» Fragmenty książek » Pył snów. Część 2

Pył snów. Część 2


wersja do druku
Pył snów. Część 2
Przybyli późno do pustej krainy i spojrzeli z goryczą na sześć wilków przyglądających się im z horyzontu. Towarzyszyło im stado kóz i dwanaście czarnych owiec. Nie zarejestrowali faktu, że wilki objęły tę ziemię w posiadanie, ponieważ uważali za własność należącą wyłącznie do ludzi koronę, której nikt inny nie ma prawa nosić. Zwierzęta zadowalały się uczestnictwem w walce o byt, w polowaniach i pościgach, beczące kozy i owce miały miękkie gardła, nieostrożność była zaś pospolitą przywarą pośród stad. Zwierzęta nie poznały jeszcze zwyczajów dwunożnych intruzów. Na stadach żerowało wiele stworzeń. Wilki często dzieliły się posiłkiem z wronami i kojotami, a czasami musiały spierać się o smaczną ofiarę z ociężałymi niedźwiedziami.
Kiedy natknąłem się na pasterzy i ich długi dom zbudowany na płaskowyżu nad doliną, znalazłem sześć wilczych czaszek zatkniętych na szpikulce nad głównymi drzwiami. Podczas swych minstrelskich wędrówek wiele się nauczyłem i nie potrzebowałem o nic pytać. W końcu to opowieść typowa dla naszego rodzaju. Żadnych słów nie wymagały również niedźwiedzie futra wiszące na ścianach, a także skóry antylop i poroża łosi. Nie uniosłem brwi na widok stosów kości bhederin w dołach na odpadki ani sępów zabitych przez zatrute mięso pozostawione dla kojotów.
Nocą śpiewałem i opowiadałem historie, by zarobić na utrzymanie. Pieśni o bohaterach i wielkich czynach spodobały się im. Lało się piwo, a gulasz z pręgi był nawet jadalny.
Poeci potrafią zmieniać kształt, przybierać postać mężczyzn, kobiet, dzieci i zwierząt. Niektórzy z nich noszą tajemne znaki, są zaprzysiężonymi członkami kultów dzikiej natury. Owej nocy podzieliłem się z nimi swą trucizną, a rankiem opuściłem martwe domostwo, w którym umilkły nawet psy, i usiadłem na szczycie ze swą piszczałką, by ponownie wezwać dzikie zwierzęta. Bronię ich własności, ponieważ same nie mogą tego robić. Nie bronię się przed zarzutem morderstwa, powstrzymajcie jednak grozę, przyjaciele. Nie istnieje żadne uniwersalne prawo, stanowiące, że życie ludzi jest warte więcej od życia dzikich zwierząt. Skąd przyszło wam do głowy, że jest inaczej?

Wyznania dwustu dwudziestu trzech hrabiów sprawiedliwości
Welthan Minstrel (vel Szalony Śpiewak)


Przybył do nas, podając się za diuka z odległej, pogranicznej twierdzy, położonej tak daleko, że nikomu z nas nawet nie przyszło do głowy, by go podejrzewać. Jego zachowanie, twarde lico i małomówność pasowały do naszych leniwych wyobrażeń na temat takich osób. Żaden z nas nie przeczył, że przybysz ma coś w sobie, jakąś pewność siebie, rzadko oglądaną na dworze. W jego oczach lśniły ognie dzikości, jak wilki szarpiące łańcuchy. Kapłanki wręcz się śliniły na jego widok. Miały się jednak przekonać, że jego nasienie jest nadzwyczaj potężne. I nie pochodzi od Tiste Andii.
Silchas Ruin pogrzebał patykiem w ognisku, by przebudzić płomienie. Skry posypały się w mrok. Rud gapił się na trupią twarz wojownika. Roztańczone cętki pomarańczowego blasku malowały na niej krótkotrwałe plamy życia.
Po pewnym czasie Silchas Ruin usiadł i znowu zaczął mówić:
– Przyciągał do siebie moc, jak magnes żelazne opiłki... wszystko to wydawało się zupełnie... naturalne. Fakt, że pochodził z daleka, podsuwał myśl o neutralności. Spoglądając wstecz, można twierdzić, że Draconus rzeczywiście był neutralny. Był skłonny wykorzystać każdego Tiste Andii dla zaspokojenia swych ambicji. Skąd mieliśmy wiedzieć, że w sercu jego pragnień kryje się miłość?
Rud oderwał spojrzenie od Silchasa Ruina, kierując je na straszliwe nefrytowe szramy, widoczne na nocnym niebie nad prawym barkiem Tiste Andii. Zastanawiał się, co mógłby odpowiedzieć, próbował wymyślić jakiś ironiczny, mądry albo cyniczny komentarz. Cóż jednak wiedział o takiej miłości, o jakiej mówił Silchas Ruin? Cóż w ogóle wiedział o tym świecie, czy o jakimkolwiek innym?
– Był małżonkiem Matki Ciemności. Z czasem zaczął nosić ten tytuł, jakby to była pozycja, którą stracił i poprzysiągł odzyskać. – Białoskóry wojownik prychnął pogardliwie, wbijając wzrok w migotliwe płomienie. – Kim byliśmy, by zaprzeczać temu twierdzeniu? Dzieci Matki przestały już wówczas z nią rozmawiać. Nieważne. Jaki syn nie rzuciłby wyzwania kochankowi matki? Nowemu czy staremu, bez różnicy... – Uniósł wzrok, uśmiechając się półgębkiem do Ruda. – Być może to przynajmniej możesz zrozumieć. W końcu Udinaas nie był pierwszą ani jedyną miłością Menandore.
Chłopak znowu odwrócił wzrok.
– Nie jestem pewien, czy można w tym przypadku mówić o miłości.
– Może i nie. Chcesz jeszcze herbaty, Rudzie Elalle?
– Nie, dziękuję. Jest bardzo mocna.
– To konieczne. Przed nami długa wędrówka.
Rud zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem.
– Dzisiejszej nocy ruszymy w drogę. Są pewne rzeczy, które musisz zobaczyć. Nie wystarczy, że zaprowadzę cię to tu, to tam. Nie chcę wiernego psa, który będzie za mną łaził, ale towarzysza stojącego u mego boku. Być świadkiem znaczy zbliżyć się do zrozumienia. Będziesz tego potrzebował, gdy nadejdzie czas, by podjąć decyzję.
– Jaką decyzję?
– Po której stronie się opowiedzieć w nadchodzącej wojnie, między innymi.
– A te inne?
