rzeki i teraz wspólnej Doli walczących miała dopełnić wielka, rozstrzygająca bitwa.
Prusowie, a zwłaszcza Synowie Drzew, Jadź­win­gowie, przenigdy nie daliby się zamknąć w ścianach jakiegoś grodu, także tutejsi wojownicy radzi byli wydostać się wreszcie z ciasnej, zatęchłej klatki. Księżna nie dziwiła się radości, z jaką ruszali w pole po złożeniu bogom krwawej ofiary. Wyjeżdżając głów­ną bramą na niewielkich, lecz silnych, kosmatych konikach, towarzysze i druhowie jej syna śpiewali z zapałem prastarą bojową pieśń:

Gdzie drogę, gdzie wyprawę
Powiedzie król i woj,
W jakie zapasy krwawe,
Na jaki wielki bój;
Na wyprawę, na drogę,
Jakich zbrojnych rycerzy
W orszak z sobą zabierze
W strzały, miecze, pożogę,
Po sławę, w krwawy znój...

Dla matki owa junacka piosnka brzmiała dziś osobliwie ponuro, przeczuwała bowiem, że wielu tych młodych wojaków więcej już nie usłyszy. Ubiegłej nocy ucztę wojów rozpoczęto hymnami do Peruna, by natchnął odwagą serca walczących, a zakończono zaklęciami guślarzy, by Weles wziął w opiekę poległych.
Ze szczytu Wzgórza Tumskiego obie armie, uszykowane u rzecznego brodu, widoczne były jak na płasko rozpostartej dłoni olbrzyma. Kapłanka wyostrzyła swe możliwości postrzegania, wyrzekłszy właściwe Słowo i snując gestami dłoni niewidzialne magiczne przędziwo w czystym, choć przesyconym chłodną wilgocią powietrzu. Zaklęcie “sokolich zmysłów” pozwoliło jej zobaczyć i usłyszeć, cokolwiek tylko zechciała, jakby kołowała nad ziemią, szukając żeru. Na gałęziach leśnych drzew, okalających równinę, zebrały się całe chmary drapieżnego ptactwa, czekając na obfitą ucztę. Nietrudno było się z nimi zjednoczyć w napiętej obserwacji ludzkich poczynań.
Kapłan Pana Błyskawic, Wojbor, błogosławił wszelką broń, nadając jej krwawą skuteczność dzięki spływającej nań łasce boga wojowników. Czarował, by koń był śmigły, miecz ostry, a tarcza niezawodna. Żarliwy ofiarnik był dobrej myśli, albowiem dzisiejszego ranka, nim wyruszyli w pole, zmiażdżył kowalskim młotem czaszki schwytanych przez Pomorzan dwóch ruskich ciurów. Krew rozbryzgała się promieniście na kamiennym ołtarzu, co oznaczało, że ofiara dobrze została przyjęta. Sługa Peruna wziął ze zbrojowni swój stary miecz, oczyścił go i naostrzył.
Pomorscy kapłani Strzyboga zaklinali strzały swych pobratymców, by sprzyjające wiatry niosły je jak najdalej, zadając ostrymi grotami z daleka lotną, niechybną śmierć. Łucznicy wyciągali spod lekkich szyszaków lub futrzanych czap cięciwy łuków, schowane tam, by nie zamokły w porannej wilgoci, i napinali je na długich, sprężystych łęczyskach. Dowódcy przypominali im, by celowali głównie w rumaki wroga i oszczędzali pociski.
Pruscy i litewscy vargarowie, odziani w skóry wilcze, z zębatymi łbami na karkach, ledwie powstrzymywali nadchodzący szał bojowy, powarkując z cicha i przebierając niespokojnie nogami. Przewodnicy Przemian doradzali półgłosem młodzieńcom:
– Trzymajcie bestię na wodzy, dopóki nie zacznie się walka. Wtedy uwolnicie w sobie wilczą wściekłość, która napełni was nieposkromioną mocą...
Starsi, brodaci berserkowie, okryci niedźwiedzimi futrami, pomrukiwali tylko pobłażliwie na niecierpliwość młodych wilczków. Wiadomo, że wilk nigdy nie będzie służył misiowi, choć w tym samym lesie polują. Doświadczonym wojom niepotrzebne były pouczenia, wystarczał ułatwiający przeistoczenie wywar z grzybów, jakim ich poili kapłani. Wiadomo było, że tknięci szałem będą walczyć z nadludzką siłą do końca, póki zostanie w nich ostatnia kropla krwi, ostatnia skra życia.
Po drugiej stronie rzeki biskup Aron objeżdżał szyk cesarskich paladynów i skrapiał odkryte głowy wodą święconą, obiecując odpuszczenie wszystkich grzechów za walkę z wrogami krzyża. Chrześcijańscy wojownicy odbierali z rąk giermków włócznie i srebrzyste hełmy, przyozdobione orlimi piórami. Znaleźli onegdaj na pobliskim uroczysku ścierwa sczepionych ze sobą dziobami i szponami martwych drapieżców. Czyżby biły się o władzę nad niebiańskimi wyżynami?... Rycerze uznali to za dobry omen. Zatknęli więc zmokłe krwawe pierze w tulejki pióropuszy, niektórzy za naramienniki. Biskup chwalił pobożny zapał Chrystusowych żołnierzy. Ich białe płaszcze łopotały na zimnym wietrze niczym anielskie skrzydła.
Łopotały proporce z gryfem Palatynatu, godłem Ezzonidów, czerwonym orłem Brandenburczyków, niebiesko‑białą, ukośną szachownicą Wittelsbachów. Piastowski orzeł gubił się nieco pośród tych obcych znaków.
Opodal stała ruska konnica kniazia Jarosława, potężne, brodate chłopy z wielkimi, dwuręcznymi toporami i bułatami. Żegnali się zamaszyście na wschodnią modłę, kiedy pop ich okadzał, by obronić od złego, a młodziutki diaczek, dzierżący złotą chorągiew z wizerunkiem groźnego Zbawiciela Pantokratora, zawodził psalm cienkim, drżącym głosikiem:

