» Fragmenty książek » Poza sezonem

Poza sezonem


wersja do druku

Fragment prologu


Poza sezonem
Patrzyli jak idzie przez łąkę i kieruje się w stronę lasu, przechodząc nad niskim, kamiennym murkiem. Sprawiała wrażenie niezdarnej. Łatwo będzie ją dopaść.
Nie spieszyli się. Odłamali kilka białych, brzozowych witek i odarli je z kory. Słyszeli, jak przedziera się przez krzaki. Popatrzyli po sobie, wymieniając się uśmiechami w milczeniu. Dokończyli odzieranie gałązek i ruszyli w pościg.

***


Dziękowała Bogu za światło księżyca. Omal nie przegapiła głębokiego dołu, pozostałości po zrujnowanej piwnicy. Wyminęła go ostrożnie i pobiegła pomiędzy drzewami, rozgarniając trawy oraz kocimiętkę. W powietrzu unosiła się woń próchna i sosnowych igieł. Słyszała, jak przedzierają się przez moczary, biegnąc jej śladem. Docierały do niej ich delikatne, melodyjne głosy. Rozbawione dzieciaki w środku nocy. Pamiętała dotyk tych drobnych, szorstkich dłoni o długich i ostrych paznokciach i czuła na skórze ślady, które powstały, gdy ją dopadły. Ogarnęły ją dreszcze. Słyszała dobiegające z tyłu śmiechy. Przed nią gęstniał las.
Musiała zwolnić. Trudno było cokolwiek dostrzec w takich ciemnościach. Gałęzie wplątywały się we włosy i próbowały wykłuć jej oczy. Zasłaniała twarz gołymi ramionami, na których po chwili rozkwitły krwawe pręgi. Biegnące za nią dzieci przystanęły na chwilę i zaczęły nasłuchiwać. Wybuchła płaczem.
Natychmiast zganiła się za to w myślach. Co za idiotyzm, beczeć w takim momencie. Słyszała ich coraz bliżej. Zastanawiała się, czy mogą ją zobaczyć. Błyskawicznie zanurkowała pomiędzy gęste krzaki. Na rękach, nogach i brzuchu pojawiły się kolejne krwawe zadrapania, a suche gałęzie bez najmniejszego trudu przebijały się przez cienką bawełnianą sukienkę. Ból nie powstrzymał jej jednak, dodawał sił. Przestała osłaniać twarz i, rozgarniając rękami kolejne gałęzie, przedarła się przez chaszcze w stronę polany.
Zaczerpnęła głęboki oddech i natychmiast poczuła intensywną woń morza. Musiało być w pobliżu. Ponownie zerwała się do biegu. Liczyła, że znajdzie tam jakieś domy albo rybacką osadę. Obojętnie co. Wokół niej we wszystkie strony rozciągała się łąka. Słysząc szum fal, błyskawicznie pozbyła się butów i pobiegła w kierunku, z którego zdawał się dobiegać ten dźwięk, podczas gdy z krzaków za jej plecami wyłoniło się jedenaście niewielkich postaci, obserwujących w blasku księżyca tę rozpaczliwą ucieczkę.
Nie widziała przed sobą żadnych świateł, żadnych domów, wszędzie wokół kołysały się wysokie trawy. A co, jeśli przed nią jest tylko morze? Znalazłaby się w pułapce, osaczona. Zmusiła się do szybszego biegu. Zimne powietrze przenikało płuca. Szum stawał się coraz głośniejszy. Morze musiało być gdzieś niedaleko, tuż za granicą łąki.
Wiedziała, że są coraz bliżej, słyszała ich kroki. Jej własna wytrzymałość była dla niej sporym zaskoczeniem. Ich śmiech był bezlitosny, wypełniony złem. Zauważyła, że jedno z nich biegnie tuż obok, patrząc na nią z okrutnym grymasem obnażającym zęby i bez wysiłku dostosowując tempo. Oczy dziecka lśniły w blasku księżyca.
Wiedziały, że jest bezbronna. Bawiły się nią. Mogła jedynie mieć nadzieję, że kiedyś się znudzą i biec dalej. Wciąż nie widziała żadnych domów. Przyjdzie jej umrzeć w całkowitej samotności. Nagle usłyszała jedno z dzieci naśladujące ujadanie psa i poczuła, że ktoś ją smaga po nogach. Ból był tak przenikliwy, że z trudem powstrzymała się przed upadkiem. Dzieci otaczały ją ze wszystkich stron, ucieczka była niemożliwa. Wiedziała, że jej się nie uda. Ogarnęła ją panika, która odebrała jej kontrolę nad jelitami.
Po raz tysięczny przeklęła się w duchu za udawanie dobrej Samarytanki i zatrzymanie samochodu. Musiała jednak przyznać, że widok małej dziewczynki pałętającej się po nocy na poboczu zupełnie pustej drogi, był dla niej zaskoczeniem. Właśnie wyjeżdżała zza zakrętu, kiedy w świetle reflektorów pojawiło się dziecko w podartej sukience, zasłaniające twarz rękami. Tak, jakby płakało. Nie mogło mieć więcej niż sześć lat.
Zatrzymała samochód i podeszła do niej, żeby sprawdzić, czy nie doszło do jakiegoś wypadku lub gwałtu. Dziewczynka spojrzała nią czarnymi, poważnymi oczami, w których nie było śladu łez i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Coś ją zmusiło, żeby odwrócić się w stronę samochodu i wtedy właśnie ich zobaczyła – stali tuż przed nim, odcinając jej dostęp. Poczuła gwałtowny strach.
– Wynoście się! – wrzasnęła, próbując je odpędzić. Wiedziała jednak, że to się nie uda. Czuła się głupia i bezsilna. Wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszała ten śmiech, a dzieci ruszyły w jej stronę. Kiedy poczuła na sobie ich dotyk, zrozumiała, że chcą ją zabić.