– Gdzie i kiedy stanąć do walki. Matka nie bez powodu wybrała śmiertelnika na twego ojca, Rud. Z takich związków rodzi się nieoczekiwana siła. Potomstwo często dziedziczy najlepsze cechy obojga rodziców.
Rud poderwał się nagle, słysząc trzask pękającego w ogniu kamienia.
– Mówisz, że zaprowadzisz mnie w różne miejsca, Silchasie Ruin, bo nie chcesz, bym stał się tylko wiernym, bezmyślnym psem. Może jednak skończyć się na tym, że nie postanowię ­stanąć u twego boku. I co wtedy? Co, jeśli stanę w tej wojnie po przeciwnej stronie niż ty?
– W takim razie jeden z nas zginie.
– Ojciec powierzył mnie twojej opiece. Czy tak właśnie zamierzasz złamać jego zaufanie?
Silchas Ruin wyszczerzył zęby w pozbawionym wesołości uśmiechu.
– Rudzie Elalle, ojciec powierzył mi cię nie dlatego, że mi ufa. Za dobrze mnie zna. Możesz to uznać za pierwszą lekcję. Udinaas kocha Imassów z Refugium tak samo jak ty. Jeśli przegramy wojnę, temu królestwu i wszystkim żywym istotom, które je zamieszkują, grozi zagłada...
– Starvald Demelain... ale brama jest zamknięta!
– Żadna pieczęć nie jest niezawodna. Wola i pożądanie są niszczycielskie jak kwas. Hmm, może trafniej byłoby nazwać to, co atakuje bramę, głodem i ambicją. – Podniósł osmalony garnuszek stojący przy ogniu i ponownie napełnił kubek Ruda. – Napij się. Zboczyliśmy ze ścieżki. Mówiłem o starożytnych mocach. Twoich kuzynach, że tak powiem. Na przykład o Eleintach. Czy Draconus był prawdziwym Eleintem? A może kimś innym? Mogę ci tylko powiedzieć, że na pewien czas przybrał postać Tiste Andii. Być może miał to być gorzki żart, drwina z naszej wygórowanej opinii o sobie. Kto wie? Tak czy inaczej, było nieuniknione, że mój brat, Anomander, stanie na drodze Małżonka, kładąc szybki kres szansom zdobycia wiedzy i poznania prawdy. Po dziś dzień – dodał z westchnieniem – zastanawiam się, czy Anomander żałuje, że zabił Draconusa.
Rud znowu się poderwał. W głowie mu się kłębiło.
– Co z Imassami? Ta wojna...
– Już ci mówiłem – warknął Silchas Ruin z widoczną na twarzy irytacją – że wojny nie wybierają ofiar. Wina, niewinność, takie pojęcia nie mają znaczenia. Ujmij swe myśli w karby i słuchaj. Zastanawiałem się, czy Anomander tego żałuje. Ja z pewnością nie. Draconus był zimnym, bezwzględnym skurczybykiem, a po przebudzeniu Ojca Światła, no cóż, ujrzeliśmy prawdziwe oblicze jego gniewnej zazdrości. Małżonek odrzucony, spójrzcie, jak wściekłość wzgardzonych płonie czarnym ogniem w jego oczach! Gdy mówimy o starożytnych czasach, Rudzie Elalle, nasze słowa opowiadają o sprawach znacznie nam bliższych, a wszystkie te uczucia, które wydają nam się nowe, płonące ogniem naszej młodości, okazują się w rzeczywistości niewyobrażalnie starożytne. – Splunął na węgle. – Dlatego właśnie poetom nigdy nie brakuje tematów do opiewania w pieśniach, choć rzadko się zdarza, by któryś się na nich utuczył.
– Będę bronił Refugium – oznajmił Rud, zaciskając pięści.
– Wiemy o tym. Dlatego właśnie tu jesteś.
– To nie ma sensu! Powinienem być tam, stać przed bramą!
– To kolejna lekcja. Twój ojciec może kochać Imassów, ale ciebie kocha bardziej.
Rud zerwał się na nogi.
– Wrócę tam...
– Nie. Siadaj. Masz większą szansę ich uratować, jeśli będziesz mi towarzyszył.
– Jak to?
Silchas Ruin pochylił się, sięgając do ogniska, i wydobył stamtąd dwie garście węgielków. Pokazał je chłopakowi.
– Powiedz mi, co widzisz, Rudzie Elalle. Czy raczej Ryaddzie Eleis. Czy znasz te słowa, twoje prawdziwe imię? Pochodzą z języka Tiste Andii. Wiesz, co znaczą?
– Nie.
Silchas Ruin przyjrzał się trzymanym w złożonych dłoniach węgielkom.
– Właśnie to. Twoje prawdziwe imię, Ryadd Eleis, znaczy „Ręce z Ognia”. Twoja matka zajrzała w duszę syna i wyczytała z niej to, co potrzebowała wiedzieć. Mogła cię kochać, ale również bała się ciebie.
– Zginęła, bo wybrała zdradę.
– Była wierna krwi Eleintów płynącej w jej żyłach. Ty jednak posiadasz również krew ojca, śmiertelnika. Człowieka, którego dobrze poznałem, w takim stopniu, w jakim to w ogóle możliwe, i nauczyłem się go szanować. On pierwszy uświadomił sobie, jakie jest przeznaczenie dziewczynki, zrozumiał stojące przede mną zadanie. Wiedział też, że nie cieszę się krwią mającą splamić moje ręce. Zdecydował, że nie stanie mi na ­drodze. ­Nadal nie jestem pewien, co dokładnie wydarzyło się przy bramie. Mówię o walce z Witherem i błędnej decyzji biednego Feara Sengara, który nagle postanowił zastąpić Scabandariego. Niemniej jednak, los Imbryk był od początku przesądzony. Była nasieniem Azath, a nasienie musi paść na żyzną glebę. – Upuścił wystygłe już węgielki z powrotem do ognia. – Jest jeszcze młoda. Potrzebuje czasu. Jeśli nie staniemy na drodze nadchodzącemu chaosowi, nie będzie miała tego czasu i Imassowie zginą. Twój ojciec zginie. Wszyscy zginą. – Wstał i spojrzał na Ruda. – Ruszamy w drogę. Czeka na nas Korabas.
– Kto to jest Korabas?
– Będziemy musieli zmienić postać. Martwa grota Kallora powinna nam wystarczyć. Korabas jest Eleintem, Ryadd. Otataralową Smoczycą. W ludzkiej duszy istnieje chaos. To dar śmiertelników, ale pamiętaj, że może się przeobrazić w twych rękach jak ogień.
– Nawet w rękach kogoś, kogo imię znaczy „Ręce z Ognia”?
Czerwone oczy Tiste Andii straciły nagle wszelki wyraz.
