» Opowiadania » Pan na Trzecim Klinie

Pan na Trzecim Klinie


wersja do druku
Znów śnił mi się Trzeci Klin. Szłam dróżką w stronę jeziora; noc zapadła już dawno, światło księżyca wysrebrzało ścieżkę, a migotliwe cienie młodych gałązek splatały się pod stopami. Słyszałam szelesty i chichoty wśród dębów i pewna byłam, że to Iwo ukrywa się wśród paproci, choć nigdy nie pozwalano nam się bawić tak daleko od domu. Pamiętaj - mówiła matka – nigdy nie krzycz w Gaju ani nie wchodź do jeziora. I nigdy, przenigdy nie pij z niego...
Pachniało mgłą i zgniłymi liśćmi, jak zawsze w pobliżu wody. Na brzegu pas niskich, zwartych zarośli tkwił niczym pełen mroku zwierz – nie wzbudzał jednak lęku. Kiedy byłam dzieckiem, nie bałam się niczego. Nasza osada, Trzeci Klin, tkwiąca w nieprzebytej puszczy była szczęśliwym miejscem dla dorastających dzieci. Las Przodków chronił, przynosił pożywienie i dobre wieści, z niego czerpaliśmy siłę i wiarę. Moc Klanu Zębatego Dzika.
Kiedy wygrzebałam się z zasieków leszczyn i młodych pokrzyw, zauważyłam zmianę. Dzikie pędy jeżyn podpełzły aż do nieruchomych wód. Ucichły chichoty i tupot leśnych zwierzątek. Poczułam, że jestem sama, sama na brzegu martwego jeziora.
Tuż przede mną sine lustro wody drgnęło, wynurzyła się kościana dłoń, drżąca, szponiasta. Palce wyprostowały się i zacisnęły z cichym stukotem.
Spojrzałam pod nogi i zobaczyłam, że stoję na plaży usłanej drobniutkimi kośćmi.


Myszyn był stary. Tak bardzo, jak tylko może się wydawać dzieciakowi, który zobaczył właśnie siódmą wiosnę swego życia. Starzec miał długą, szarą brodę, strzechę rozczochranych włosów, w które zawsze wczepiały się drobne gałązki i listki, a w fałdach płaszcza buszowały małe gryzonie (starał się ukryć ten fakt, ale i tak piski go zdradzały). Miał mnóstwo ciekawych zajęć: rozpalanie ogniska pod starym dębem, nakrywanie małżonków skórą dzika, coby mieli szczęśliwe pożycie. Rozmawiał z ptakami w Gaju (potem odkryłam, że po prostu lubi pospać po posiłku pod młodym dąbczakiem, bo to dobrze na bóle kości robi), siadał u szczytu stołu podczas uczt i nosił Łeb Zębatego Dzika – nasz totem – na wszystkie wyprawy. Większą część roku mieszkał na Cyplu Gromu, w chatce z bali, którą wewnątrz tylko nieliczni na własne oczy oglądali, bo lubił mieć spokój.
Niesłychanie dumna, kroczyłam za nim z własnym okutym kijem przez środek osady, bo to właśnie mnie wybrał i to ja będę kilka razy do roku spędzała u niego czas na uczeniu się tego wszystkiego, co on umie. I co, kto jest najlepszy z bandy, hę? Co prawda, żal mi było opuszczać Iwa i Marudę (stali z palcami w nosie i nie mieli nic do gadania). Musiałam zostawić łuk i sztylet i zaniechać wyprawy po jajka czajek, ale co tam!
- He, he, patrzcie! Myszyn, po co ci taka ładna dziewuszka? – Kowal był tak stary jak Myszyn, a głos miał jak tur. – Szpaka będzie ci męczyć?
- Duch ochoczy, ale ciało nie to – zaśmiał się druid.
Zapytałam, rzecz jasna, co to znaczy „męczyć szpaka” i zyskałam w ten sposób nową wiedzę – pierwszą lekcję od mojego nauczyciela.
- Widzisz, dziecko – odpowiedział – jest to tajny rytuał zjednywania sobie głosu dębów i ptaków, kiedy ziemia szepcze słowa mantr.
W czasie obchodów równonocy, gdy zapytano mnie, co już potrafię, odrzekłam, że „szpaka męczyć”. Matka moja wpadła pod stół, a ja na długie lata zyskałam miano Szpaczka.