Pościg był coraz bliżej. Błyskawicznie spojrzała przez ramię. Ohydztwo. Paskudztwa. Trzy po lewej, jedno po prawej. Trzech chłopców i samotna dziewczynka. Skręciła w jej stronę, uderzając całą masą ciała. Olbrzymi impet spowodował, że dziecko upadło, krzycząc z bólu. Z tyłu słychać było rozbawione parsknięcia. Nagle przeraźliwie zapiekły ją plecy i ramiona, a chwilę później dwa kolejne uderzenia spadły ze świstem na jej pośladki. Wiedziała, że traci resztki sił, nogi miała jak z waty, jednak strach przed upadkiem był silniejszy od bólu. Jeśli się potknie, bez wątpienia pobiją ją na śmierć. Z jej ud i ramion ściekały wilgotne strużki krwi. Owiewała ją wilgotna bryza, morze było tak blisko, że czuła w ustach jego smak. Wciąż biegła.
Zobaczyła kolejnego chłopca, który pojawił się po lewej stronie, zdecydowanie większego od pozostałych. Biegł dużo szybciej. Mój boże, pomyślała z przerażeniem, co on na siebie włożył? Wyglądało to na jakąś skórę, zdartą ze zwierzęcia. Kim oni są, na litość boską? Po prawej dogoniła ją następna parka, nie potrafiła rozpoznać ich płci. Bieganie w wysokiej trawie nie sprawiało im żadnych trudności. Błagała w myślach, żeby skończyły już tę zabawę. Rosły chłopak wyrwał się do przodu, próbując odciąć jej drogę. Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć, a blask księżyca pozwolił jej dostrzec, że jego twarz pokrywa cała masa strupów i pryszczy.
Czuła jak przenika ją lodowaty, przejmujący strach. Brzozowe witki wciąż cięły ją po plecach i nogach. Nie miała innego wyjścia, musiała uciekać. Bieg i morze to jedyne, co jej zostało.
Próbując się skoncentrować i zebrać siły, utkwiła wzrok w plecach biegnącego przodem chłopaka. Nagle dzieciak obrócił się na pięcie wymachując brzozową witką i jej twarz eksplodowała bólem. Policzki paliły jak obdarte ze skóry, z nosa lała się krew. Poczuła jej smak w ustach. Złapanie oddechu przychodziło jej z coraz większym trudem. Za chwilę będzie się musiała zatrzymać. Coś umierało w jej wnętrzu. Chłopak zatrzymał się przed nią tak gwałtownie, że cudem na niego nie wpadła. Spanikowana rozglądała się we wszystkie strony, próbując znaleźć jakieś wyjście. Starała się na niego nie patrzeć, nie mogła tego zrobić, przynajmniej dopóki nikt jej do tego nie zmuszał.
Dostrzegła jakieś lśnienie za jego plecami. Morze. Nareszcie. W tej samej sekundzie ogarnęło ją ogromne zmęczenie. Nie miała już gdzie uciec, nie mogła liczyć na żadną pomoc. Żadnych budynków, tylko pionowa ściana granitowego klifu, schodząca wprost w głębiny oceanu. Upadek z tej wysokości skończyłby się śmiercią. Nie było żadnej nadziei. Powoli odwróciła się w stronę prześladowców.
Przez chwilę znów przypominali zwyczajne dzieci. Czując, że zaraz oszaleje z przerażenia, wpatrywała się w postrzępione worki i gałgany, które służyły im za ubrania, przyglądała się niesamowicie brudnym twarzom, drobnym, żylastym ciałom, oczom, wciąż błyszczącym po pościgu i nie potrafiła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Żadne dziecko nie mogło się przecież zmienić w coś takiego. Zdawało jej się, że śni, tonąc w krwi i śmierci. Widziała, jak ich pokurczone ciała nagle się sprężają, wpatrywała się w zwężone źrenice i zaciśnięte usta, a brzozowe witki znów ze świstem przecięły powietrze. Zamknęła oczy.
Obległy ją w tej samej sekundzie. Brudne szpony rozdarły jej ubranie, na głowę i ramiona posypały się bolesne uderzenia. Jej krzyk sprowokował kolejny wybuch śmiechu. Ociekające śliną usta wpiły się w jej wargi, ciepłe strużki, zmieszane z krwią, ściekały po jej ciele. Doświadczając największego lęku w swoim życiu, zawyła po raz kolejny i desperacko próbowała się wyrwać. Nagle poczuła, że w porównaniu z nimi jest ogromna i silna jak zranione zwierzę. Otwarła oczy i szaleńczo machając rękami zaczęła uderzać w głowy i w usta, próbując odepchnąć te odrażające, brudne ciała. Przez chwilę miała nadzieję, że zdoła się jakoś wyzwolić i przebiec obok tego olbrzymiego chłopaka, który odcinał jej drogę. Zawirowała dwukrotnie w miejscu, wyzwalając się z uchwytu pozostałych dzieci i nagle miała przed sobą otwartą przestrzeń, a dzieciak, jakby przewidując jej zamiary, przezornie odsunął się na bok.
Nie miała się już nad czym zastanawiać, nie było już czasu na strach czy myślenie. Nie mogła postąpić inaczej. Pomknęła w mrok, wymijając chłopca. Skok pozbawił ją tchu, przenosząc ponad krawędzią klifu wprost w rozszalałe, wzburzone fale, w niezgłębioną i przerażającą ciemność. Zimna, słona woda spłukała plamy krwi.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.