– Moje ostrzeżenie było precyzyjne.
– Co ma nam dać spotkanie z tą Korabas?
Silchas strzepnął popiół z dłoni.
– Uwolnią ją. Nie zdołamy ich powstrzymać. Chcę cię przekonać, że nie powinniśmy nawet próbować.
Rud zauważył, że nadal zaciska pięści.
– Dajesz mi za mało.
– Lepiej za mało niż za dużo, Ryadd.
– Dlatego, że boisz się mnie, tak samo jak matka.
– Tak.
– Ty i twoi bracia, Silchasie Ruin. Który z was był najucz­ciwszy?
Tiste Andii przechylił głowę, a potem się uśmiechnął.
Po krótkiej chwili w noc uleciały dwa smoki. Jeden lśnił blaskiem polerowanego złota, zapalającym się i gasnącym w mroku jaskrawymi plamami, drugi zaś był biały jak kość, blady jak trup nocą, poza tylko gorejącymi węgielkami oczu.
Wznosiły się coraz wyżej ponad Pustkowia, aż wreszcie zniknęły ze świata.
Pozostawione przez nich małe ognisko otoczone kręgiem kamieni paliło się coraz słabiej, pożerając resztki siebie, aż w końcu nie zostało już nic.
***
Sandalath Drukorlat potrząsnęła nieszczęśnikiem po raz ostatni. Z ust skapnęła mu ślina. Potem cisnęła nim wzdłuż brzegu. Podniósł się, znowu przewrócił, podźwignął po raz drugi i oddalił chwiejnym krokiem.
Withal odchrząknął.
– Najsłodsza, ostatnio zrobiłaś się odrobinę nerwowa.
– Wysil się, mężu. Wymyśl coś, co poprawi mi nastrój.
Spojrzał na bijące o brzeg fale i zlizał sól z ust. Trzy nachty obrzucały chuderlawego uchodźcę muszelkami i martwymi krabami. Niemniej ani jeden pocisk nie trafił w uciekającego mężczyznę.
– Przynajmniej konie już wypoczęły.
– Ich cierpienia dopiero się zaczynają.
– Nie do końca zorientowałem się, co właściwie się wydarzyło, ale, jak rozumiem, Shake’owie zniknęli w jakiejś bramie. Przypuszczam, że ruszymy za nimi?
– A zanim odeszli, jeden z nich wziął i wymordował prawie wszystkie ich czarownice i czarnoksiężników. A to ich właśnie chciałam wypytać!
– Zawsze możemy pojechać do Niebieskiej Róży.
Wyprostowała się z wyraźnym drżeniem. Withal słyszał kiedyś o piorunie, który uderzył z ziemi ku niebu, zamiast na odwrót. Sandalath sprawiała wrażenie gotowej rozjarzyć się i rozszczepić błyskawicą gęste chmury przesłaniające firmament. Albo utorować sobie przemocą drogę przez bezładne obozowisko wyspiarzy pozostawionych tu przez Yan Tovis. Biedni durnie mieszkali w nędznych chatach skleconych z wyrzuconego na brzeg drewna albo w poszarpanych przez wiatr namiotach, ustawionych wzdłuż linii wody wysokiej na podobieństwo przyniesionych przez morze odpadków. Choć poziom wody wciąż się podnosił i wzburzone fale obryzgiwały ich pianą, żadnemu nie chciało się ruszyć.
Co prawda, nie bardzo mieli dokąd pójść. Las, tak daleko jak okiem sięgnąć, przerodził się w wypalone pustkowie pełne zwęglonych pni i popiołu.
Gdy tylko opuścili Letheras, Sandalath otworzyła drogę do groty, którą zwała Rashan. Jechali przez nią w przerażającej ciemności, która szybko przerodziła się w otępiającą monotonię. Potem zaczęła się rozpadać.
Mówiła, że to chaos. Wtręty. Cokolwiek to znaczy. Konie wpadły w szał.
Wrócili do prawdziwego świata na stoku nad tą plażą. Pod końskimi kopytami zachrzęściły popiół i węgielki, a żona Withala zawyła z frustracji.
Od tej pory humor trochę jej się poprawił.
– Czemu się tak uśmiechasz, w imię Kaptura?
Withal potrząsnął głową.
– Uśmiecham się? Nie ja, kochanie.
– Ślepy Gallan – powiedziała.
Ostatnio zdarzało się to jej coraz częściej. Niezrozumiałe wypowiedzi, niewidzialne źródła irytacji, a nawet gorejącej furii.
Powiedz to sobie jasno. Withal. Miesiąc miodowy się skończył.
– Ma zwyczaj zjawiać się w rozmaitych miejscach, jak jakiś przeklęty chwast. Opowiada mistyczne bzdury, żeby zaimponować tubylcom. Nie wolno ufać nostalgicznemu staruszkowi. Staruszce pewnie też. Za każdą opowiadaną przez nich historią czai się jakiś cel, skrywane pragnienie zaszkodzenia teraźniejszości. Robią z przeszłości, ze swojej wersji przeszłości, magiczny napój. „Pociągnijcie łyk, przyjaciele, i wróćcie do dawnych czasów, kiedy wszystko było doskonałe”. Też coś! Gdybym to ja go oślepiła, nie ograniczyłabym się do oczu. Opróżniłabym całą czaszkę!
– Żono, kim jest ten Gallan?
Najeżyła się, wskazując na niego palcem.
– Myślisz, że nie żyłam, zanim cię spotkałam? Och, ulitujcie się nad biednym Gallanem! A jeśli podczas swych wędrówek porzucił cały sznur kobiet, no cóż, bądźcie tak dobre i pocieszcie nieszczęśnika! Zawsze takie są skutki, prawda?
Withal podrapał się po głowie.
Tak to wygląda, kiedy człowiek żeni się ze starszą kobietą. I powiedzmy sobie szczerze, nie musi być Tiste Andii, by miała za sobą sto tysięcy lat historii.
– No dobra – rzekł z namysłem. – I co teraz?
Wskazała na mężczyznę, którego przed chwilą przegnała.
– On nie wie, czy Nimander i reszta towarzyszyli Shake’om. Były ich tysiące. Widział Yan Tovis tylko raz, podczas lądowania, i znajdowała się wtedy trzy tysiące kroków od niego. Ale z drugiej strony, kto inny mógłby otworzyć bramę? I podtrzymywać ją wystarczająco długo, by przeszło przez nią dziesięć tysięcy uchodźców? Tylko krew Andii może otworzyć Drogę, a jedynie królewska krew Andii jest w stanie ją podtrzymywać. Na Otchłań, musieli wykrwawić kogoś ze swoich prawie doszczętnie!