Musiałam mieć bardzo szczęśliwe dzieciństwo, bo minęło w mgnieniu oka. Koraliki dni zsuwały się po sznurku lat, wypełnione nauką i zabawami z chłopakami. Była z nas udana gromadka – trzy to odpowiednia liczba, bo zawsze jest pomysł, co robić wieczorem. Jest komu stać na czatach, gdy reszta podbiera jajka czy pomóc w potrzebie. Gruby Iwo – nieco powolny i ospały, dopóki coś go nie zdenerwowało; chudy, pomysłowy Maruda i ja, bo beze mnie nie potrafiliby się dogadać.
Wyjazd Marudy nieoczekiwanie rozbił naszą bandę, zostawiając niezapełnione miejsce – przecież zawsze dotąd byliśmy razem. Ale w rodzinie Marudasa źle się działo: jego matka, pani Hedwig, nie pasowała do naszej osady ani naszych mam i ciotek. Jak mówią, przypłynęła wielką rzeką Sełką, z wielkim posagiem, by poślubić syna wodza – ojca Marudy. Nawet gdy byłam mała i nosa poza dąbrowę nie wytykałam, widziałam, że jej postać odcinała się jak mięta w zagonie cebuli. W zimie miał się urodzić braciszek Marudy. Zobaczycie – chełpił się – będę miał małego brata, a wy nie! Jakby kogoś obchodzili bracia, miałam ich aż trzech. Gdy tylko pora na panią Hedwig przyszła, Myszyn wygonił wszystkich z dużej izby wodza do domów. Zostawił tylko starą Szarugę, co dzieciaki odbierała. Moja starsza siostra Malina zabrała Marudę do naszej chaty, dała jeść i kazała iść spać razem ze mną i Iwkiem. Może innym razem spanie w jednym łóżku byłoby dla nas wyśmienitą okazją do zabawy, ale tej nocy wicher zawodził straszliwie, a Malina usta miała tak surowo zaciśnięte, że lepiej było nie wszczynać bójek i zapasów wśród niedźwiedzich skór. Rankiem obudził nas krzyk rozpaczliwy, dochodzący z domu Marudasa. Dziecko umarło – usłyszałam tylko – lepiej nie chodź tam dzisiaj. Mama była czuła i pieszczotliwa przez najbliższe dni dla całej naszej trójki, podtykając orzechy i całując policzki, ale po jakimś poważniejszym wybryku wszystko wróciło do normy. Nim śniegi stopniały, umarł tato Marudy. Wyglądał jakby spał, odziany w najlepsze haftowane szaty i położony na stosie pod Dębem. Płakałam razem z jego synem, raczej z żalu nad przyjacielem niż nad ojcem. Grubas nie płakał nigdy, chrumkał tylko, jakby gula mu utkwiła w gardle. A zanim letnie burze nadeszły, pani Hedwig zdecydowała się powrócić do swojego rodu.
Tego ranka siedzieliśmy pod Dębem, gryząc bukowe orzeszki i rzucając patykami w kaczki. Iwko dokuczał Marudzie, a ja patrzyłam tylko, czyją trzymać stronę – smarkatego czy grubego.
- Maruda, zjedz kozę!
- Spadaj – drobny rudzielec smarknął płaczliwie.
- No zjedz, do buzi ci już sięga.
- Przecław – ostry krzyk przerwał nam fascynującą zabawę – chodź tu natychmiast!
- Ale mamo....
- Nie będziesz się bawił z tymi smoluchami.
Maruda wstał i powlókł się niespiesznie w stronę matki – wysokiej, pięknej pani Hedwig.
- Rusz kuper, Szpaku, zobaczymy, co się tam dzieje.
Aż na podwórzu słychać było hałasy. Kłótnia w domu wodza zdawała się rozkręcać już od jakiegoś czasu. Im dłużej to trwa, tym więcej brzydkich słów - wódz Joru, dziad Przecława, znał ich całe mnóstwo.