Dzięki Tobie, Panie,
wrogów naszych powalimy i niewiernych zdepczemy w imię Twoje.
Bo nie na łuku moim polegam ani mnie miecz obroni przed poganami,
Ale nas Ty bronisz od nieprzyjaciół prawdziwej wiary,
a nienawidzących Cię ukorzysz.
Bogiem się chlubimy zawsze,
a imię Twoje wiecznie wysławiamy...

Ciężkozbrojne hufce stały strzemię w strzemię, ufne w swą dumę obrońców prawdziwej wiary.
Sascy i bawarscy kusznicy, niezbyt gorliwie przykładając się do modłów, spokojnie, wręcz flegmatycznie nakręcali kołowrotki i układali w łożyskach stalowe bełty.
Obie armie były gotowe, czekały jedynie na hasło.
Miecław, władca Mazowszan, widoczny z dala dzięki czerwonej kicie na pozłacanym szyszaku i lśniącej purpurze na barkach, wyjechał przed szereg swej drużyny, potrząsając Włócznią Peruna.
– Jesteśmy tu – wołał – by bronić naszej wolności i rodzimej wiary. Jesteśmy tutaj, by chronić Lud Słowa przed jarzmem tych, którzy mu niosą zagładę. Co uczynicie, kiedy zwycięstwo i klęska, życie i śmierć ważą się na jednej szali? Nieprzyjaciel ma w swoim obozie mięso, chleb i piwo, zacny oręż i rącze wierzchowce. Wszystko to będzie nasze, gdy zwyciężymy. Chcę zobaczyć, jak wrogowie spływają krwią! Jak tarzają się w błocie, błagając o litość! Nie znajdą jej. Niech wypełni nas moc Arkony! Czyńcie, co należy, a czeka was nieśmiertelna sława!
– Sława! – odkrzyknęli wojownicy pradawnym zaklęciem, wlewającym w ich serca ducha odwagi i waleczności. – Zdobędziemy ich jadło, broń i kobiety!
Towarzyszyły temu miarowe uderzenia orężem o tarcze, zajadłe wycie berserków i granie turzych rogów.
Książę Kazimierz Karol, z wielkim krzyżem na piersi, w srebrzystej, podwójnie tkanej kolczudze i śnieżnobiałym płaszczu, także nie bawił się w długie mowy. Jego rycerzom wystarczyło kazanie biskupa Arona na porannej mszy polowej. Uniósł włócznię świętego Maurycego, kopię Niosącej Krzyż Cesarskiej Lancy i zawołał:
– Bądźcie jako archaniołowie wojujący z zastępami ciemności! Jako święty Jerzy walczący ze smokiem! Zabijając wroga, wspomnijcie na apostołów i świętych! Kto przeleje krew pogan, ten dziś będzie mi bratem! Mordujcie w imię Boże, nikogo nie szczędząc! In morte pagani glorificatur Christus!
Skinął lancą, dając znak do ataku. Zagrały trąby i rozległ się trochę nierówny, ponury śpiew paladynów: Christ ist erstanden...” Biskup Aron dopiero pracował nad pieśnią o Bogurodzicy, układaną w mowie Polan.
Nikt w tej bitwie nie zamierzał brać jeńców. Obie strony doskonale o tym wiedziały i czerpały z tej wiedzy niesamowitą moc.
Kapłanka odwróciła głowę, nie chcąc patrzeć na mający za chwilę się skłębić wir rzezi i krwi. Pułapka na wroga została zastawiona, reszta zależała od woli bogów. W tej chwili od wspólnej Doli obchodziła kobietę bardziej Dola jedynego syna. Nie powinien był mówić o zagładzie, pomyślała. Moc naszych czarów słabnie, nie należy więc jej dodatkowo osłabiać złym słowem.
Wyszeptała niemal odruchowo modlitwę do Matki Wilgotnej Ziemi, która miała napoić się życiodajną posoką bohaterów:
– Ty będziesz lud rodziła i będziesz pożerała. Co urodzisz, to sama zjesz, bo należy do ciebie...
Jej myśli pobiegły w odległą przeszłość, gdy wszystko się zaczęło, przywołały pamięć o zdarzeniach, które doprowadziły do tego, co stało się dziś.
A tymczasem u stóp wzgórza dwie armie starły się z nieludzkim wrzaskiem i łoskotem zderzających się tarcz. Nim pomorscy i pruscy łucznicy zdążyli naciągnąć cięciwy do uszu i wypuścić jęczące strzały, biali paladyni pochylili włócznie i ruszyli zwartą szarżą w poszumie orlich piór i trzepocie sztandarów, tratując kopytami ogromnych, zakutych w stal rumaków chrzęszczący kobierzec rdzawoczerwonych liści...
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Słowo i miecz - Witold Jabłoński
Słowiańska Gra o tron?
- recenzja
Ślepy demon. Sieciech
Kraj ożywionego mitu
- recenzja
Uczeń czarnoksiężnika
Czarna owca Witelon
- recenzja
Jedenaście pazurów
Szczyt piramidy - Artur Baniewicz

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.