– Sand, dokąd prowadzi ta droga?
– Donikąd. Och, nie trzeba było opuszczać Nimandera i jego krewniaków! Shake’owie nie tylko wysłuchali Ślepego Gallana, ale mu uwierzyli!
Podeszła bliżej, unosząc rękę, jakby chciała uderzyć męża.
Ten cofnął się o krok.
– Och, bogowie, idź po konie, Withal.
Oddalając się, zerknął z dziwną tęsknotą na wciąż czmychającego uchodźcę.
***
Po krótkiej chwili siedzieli już w siodłach. Juczne konie czekały za nimi. Sandalath zamarła w bezruchu, wpatrując się w coś, co widziała tylko ona. Po lewej mieli szum fal, a po prawej smród spalonego lasu. Nachty walczyły o gruby, masywny kawał wyrzuconego na brzeg drewna, zapewne ważący więcej niż wszystkie trzy razem wzięte.
To byłaby niezła maczuga... dla cholernego Toblakai. Wbić w uchwyt klamry, otoczyć sękaty koniec kutą żelazną blachą, ­nabić go ćwiekami z brązu i może dodać też kilka kolców. Owinąć uchwyt drutem i wbić weń głęboko ciężką przeciwwagę...
– Już się goi, ale skóra jest cienka. – Sandalath nagle wyciągnęła nóż. – Chyba dam radę przeprowadzić nas na drugą stronę.
– To znaczy, że masz królewską krew?
– Zamknij jadaczkę albo zrobię to za ciebie. Mówiłam, że to wielka rana i ledwie się zagoiła. W gruncie rzeczy, wydaje się, że z drugiej strony jest słabsza, a to znaczy, że coś tu nie gra. Czy nie zeszli z Drogi? Z pewnością wiedzieli przynajmniej tyle, że muszą się jej trzymać. Withal, posłuchaj. Przygotuj broń...
– Broń? Jaką broń?
– Błędny wybór. Znajdź inną.
– Słucham?
– Głupota zda się na nic. Weź ten buzdygan, który masz u pasa.
– To młot kowalski.
– A ty jesteś kowalem, więc zapewne umiesz się nim posługiwać.
– Ehe. Pod warunkiem, że ofiara położy głowę na kowadle.
– Czy w ogóle nie potrafisz się bić? Co z ciebie za mąż? Mówiłeś, że Meckrosi ciągle muszą walczyć z piratami i tak dalej... – Przymrużyła powieki. – Chyba że wszystko to były bezczelne kłamstwa, mające zaimponować twojej nowej kobiecie.
– Nie posługiwałem się bronią od dziesięcioleci. Ja tylko robiłem te cholerstwa! Zresztą, po co mi broń? Jeśli chciałaś mieć strażnika osobistego, trzeba to było powiedzieć wcześniej. Zaciągnąłbym się na pierwszy statek odpływający z Letheru!
– Chcesz mnie porzucić? Wiedziałam!
Uniósł rękę, chcąc wyrwać sobie włosy z głowy, ale przypomniał sobie, że i tak ma ich za mało.
Bogowie, życie potrafi być cholernie frustrujące, czyż nie tak?
– Dobra. – Poluzował młot za pasem. – Gotowe.
– Pamiętaj, że pierwszy raz zginęłam, bo nie miałam pojęcia o walce. Nie mam ochoty tego powtarzać...
– Skąd się wzięła ta gadka o walce i śmierci? To tylko brama, tak? Co jest po drugiej stronie, w imię Kaptura?
– Nie wiem, ty idioto! Bądź przygotowany!
– Na co?
– Na wszystko!
Withal wysunął lewą nogę ze strzemienia i zeskoczył na zasłany odpadkami piasek.
Sandalath wlepiła w niego spojrzenie.
– Co ty wyrabiasz?
– Idę się odlać. I może też coś więcej, jeśli się uda. Jeśli czeka nas krwawa bijatyka, nie chcę zapaskudzić portek, gdy będę tkwił w siodle, uciekając przed hordą wrzeszczących demonów. Jeśli czeka mnie śmierć, niech przynajmniej będzie czysta.
– Tylko krew i flaki.
– Tak jest.
– Żałosne. Co to za różnica?
Withal poszedł poszukać odosobnionego miejsca.
– Nie siedź tam za długo! – zawołała za nim.
Ehe, były czasy, gdy nie musiałem się z tym śpieszyć.
***
Wrócił i chciał już dosiąść konia, ale Sandalath zażądała, by najpierw umył ręce w morzu. Zrobił to, podniósł młot, otrzepał go z piasku i wdrapał się na siodło.
– Musisz zrobić coś jeszcze? – zapytała. – Może się ogolić? Wypastować buty?
– To niezły pomysł, ale...
Warknęła ze złością i cięła się w wewnętrzną powierzchnię lewej dłoni. W powietrzu przed nimi pojawiła się otwarta rana, równie czerwona jak ta na skórze Sandalath.
– Ruszajmy! – zawołała, poganiając konia kopniakiem.
Withal podążył za nią z przekleństwem na ustach.
Znaleźli się na skąpanej w oślepiającym blasku równinie. Droga przed nimi lśniła jak tłuczone szkło.
Wierzchowiec Sandalath zakwiczał, ślizgając się w bok po nawierzchni. Kobieta ściągnęła gwałtownie wodze. Koń Withala stęknął. Potem jego łeb gdzieś zniknął, a przednie nogi ugięły się z nieprzyjemnym trzaskiem.
Kowal dostrzegł bladą, straszliwie długą rękę, przecinającą przestrzeń, gdzie przed chwilą znajdował się koński łeb. Potem widok przesłoniła mu fontanna krwi. Gęsty, gorący płyn chlusnął mu na twarz, szyję i pierś. Oślepiony mężczyzna przeszył młotem pustą przestrzeń, pochylił się i spadł z konia na ostrą powierzchnię. Tkanina jego kamizelki zamieniła się w strzępy. Skórę na piersi spotkał podobny los. Wstrząs wypchnął mu powietrze z płuc. Usłyszał słabe odgłosy odbijającego się kilka razy od nawierzchni młota.
Potem rozległo się kilka ogłuszających ryków oraz głuchy łoskot czegoś masywnego, uderzającego o nagie ciało i łamiącego kości. Drogę, na której leżał Withal, przeszyła wibracja od kolejnych uderzeń. Na plecy chlusnął mu gorący płyn. Otarł krew z oczu, a potem zdołał się podnieść na ręce i kolana, kaszląc i wymiotując.
Potężne łoskoty nie cichły. Wtem obok uklękła Sandalath.