Zajęliśmy centralne miejsce przy wozie, na który pakowano tobołki, skóry, mandolinę (jedyną w osadzie!), dużą balię i inne rzeczy pani Hedwig. Dorośli, którym nie wypadało jak dzieciakom wtrącać się w rodzinne swary, czaili się w pobliżu, niby zajęci własnymi sprawami, ale w zasięgu głosu. Plotki o awanturze stanowiły rozrywkę na wiele nudnych, deszczowych wieczorów. Przekazywane z ust do ust, obrastały w brody nowych, pikantnych fragmentów. Jątrzone i roztrząsane, wbrew naburmuszonemu milczeniu wodza, który znosił pouczenia i gdybania do momentu, gdy walił pięścią stół wrzeszcząc: basta! Jorun nie lubił plotek. Zwłaszcza o swojej rodzinie, a krnąbrna synowa (po com w ogóle się godził na to małżeństwo?) była drzazgą za paznokciem, bolącą i stale obecną.
- Gdyby żył mój małżonek, nigdy by na to nie pozwolił – mama Marudy wypadła z domu wlokąc syna za rękę. Za nią wytoczył się baryłkowaty, wąsaty wódz - Jorun i o połowę chudszy Myszyn.
- To ty, stara klępo, jesteś winna śmierci mojego syna – zagrzmiał wódz. – Nie dopilnowałaś go w chorobie, a teraz śmiesz głos podnosić? Naszą krew przeklinać? Żeby cię psy z włosami zeżarły, ty suko nic niewarta! Obyś kości trupów obgryzała i zgniłą wodę piła, patrz jak idziesz, bo ziemia takich jak ty nie nosi!
Maruda szarpnął się w naszą stronę, ale został przytrzymany jak świniak na sznurku.
- Zabraliście mi dziecko, gdy byłam chora – zasyczała pani Hedwig. – To ty, obłąkany staruchu, zaniosłeś je na pustkowie i oddałeś splugawionym demonom. Dziewięć miesięcy nosiłam je pod sercem, a wy, złodzieje, zabraliście mi je. Dlaczego? Bo ojcowie wasi krwi żądali? Nie takiego życia chciałam dla swoich synów!
Pokazany palcem Myszyn obruszył się i kłapnął szczęką na taką zniewagę, za to Jorun z rozmachem palnął kobietę w twarz, aż zatoczyła się na wóz i osunęła na ziemię.
- Żebyś tak sczezł marnie – zapłakała rozpaczliwie, leżąc w błocie. – Oby twój ród wyginął!
W ciszy rozległo się chrupanie – to Iwo niezrażony (chcesz jednego?) pożerał żołędzie.
- Daj spokój, niech jedzie. Niech jedzie do swoich i nigdy nie wraca.
Myszyn zawsze mówił, że przyszłość drzew tkwi w nasionkach. Każde nosi w sobie to, co mu jest pisane; z żołędzia nigdy nie wyrośnie stokrotka ni brzozowe listki. Maruda ma własne ścieżki do przejścia i jeśli mu to przepowiedziane, wróci. Nasze korzenie tkwiły w urodzajnej ziemi w środku puszczy, gdy on został porwany w nieznane nam strony, by tam dorosnąć, powrócić i zerwać przymierze łączące naszą krew i zniszczyć nasz ród.

Wyobraźcie sobie bór. Pełen drzew, paproci, zagubionych ścieżek i bezdennych jezior. Dodajcie jeszcze raz tyle drzew i zostawcie go na kilkaset wiosen.
Przez grubą kołdrę liści i gałęzi wiosenne słońce niewiele mogło widzieć. Szczyty drzew tworzyły zwarty ocean zieleni, przecięty gdzieniegdzie rachitycznym ramieniem uschłego konara, niezmierzony, dom ptactwa. Okrutny, wszechwładny, pożerający.
Czasem tylko, gdy wicher i deszcz zabierały się za czesanie tego liściastego ugoru, w jękliwym trzasku padał stary monarcha i – błyskając bielą rwanych gałęzi – porywał za sobą towarzyszy splątanych konarami. Ale wyrwę w murze zaraz zapełniały młodsze, pchane siłą życia i tęsknotą za słońcem podrostki dębów i buków. Tłamszone młode drzewka i krzewy, wiecznie w cieniu starszych, związane trującym bluszczem, topione w kapryśnych strumykach i czarnych błotach, były domem i schronieniem stworzeń zębatych i płochliwych, których kres znakował krótki, śmiertelny pisk. Pręgowani panowie tych niewielkich żyjątek czaili się na wielkich gałęziach, wyli do księżyców na uroczyskach, mrużyli czerwone oczy w zapadłych jaskiniach. Na krwi, strachu i truciźnie rósł świat, w którym każdy warchlak miał szansę na zdobycie nieśmiertelności.
Trzeci Klin, osada na samym końcu duktu wiodącego w czarne serce puszczy, rozlokowana nad pełną ryb rzeką, była dzieckiem tych lasów. Drugi i Pierwszy Klin już dawno dały się pożreć. My byliśmy zbyt hardzi, twardzi, zadufani w siłę własną i przodków. Czymże bylibyśmy bez korzeni, bez Zębatego Dzika – to nasz honor, nasz totem. Nasza Krew. Pośrodku osady dumnie wyrastał Dąb (żołędzie, żołędzie), zdobiony liśćmi w kolorach złota i brązu – czy to zima czy lato. Stary, cierpliwy i stateczny, nie baczył na ogniska rozpalane tuż przy pniu, czochrające się świniaki czy berbecie wdrapujące na konary. Żył z nami, a my z nim. Jeszcze głębiej w puszczy, w stronę wschodzącego słońca, za Gajem pełnym dębów, poziomek i warchlaków rozpościerało się zielononiebieskie jezioro. Jego wody nie chciały nosić łodzi i zrzucały hardych pływaków w śmiertelne czeluście; nie poddawały się ani rozszalałym wichrom, ani siarczystym mrozom. Jedynie niewielka wyspa z kamienną studnią i schodami prowadzącymi głąb burzyła niewzruszoną taflę jeziora. Kto je zbudował i kto chodził po schodach? Kto lodowe dzwony zaklina i – gdy dzwonią – całą potęgą swych niewidzialnych serc – lodową taflę na wodę rzuca? Cóż mocniejsze jest od potęgi mrozu i zimy, że skuć potrafi wody żywiołom niechętne? Któż to wie...
Chatę Myszyna dzielił od osady spory kawał drogi: najpierw przez rozległy Gaj, potem wzdłuż brzegu jeziora, przez trzciny i łęgi. Sama siedziba imponująca nie była: osadzona na kawałku skały wbijającej się w jezioro – z leszczyną za tylną ścianą i potężnym kominem na czubku – wyglądała tylko trochę lepiej niż duże gniazdo badylarki.
Swego czasu nawet próbowałam, wzorem matki, wyhodować ziółka za leszczyną, ale nie znalazło to zrozumienia u mego mistrza i opiekuna. On jadał tylko to, co się samo zasiało czy wylęgło. W ciepłe dni zazwyczaj brodził w wodzie, szukając kamieni i kawałków drewna wymoczonego w jeziorze albo siedział w słońcu, jadł orzechy i patrzył na wyspę na środku jeziora, zawsze owiniętą całunem mgły czy oparu. Zdawał się żywić słońcem i nasionkami – pokręcony i zawsze trochę pachnący małym gryzoniem. Jego małe, ruchliwe dłonie zawsze w czymś szperały, nawlekały naszyjniki z łupinek, podrzucały muszelki, gniotły orzechy. Jeśli spotkaliście na ścieżce poczochraną, nerwową wiewiórkę pracującą nad buczynowym orzeszkiem, z pewnością potraficie sobie wyobrazić starego Myszyna.
Zimy spędzał w osadzie, śpiąc na zapiecku u Kowala lub łuskając słonecznik, zwykle rozłożony na worku fasolowych łętów, popatrując na gotujące kobiety, co stanowiło ulubioną zimową rozrywkę łowców. Nie brał udziału w zabawach i gonitwach za zającami. Wyraźnie tracił humor i łajał mnie za byle co. Nasłuchiwał. Przed świtem wychodził na siarczysty mróz, opukiwał laską dąb, wsłuchiwał się w szelest brązowych liści, liczył gałęzie i wypatrywał krwawych zapowiedzi nowych gałęzi. Już pierwszej zimy dowiedziałam się, jakich znaków wypatruje i czego nasłuchuje w mroźnym przedświcie.
Zima – mawiał – to mała śmierć. Czasem trzeba ją przekupić odrobiną krwi, żeby w końcu nadeszła wiosna.