– Withal! Kochanie! Czy jesteś ranny... och, niech mnie Otchłań! Za dużo krwi... tak mi przykro, tak mi przykro, kochany!
– To koń.
– Co?
Splunął, by przeczyścić sobie w ustach.
– Ktoś odrąbał łeb mojemu koniowi. Gołą ręką.
– Co? To końska krew? Cały się nią zalałeś? – Te same dłonie, które przed chwilą głaskały Withala, odepchnęły go brutalnie. – Nie waż się więcej tego robić!
Withal splunął po raz drugi, a potem wstał, wbijając spojrzenie w Sandalath.
– Dość już tego. – Gdy otworzyła usta, chcąc odpowiedzieć, podszedł bliżej i dotknął jej warg brudnym palcem. – Gdybym był innym mężczyzną, zbiłbym cię teraz do nieprzytomności. Nie, daruj mi to zszokowane spojrzenie. Nie jestem tu po to, byś miała komu dać kopa, gdy tylko będziesz w złym nastroju. Odrobina szacunku...
– Nawet nie umiesz walczyć!
– Może to i prawda, ale ty też nie. Ja przynajmniej potrafię produkować różne rzeczy. I coś jeszcze. Potrafię zdecydować, kiedy będę miał dosyć. I coś ci powiem. Ta chwila jest już ­cholernie blisko. – Odsunął się od niej. – A teraz, co, w imię Kaptura... bogowie na dole!
Ten krzyk wyrwał mu się z ust pod wpływem szoku. Na drodze, tuż za martwym koniem, stały trzy ogromne czarnoskóre demony. Jeden z nich dzierżył maczugę z wyrzuconego przez morze drewna, wyglądającą w jego olbrzymich łapskach jak batuta dyrygenta. Okładał tym narzędziem zmasakrowane, zmiażdżone ciało. Dwa pozostałe demony przyglądały się kolejnym ciosom, jakby chciały ocenić ich efekt. Ze spłaszczonych szczątków ofiary na trakt wypłynęła niebieskawa krew oraz inne, trudniejsze do zidentyfikowania płyny.
– To twoje nachty – oznajmiła cicho Sandalath. – Jaghuci byli notorycznymi dowcipnisiami. Ha, ha. A to był Forkrul Assail. Najwyraźniej Shake’owie wywołali tu pewne poruszenie. W gruncie rzeczy, pewnie wszyscy zginęli, a ten tutaj wracał do punktu wyjścia z zamiarem wyeliminowania tych, którzy zostali z tyłu. Zapewne planował też przejść przez bramę i wymordować wszystkich uchodźców pozostałych na brzegu, który przed chwilą opuściliśmy. Ale nadział się na nas i na twoje Venathy.
Withal otarł krew z oczu.
– Zaczynam, hmm, dostrzegać podobieństwo. Przedtem były zaczarowane?
– W pewnym sensie. Podejrzewam, że to przymus. To jednopochwyceni... albo może d’ivers. Tak czy inaczej, to królestwo wymagało od nich zmiany postaci. Albo może powrotu do oryginalnej, któż może zgadnąć, do jakiego gatunku należeli pierwotnie?
– A co mają z tym wspólnego Jaghuci?
– To oni stworzyli nachtów, o ile dobrze to rozumiem. Mag Obo z Malazu był tego pewien. Oczywiście, jeśli ma rację i rzeczywiście tak było, udało im się dokonać wyczynu, którego nikt po nich nie powtórzył. Okiełznali dzikie moce jednopochwyconych i d’iversów. A teraz, mężu, doprowadź się do porządku i osiodłaj nowego konia. Zapuścimy się tak daleko, jak będzie trzeba, by się upewnić, że Shake’ów wymordowano, a potem wrócimy tą samą drogą, którą tu przybyliśmy. – Przerwała. – Nawet w towarzystwie tych Venathów będzie nam groziło ­niebezpieczeństwo. Tam, gdzie jest jeden Forkrul Assail, z pewnością będzie ich więcej.
Demony najwyraźniej doszły do wniosku, że wystarczająco już zmasakrowały Forkrul Assaila. Oddaliły się kilka kroków od niego i zgromadziły wokół maczugi, by sprawdzić, jakich uszkodzeń doznała ich jedyna broń.
Bogowie, to nadal są głupie nachty. Tylko większe.
Cóż za okropna myśl.
– Withal.
Znowu na nią spojrzał.
– Przepraszam.
Wzruszył ramionami.
– Wszystko będzie w porządku, Sand, tylko nie oczekuj ode mnie, żebym był kimś, kim nie jestem.
– Może i mnie wkurzali, ale boję się o Nimandera, Aranathę, Desrę i o wszystkich. Bardzo się boję.
Skrzywił się, a potem potrząsnął głową.
– Myślę, że ich nie doceniasz, Sand.
I niech duch Phaed wybaczy nam wszystkim.
– Mam taką nadzieję.
Poszedł zdjąć siodło i zatrzymał się, by poklepać okrwawioną szyję zwierzęcia.
– Szkoda, że nie nadałem ci imienia. Zasługiwałeś przynajmniej na tyle.
***
Jej umysł był wolny. Potrafił się prześlizgiwać między ostrymi kryształami kwarcu pokrywającymi równinę, na powierzchni której nie było nic żywego. Potrafił wnikać pod twardą jak kamień glinę, do miejsc, gdzie diamenty, rubiny i opale kryły się przed okrutnym upałem. Całe bogactwo tej krainy. I głęboko do kruszącego się szpiku żywych kości otoczonych wysychającym mięsem, przycupniętych w gorączce światów, w których wrzała krew. W chwilach poprzedzających koniec, za gorejącymi, błyszczącymi oczyma – ten blask był ostatnim spojrzeniem na otoczenie, na wszystkie wspaniałe widoki – zwiastującymi pożegnanie. Wiedziała już, że nie pojawia się on wyłącznie u starców, choć być może tylko u nich był na miejscu. Nie, tutaj, w tym wychudzonym, pełznącym powoli wężu, oglądało się go w oczach dzieci.
Mogła jednak uciec od takich rzeczy. Mogła wznieść się wysoko i jeszcze wyżej, lecieć na kosmatych grzbietach ciem płaszczowych albo na pierzastych końcówkach skrzydeł sępów. I spoglądać w dół, krążąc nieustannie nad pełznącym, umierającym robakiem daleko w dole, czerwonym, przypalonym sznurkiem falującym w powolnym ruchu. Wątki żywności, węzły obietnicy, niezliczone nici ratunku, spójrz ile kawałków już odpadło i zostało na drodze, niżej, coraz niżej i jeszcze niżej, by rozszarpać stwardniałą skórę i wyszarpnąć blask z oczu.