Lato

To nie sen ani też śmierć. Unosimy głowę i ramiona ku górze, łowiąc srebrny blask, złote nitki. Ja wiem, kim byłem i wiem, kim się stałem. Kiedyś byliśmy o włos od gwiazd, dziś pod zaczarowaną falą zdradliwego jeziora wiedziemy żywot innym niepodobny: ni to sen, ni to mara. Bo byliśmy po drugiej stronie życia i już nigdy nie popatrzymy na nic łaskawym wzrokiem, nasze źrenice widzą tylko mrok. Życie, które wiedliśmy jako śmiertelni, ledwo nam w pamięci majaczy. Wspomnienia te - na podobieństwo gruzów naszych wież pogrążonych w wodach jeziora - są czarne i zarobaczywiałe.
Moc zmienia. Dziś pełzamy jak larwy po zgliszczach naszych domów, szczątkach wiecznego miasta. Jedyne, co nam zostało, to pragnienie światła i życia. I dzwony bez serc zawieszone w ruinach wież, kołysane potęgą naszych pragnień.
- Podejdź, słuchaj mnie. Wiem, że to czujesz. Ktoś tam jest, rozpala ogniska, gotuje jadło i zastawia sidła. Miód w korzenie leją, w gwiazdy patrzą. Chcą zamieszkać na naszej ziemi, wśród dębów nad jeziorem. Prowadzi ich mąż waleczny i prawy, Getrychem zwany. Ich krew jest silna.
Odpowiedział mi urwany jęk, szept. Dygot patyczkowatych palców. Umysł mych uczniów częściowo pozostał w Cienistej Wieży, którą zbudowaliśmy za czasów świetności, a jej upadek pogrążył znany nam świat. Czas spędzony na dnie kryształowego jeziora – któż wie jak długi – nie służy ani ciałom, ani umysłom naszym. Jedynie Moc wszechwładna i wszechobecna przepływa niezmienna jak światło przez mgłę.
- Tak, nocą śnią, kochają się i płodzą dzieci. Sny małych dzieci docierają aż tutaj, budzą nas i każą węszyć, wypatrywać. Dziś jest odpowiedni czas. Czas, by rozkołysać dzwon.
Nędzna larwa skuliła się pod spleśniałą resztką tego, co kiedyś było szatą Mistrza Ceremonii. I czas, i zmysły zawodzą w świecie cieni.
– Przyjdą, na pewno. Lodowe dzwony bez serc ich sny i myśli rozszarpią. Przyjdą do granic naszych.
- Nnn... - czas i szaleństwo zabrało umysł jednej z najpotężniejszych moich uczennic, pozostawiając robakowate ciało, śluz i zgniliznę, bełkotliwe wspomnienie głosu. Ale w czarnej puszczy wędrowca możesz spotkać tylko raz. Nawet moje siły kiedyś się wyczerpią, zatem warto przywrócić jej cielesną powłokę, część umysłu i zaszczepić Rozkaz. Potrzebujemy siły żyjących tam ludzi, potrzebujemy ich światła, ich krwi. I wiary.
- Wyjdziesz – tak, ty właśnie – i przekażesz moją wolę. Kiedy lód złączy brzegi naszych światów, jeden z nich, strażnik, weźmie dziecko dopiero urodzone...
- Arggghhh...
- ...naznaczone Paktem krwi naszej i przyniesie je tutaj. Pod nasze drzewo, które korzeniami mroku, a konarami światła sięga. Moc nasza będzie z nimi i żaden stwór ni gnijący człek śmierci czy choroby im nie przyniesie. Gorączkę bagienną da się uleczyć, nauczymy ich słów i pieśni, żeby las ich słuchał i pokochał.
Z kości kości,
Z ciała ciało.
Nic nie będzie, jak się zda.
Ogień w wodę,
Woda w lód.
Niech oblicze dawne ma.
Kupa szmat wiła się i drgała, pasma śluzu wirowały wokół linii mocy. Wstała, ale czy inna? Oczy me, choć do wirów nicości i pasm materii gwiezdnej przywykłe, nie zauważyły zmian, ale oni? Ludzie Getrycha zobaczą gładkie ciało, jasne oblicze i usłyszą słowa mądre.
- Idź. Uczyć ich będziesz.
- Tak, ojcze.
- Weźmiesz to nasionko na znak przysięgi nas wiążącej. Przed domem posadzisz. Wyrośnie jego brat – wzrokiem powiodła za mym palcem, promienie światła rozjaśniły konary, które wiatr kiedyś kołysał.