Jej umysł był wolny. Mógł swobodnie tworzyć piękno za pomocą zastępu cudownych, straszliwych słów. Potrafiła pływać w chłodnym języku utraty, unosić się, by dotykać drogocennych powierzchni, albo zanurzać się w mroczne odmęty, gdzie opadały zdruzgotane myśli, a dno układało się w ogromne, skomplikowane opowieści.
Opowieści o poległych.
W tym miejscu nie było bólu. Jej uwolniona z uwięzi wola nie pamiętała o bolących stawach, muchach obsiadających spękane, krwawiące wargi, poczerniałych, poharatanych stopach. Mogła unosić się swobodnie, a potem śpiewać na głodnych wiatrach. Wygoda była czymś naturalnym, rozsądnym, normalnym stanem rzeczy. Zmartwienia traciły na znaczeniu, przyszłość nie groziła zmianami i łatwo było uwierzyć, że to, co było kiedyś, nie zmieni się nigdy.
Mogła tu być dorosła, podlewać wodą piękne kwiaty, zanurzać palce w wymarzonych fontannach, przegradzać rzeki tamami i pożerać drzewa. Wypełniać jeziora i stawy trującymi odpadkami. Przesycać powietrze gryzącym dymem. Nic się nigdy nie zmieni, a jeśli nawet nadejdą jakieś zmiany, nie dotkną jej dorosłości, całkowicie zaabsorbowanej bezwartościowymi luksusami i ekstrawagancjami. Dorośli znali bardzo sympatyczny świat, nieprawdaż?
A jeśli kościsty wąż złożony z ich dzieci umierał teraz na pokrytym szkłem pustkowiu, to co z tego? Dorosłych to nie ­obchodziło. Nawet tych, którzy się uskarżali. Ich współczucie miało ostre granice. Nie leżały one zbyt daleko, zaledwie kilka kroków od nich, strzegły ich straże, grube mury i wysokie wieże. Za nimi znajdowały się bolesne poświęcenia, wewnątrz zaś kryły się wymogi praktyki. Dorośli wiedzieli, czego należy strzec i jak daleko sięgać myślą. Niedaleko, a nawet bardzo blisko.
Nawet słowa – zwłaszcza one – nie były zdolne przebić się przez te mury, wedrzeć na te wieże. Odbijały się od upartej głupoty, bezmyślnej głupoty, przerażającej, zapierającej dech w piersiach głupoty. Wobec pozbawionych zrozumienia spojrzeń słowa są bezsilne.
Jej umysł był wolny, mógł się napawać dorosłością, wiedząc, że w rzeczywistości Badalle nigdy jej nie osiągnie. Ten właśnie fakt ją absorbował. Był skromny, nie miał wiele wspólnego z luksusami ani ekstrawagancją, ale należał tylko do niej. Była jego właścicielką.
Zastanawiała się, co mają teraz na własność dorośli. Poza swym śmiercionośnym dziedzictwem, rzecz jasna. Wielkimi wynalazkami ukrytymi pod warstwami piasku i pyłu. Dumnymi pomnikami, których nawet pająki nie potrafiły przemierzyć, pałacami pustymi jak jaskinie, rzeźbami zwiastującymi nieśmiertelność białym, szczerzącym zęby czaszkom, uwieczniającymi wielkie chwile gobelinami służącymi jako żer dla moli. Wszystko to składało się na piękną, radosną spuściznę.
Lecąc wysoko, pośród ciem płaszczowych, sępów, rhinazanów i rojów Odprysków, była wolna. A gdy spojrzała w dół, ujrzała na szklanej równinie wielkie, nieregularne wzory. Starożytne groble, aleje, zagrody – widziała tylko ledwie dostrzegalne ślady. Całe to potłuczone szkło było wszystkim, co pozostało po najcudowniejszym kielichu jakiejś zapomnianej cywilizacji.
Przed głową węża posuwał się maleńki języczek złożony z Rutta i niesionego przezeń dziecka, które zwał Trzymaną.
Mogła obniżyć lot, opaść z góry jak prawda, potrząsnąć maleńką, opatuloną postacią w cienkich jak gałązki ramionach Rutta, otworzyć siłą pełne blasku oczy, ukazać im wspaniałą panoramę wielu warstw zbutwiałej tkaniny, przez które sączyło się słoneczne światło i gorąco płynące falami z piersi chłopaka. To ostatnia wizja, którą zabiera się ze sobą w śmierć. W końcu to właśnie znaczy ten blask.
Słowa zatrzymywały magię tych, którzy przestali oddychać. Ale dorośli odwracali się od nich. Nie mają w głowach miejsca dla kolumny cierpiących, umierających dzieci ani dla bohaterów pośród nich.
– Tak wielu padło – powiedziała Saddicowi, który zapamiętywał wszystko. – Mogłabym ich wyliczyć, mogłabym spisać z ich imion książkę długą na dziesięć tysięcy stron. I ludzie czytaliby ją, ale tylko te fragmenty, które mieściłyby się w zakresie ich prywatnych granic. To znaczy krótkie. Tylko kilka kroków. Zawsze tylko kilka.
Saddic, który zapamiętywał wszystko, skinął głową.
– To byłby jeden długi krzyk grozy, Badalle. Dziesięć tysięcy stron. Nikt go nie usłyszy.
– Masz rację – zgodziła się. – Nikt go nie usłyszy.
– Ale i tak napiszesz tę książkę, prawda?
– Jestem Badalle i wszystko, co mam, to słowa.
– Niech świat się nimi udławi – rzekł Saddic, który zapamiętywał wszystko.
Jej umysł był wolny. Mogła swobodnie wymyślać rozmowy. Układać z ostrych okruchów kwarcu małych chłopców towarzyszących jej niezliczonym wcieleniom. Więzić światło i załamywać je raz po raz, aż wreszcie rozmaite kolory stawały się jednym, tak jasnym, że oślepiał wszystkich i wszystko.
Ostatni kolor na świecie. Patrzcie, jak jasno błyszczy: to właśnie ujrzycie w oczach umierającego dziecka.
– Badalle, twoje luksusy są zbyt ekstrawaganckie. Nie wysłuchają cię, nie zechcą tego wiedzieć.
– I czyż to nie jest dla nich dogodne?
– Badalle, czy nadal czujesz się wolna?
– Saddic, nadal czuję się wolna. Bardziej wolna niż kiedykolwiek dotąd.
– Rutt trzyma Trzymaną i doniesie ją.
– Tak, Saddic.
– Odda Trzymaną w ręce dorosłego.
– Tak, Saddic.