- Każdy nowy konar to ród naszą siłą mocny. Idź i powiedz im, że nie muszą się już bać. Zawrzemy przymierze, nasza moc chronić ich będzie przed zarazą i śmiercią. Za to kiedy mróz nadejdzie i skuje jezioro, jeden z nich – kapłan, dziecko naznaczone weźmie i nam je przyniesie. Przyniesie nam ich krew. Na znak przymierza.


Nie lubiłem jej, ale – jak to bywa – przywiązałem się z czasem.
Był jeszcze Iwo – mały i krępy oraz Przecław – wnuk Joruna. Włóczyli się we trójkę. W zasadzie każde z nich by się nadawało, bo urodzeni w zimowe przesilenie, więc do każdego z nich ziemia mogłaby przemówić.
Ale Iwo nie był szczęśliwym dzieckiem. Matka jego szybko zmarła, a ojciec nie dbał o dzieciaka i mówił, że sam się wykarmi. Coś było w tym synu lasu hardego i dzikiego – nie patrzył, tylko błyskał ślepiami; nie mówił, tylko warczał. Mało miał własnych rzeczy. Co prawda, nie damy zginąć swoim, ale ubranie i jedzenie to nie wszystko, czego trzeba dziecku. Jakoś się przyczepił do rodziny Czarnego Byka i jego córki – Jasenki. U nich jadał i dbał o wszystko, co od nich dostał – łuk czy nóż, a nawet haftowaną kamizelę od święta.
Jorun, wódz i przewodnik, miał jednego tylko syna. Ten zaś wziął sobie Hedwig – posażną pannę z miasta za żonę i umarł na koklusz, osierociwszy ją i dzieciaka, którego urodziła. Moim zdaniem, za bardzo te miastowe wymysły do głowy mu uderzyły. Mały Przecław mikry był i płaczliwy. Ale czy to krew matki sprawiła, pomieszana z krwią jakiś zamorskich ludów, czy przekleństwo? Wiem ja, że dziwne rzeczy widział – i to ledwo od ziemi odrósłszy. Tak, tak, koperniczak, nocą zimową urodzony. Po śmierci męża Hedwig popłakała trochę. Nie była jak nasze kobiety, pod byle pozorem zabrała małego do ojców i tyleśmy ich widzieli.
Jasenka - Szpak, jak ją nazwali po jakimś psikusie, to córka rodziców bogatych po miodzie i skórach, nigdy jej niczego nie zabrakło – no, może paska na tyłek, ale też była dzieckiem dobrym, tylko trochę upartym. Nie dbała o nic: ani o zabawki, ani o sukienki. Żałowałem, że nie było nikogo innego, kogo przyjąłby Gaj. Była drapieżcą, nawet w osobie małej dziewczynki z wypadającymi mleczakami. Zęby nie zawsze są istotne. I nigdy nie przejmowała się tym, czy coś jest słuszne czy nie, jak to kobiety często czynią. Robiła to, co powinno być zrobione. A to bardzo ważne dla strażnika i być może to właśnie zadecydowało.
Iwo i Przecław? Oni mieli inną ścieżkę w życiu rodziny.

Którejś nocy zaprowadziłem ją na sam koniec cypla. Słońce jeszcze nie wstało i mgła dopiero opadała. Nad czubkami drzew jaśniał księżyc. Gdzieś daleko w Gaju locha z młodymi rechtała w podmokłych zaroślach.
- Nasi dziadowie przybyli tutaj pod wodzą Getrycha Dzika, który z dębami rozmawiał – dla większej wygody oparłem się o kij – żeby szukać spokoju i miejsca dla siebie i swoich dzieci. Na świecie źle się działo. A my wojny ani zdrad nie chcieliśmy – popatrzyłem na nią, wyglądała, jak gdyby nie dbała o moje słowa.
- Młodsi bracia Dzika nie chcieli iść dalej, jednemu żona urodziła syna nad wielką rzeką, tam powstał Pierwszy Klin. Żyli z ryb i bobrów. Drugi brat osiedlił się na łąkach – z barci miód podbierali ci z Drugiego Klina. Nasz Getrych dalej w las szedł, przez moczary i wzgórza, aż przyszedł tu. Znasz to pewnie, nieraz opowiadałem wam o tym, warchlaki, przy ogniu.
To jedna, ta bardziej szczęśliwa i przyjazna część naszej historii, opowieści słuchanej tysiące razy w dużej izbie, przy ognisku z michą kaszy na kolanach i mlekiem w dzbanku podawanym z rąk do rąk.