Ostatni kolor na świecie. Spójrz, jak jasno płonie w oczach umierającego dziecka. Popatrz na niego choć raz, zanim się odwrócisz.
– Zrobię to, Badalle, gdy już będę dorosły. Ale nie wcześniej.
– Tak, Saddic. Nie wcześniej.
– Gdy już zostawię to wszystko za sobą.
– Gdy już zostawisz to wszystko za sobą.
– I wolność się skończy, Badalle.
– Tak, Saddic, wtedy wolność się skończy.
***
Kalyth śniło się, że znajduje się w miejscu, do którego jeszcze nie dotarła. Nad głową miała niski pułap szarych, poruszających się ospale chmur, takich, jakie widziała nad równinami Elanów, gdy z północy nadciągał pierwszy śnieg. Wicher zawodził, zimny jak lód, ale suchy niczym zamarznięty grobowiec. W całej tajdze karłowate drzewa wyrastały z wiecznej zmarzliny jak szkieletowe dłonie. Tu i ówdzie widziała leje krasowe. Zginęły w nich dziesiątki jakichś czworonożnych zwierząt, zamarzniętych teraz na kość. Ich skołtunioną sierścią targał wiatr, a zakrzywione rogi i puste oczodoły pokrywała biała warstewka szronu.
W mitach Elanów tak właśnie wyglądała podziemna kraina umarłych. Była ona również odległą przeszłością, miejscem początku, w którym ciepło życia po raz pierwszy zmusiło do odwrotu przenikliwe zimno. Świat zaczął się w mroku, pozbawiony ciepła. Z czasem się przebudził, jak węgielek, który zapłonął na krótką chwilę, by wrócić do tego, czym był przedtem. To oznaczało, że mogła mieć przed oczami przeszłość albo przyszłość, w której życie ustanie.
Nie była tu jednak sama.
Na odległym o sto kroków wzgórzu stało dwudziestu jeźdźców dosiadających wychudłych koni. Spowijały ich czarne peleryny przeciwdeszczowe, a na głowach mieli hełmy. Odnosiła wrażenie, że obserwują ją, czekają na nią. Sparaliżowało ją jednak przerażenie. Stała nieruchomo, jakby nogi miała po kolana w zamarzniętym błocie.
Miała na sobie cienką bluzę, podartą i częściowo zbutwiałą, a ze wszystkich stron atakowało ją zimno, okrutne jak ręka Żniwiarza. W jego nieprzejednanym uścisku nie mogła się poruszyć, nawet gdyby chciała. Spróbuje odegnać nieznajomych siłą woli, będzie na nich krzyczała, przepędzi ich czarami. Wygna z tej krainy. Nie dysponowała jednak podobnymi mocami. Kalyth czuła się tu równie bezużyteczna, jak we własnym świecie. Puste naczynie, pragnące, by wypełnił je hart ducha cechujący bohaterów.
Posępnymi sylwetkami targał wiatr. Zaczął padać śnieg, sypiący się z ciemnych chmur niczym kawałki lodu.
Jeźdźcy się poruszyli. Konie uniosły łby. Wszyscy jednocześnie podążyli w dół zbocza. Zmarznięta ziemia trzaskała pod kopytami wierzchowców.
Kalyth skuliła się, oplatając się ciasno rękoma. Oszronieni jeźdźcy byli coraz bliżej. Dostrzegała już twarze pod serpentynowymi nosalami hełmów – śmiertelnie blade, naznaczone głębokimi, bezkrwawymi szramami o szkarłatnej barwie. Na kolczugi narzucili opończe. Uświadomiła sobie, że to mundury, symbol przynależności do jakiejś cudzoziemskiej armii. Pod plamami zamarzniętej krwi miały kolor szary i barwę fuksji. Zauważyła, że jeden z jeźdźców jest wytatuowany i zdobią go fetysze z pazurów, piór i paciorków. Potężnie zbudowany mężczyzna miał barbarzyński wygląd, być może w ogóle nie był człowiekiem. Była jednak pewna, że pozostali jeźdźcy należą do jej rodzaju.
Ściągnęli przed nią wodze. Spojrzenie Kalyth przyciągnął zwłaszcza jeden mężczyzna. Z jego posiwiałej brody zwisały kryształki lodu, a szare oczy, osadzone głęboko w oczodołach, przypatrywały się jej z uwagą godną ptaka. Zimne, drapieżne spojrzenie wyzute z wszelkiego współczucia.
Gdy przemówił w języku Elanów, z jego ust nie płynęła para oddechu.
– Czas waszego Żniwiarza dobiega końca. Śmierć wyrzeknie się jego twarzy...
– Nigdy nie była zbyt sympatyczna – wtrącił gruby, pucołowaty żołnierz, który zatrzymał się na prawo od niego.
– Dość już tego, Młotek – warknął inny jeździec, jednoręki i zgarbiony ze starości. – Nawet jeszcze nie jesteś jednym z nas. Czekamy, aż świat nas dogoni. Sny i wizje zawsze są obojętne na dziesięć tysięcy bezbłędnych kroków w życiu każdego śmiertelnika, nie wspominając już o milionach kroków, z których nic nie wynikło. Naucz się cierpliwości, uzdrowicielu.
– Kiedy on ustąpi – ciągnął brodaty żołnierz – zajmiemy jego miejsce.
– Na czas wojny – warknął barbarzyński wojownik, zajęty splataniem w warkoczyki wystrzępionej grzywy martwego konia.
– Całe życie to wojna, w której jesteśmy skazani na porażkę – odparł brodacz. – Niech ci się nie zdaje, Biegunek, że czas odpoczynku nadejdzie dla nas szybko.
– On był bogiem! – warknął kolejny żołnierz, obnażając zęby przez czarną jak inkaust, rozwidloną brodę. – My jesteśmy tylko zmasakrowaną kompanią piechoty morskiej!
Biegunek ryknął śmiechem.
– Widzisz, jak wysoko się wspiąłeś, Klatka? Ale za to odzys­kałeś głowę. Pamiętam, jak grzebaliśmy cię w Czarnym Psie. Szukaliśmy jej pół nocy, ale nie znaleźliśmy.
– Zeżarła ją żaba – zasugerował inny mężczyzna.
Wszyscy martwi żołnierze się roześmiali, nawet Klatka.
Kalyth zauważyła, że siwobrody uśmiechnął się blado. Ten uśmiech zamienił spojrzenie sokoła w coś, co mogłoby bez trudu pomieścić całe współczucie świata. Pochylił się w siodle, kula zgięła się ze skrzypnięciem zawiasu.
– Ehe, nie jesteśmy bogami. Dlatego nie będziemy próbowali zastąpić tego, kto kryje się pod zbutwiałą szatą. Jesteśmy Podpalaczami Mostów i kazano nam strzec Bramy Kaptura. To nasza ostatnia misja...
– A kiedy dokładnie zgodziliśmy się ją wykonać? – zapytał Młotek, otwierając szeroko oczy.
– To się wydarzy. Tak czy inaczej, chciałem powiedzieć, że jesteśmy Podpalaczami Mostów. Bogowie na dole, jako umarlaki wszyscy zrobiliście się cholernie niesubordynowani. Czemu dziwi was to, że nadal musicie salutować? Wykonywać rozkazy? Maszerować nawet przy najpaskudniejszej pogodzie, jaką można sobie wyobrazić? – Rozejrzał się, ale ironiczny uśmieszek łagodził złowrogi wyraz jego oczu. – Kaptur wie, że tym właśnie się zajmujemy.
Kalyth nie mogła już dłużej wytrzymać.
– Czego ode mnie chcecie?
Spojrzenie szarych oczu ponownie padło na nią.
– Boży Jeźdźcze, z uwagi na sam swój tytuł musisz się teraz zadawać z takimi jak my. Zamiast Kaptura, waszego Żniwiarza. Widzisz nas jako Strażników Bramy, ale jesteśmy też kimś więcej. Jesteśmy, czy raczej staniemy się, nowymi arbitrami, na czas tak długi, jak to będzie konieczne. Są wśród nas pięści, pancerne rękawice służące do twardej przemocy, a także uzdrowiciele i magowie. Skrytobójcy i zwiadowcy, saperzy i konni łucznicy, lansjerzy i tropiciele. Tchórze i odważni, opanowani wojownicy. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Znaleźliśmy też najróżniejszych, niespodziewanych sojuszników. We wszystkich swych postaciach, Boży Jeźdźcze, staniemy się czymś więcej niż kiedykolwiek był Żniwiarz. Nie jesteśmy odlegli. Ani obojętni. Rozumiesz, w przeciwieństwie do Kaptura pamiętamy, co to znaczy być żywym. Pamiętamy każdą chwilę tęsknoty, rozpaczliwego pragnienia, bólu, jaki się pojawia, gdy żadne błagania nie dadzą ani chwili zwłoki, żadne próby nie zapewnią momentu łaski. Jesteśmy tu, Boży Jeźdźcze. Gdy nie pozostanie ci już inny wybór, wezwij nas.
Lód skuwający to królestwo rozprysnął się nagle wokół Kalyth. Kobieta zachwiała się, gdy zalało ją ciepło. Błogosławione ciepło... nie, raczej błogosławieństwo ciepła. Wciągnęła powietrze, gapiąc się na bezimiennego żołnierza. Łzy wypełniły jej oczy.
– Nie... nie tak wyobrażałam sobie śmierć.
– To prawda, nie tak. Powiem ci jedno. Jesteśmy Podpalaczami Mostów. Wytrzymamy, ale nie dlatego, że za życia byliśmy więksi od innych, lecz dlatego, że niczym się od nich nie różniliśmy. A teraz odpowiedz mi jako Boży Jeździec, Kalyth z Ampelasa Zakorzenionego. Czy wystarczymy?
A czy cokolwiek może wystarczyć? Nie, to zbyt łatwe. Zastanów się nad odpowiedzią, kobieto. On zasługuje przynajmniej na tyle.
– To naturalne bać się śmierci – rzekła.
– Masz rację.
– I tak właśnie powinno być – mruknął mężczyzna zwany Klatką. – To okropne, spójrz tylko na moją kompanię. Nie mogę się uwolnić od tych brzydkich kundli. Ci, których opuściłaś, czekają na ciebie, kobieto.
– Ale bez osądu – dodał szarooki żołnierz.
Jednoręki mężczyzna pokiwał głową.
– Tylko nie licz na to, że któryś z nich pozbył się swych pas­kudnych nawyków – poskarżył się. – Na przykład Klatka i jego wieczna gorycz. To wszystko, co znaliśmy. Czy raczej kogo znaliśmy. Tylko to i nic więcej.
Kalyth nie znała tych ludzi, ale już w tej chwili wydawali się jej bliżsi niż ktokolwiek, kogo dotąd spotkała.
– Naprawdę staję się Bożym Jeźdźcem – rzekła zdumiona. I już nie czuję się tak straszliwie... samotna. – Chyba nadal boję się śmierci, ale już nie tak bardzo jak dawniej.
Kiedyś flirtowałam z myślą o samobójstwie, ale zostawiłam to już za sobą na zawsze. Nie czuję się gotowa, by przywitać koniec. Jestem ostatnią z Elanów. Moi pobratymcy na mnie czekają, ale nie dbają o to, czy przybędę teraz, czy za sto lat. To dla nich bez różnicy.
Umarli, moi umarli, okażą mi cierpliwość.
Tak długo, jak będzie to potrzebne. Jak będzie to możliwe.
Żołnierz ujął w ręce wodze.
– Znajdziesz Śmiertelnego Miecza i Tarczę Kowadło, Kalyth. Na zimno, które zabija, musisz odpowiedzieć ogniem. Nadejdzie chwila, gdy będziesz musiała poprowadzić K’Chain Che’Malle, zamiast podążać za nimi jak dotąd. Jesteś dla nich ostatnią nadzieją przetrwania.
– Ale czy oni zasługują na ocalenie?
– Ten osąd nie należy do ciebie.
– Tak... przepraszam. Są tak bardzo... obcy.
– Podobnie jak ty dla nich.
– Oczywiście. Przepraszam.
Ciepło już słabło, śnieg powracał.
Jeźdźcy zawrócili martwe wierzchowce.
Odprowadzała ich wzrokiem, aż zniknęli w białej kurzawie.
Biel. Tak straszliwie pali oczy, tak natarczywie...
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Pył snów - Steven Erikson
Początek końca Malazańskiej Księgi Poległych
- recenzja
Okaleczony Bóg
Wielkie zamknięcie
- recenzja
Myto Ogarów
Początek końca
- recenzja
Przypływy nocy - Steven Erikson
Jasne strony mrocznej wojny
- recenzja
Wspomnienie lodu - Steven Erikson
Wszystkie drogi prowadzą do Pannion Domin
- recenzja

Komentarze


Kotylion
   
Ocena:
0
Ostatnie 3 zdania Pyłu Snów to tak bezczelny cliffhanger, że się krew w żyłach gotuje z frustracji.
15-10-2010 21:10
Seif al din
   
Ocena:
0
To ja w takim razie wole chyba poczekać na ostatni tom.
17-10-2010 09:44

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.