- Lato było tu dobre i obfite. Postawiono domy, ostrokół, dębom w Gaju się pokłoniono – opar nad jeziorem zafalował, zupełnie jakbym miał dziesięć wiosen i sam słuchał tego pierwszy raz. – Z jesienią przyszły dzikie bandy. Zarżnęły mężów, pokaleczonych zaraziły zgnilizną. Jeden z drugim wyć poczęli do księżyca i rozrywać swoich. Spadł śnieg, znikąd ni pomocy, ni nadziei, pozostawało na noże się rzucić. Aż pewnej czarnej nocy rozległ się dźwięk dzwonów. Popatrz.
Chwyciłem ją za kark, pochyliłem i wskazałem kijem toń. Tu ostro opadała skarpa w ciemną głębię. Pod srebrnoniebieską warstwą wody majaczyły pagórki i jakby konary. Ledwo było je widać, więc trzeba było umieć patrzeć....
Nasi łowcy – ci, którzy ze skórami do miasta jeżdżą – opowiadali o wieżach, dachach na domach wysokich do nieba, balkonach i mostach, filarach wyższych niż najwyższe dęby. To wszystko tam było, w dole, tylko dwa razy większe i piękniejsze. Zalane, zatopione, migotało i lśniło w swym wyśnionym świecie. Koronkowe mosty spinały wieże cieniutkie i lśniące, zbudowane z księżycowych promieni. Srebrne rybki czy iskierki migotały na łukach, jak gdyby dzieci biegały po tarasach zawieszonych nad ukwieconymi ogrodami.
- W nocy, podczas księżycowej pełni, dzwony tych wież grać poczęły. Nikt wcześniej takiego dźwięku nie słyszał, ale cała osada przybiegła. Zobaczyli, co głębiny kryją, niektórzy w wodę poszli i się potopili.
Ta woda nie ścierpi łodzi czy ramion pływaka, nieostrożni na dno poszli jak kamienie, jakby to mgła była, nie woda z głębin ziemi płynąca. Rankiem na brzegu okrutnie pokaleczone ciała leżały. Córka Dzika, Żołna, kazała stosy poznosić i ich szczątki w niebo posłać. I nigdy, przenigdy do jeziora nie wchodzić.
Co za lud tu mieszkał i w czyim władaniu to miasto było? Co za moc ochrania to jezioro? Wiedz tylko jedno, że Pakt zawiązaliśmy, bo tylko oni mają siłę, by nas bronić przed śmiercią i przekleństwem, które świat trawią.
Karę? Nie mów pochopnie o rzeczach, o których pojęcia nie masz. Ty, która jeden tylko kraniec życia znasz. O jednym pamiętać musisz: gdy lodowe dzwony zagrają, sen rwąc i zimę sroższą niż inne zsyłając, naznaczone dziecko weźmiesz, na brzeg przyjdziesz. Panowie jeziora lodową płytę rzucą, byś suchą nogą przejść zdołała. Oddasz je, bo ono nie do naszego świata należy! Milcz i słuchaj! Jeśli zbłądzisz, jeśli nie wrócisz, klan samemu sobie zostawiając, będziesz przeklęta, a ród z tobą...
Lekka fala poruszyła powierzchnią, obraz lekko zawirował, ale zaraz się uspokoił. W maleńkich okienkach zajaśniały światełka jak oczy rysia w mroku. Nagle poprzez gałęzie i liście przebił się pierwszy promień słońca. Księżycowe światło zbladło, a wieże w wodzie utraciły swój blask, zajaśniały złotem jeszcze przez chwilę, by umrzeć i zmarnieć. Już tylko zgrzybiałe, zrujnowane szkielety tkwiły w odległym zamulonym dnie. Jeszcze jeden ruch fali i już nawet tego nie było. Tylko stalowa tafla, odbicie nieba (nie zaglądaj!).
- Czy oni żyją, czy już umarli?
Cóż, nie na wszystkie pytania trzeba znać odpowiedź.

Lato przyszło – jak zwykle po słonecznej wiośnie – deszczowe i pochmurne. Jedyne światło, które zsyłały nam niebiosa, to jasne błyskawice poprzedzające burzowe chmury – granatowoczerwone, ciężkie jak od krwi. Wszędzie unosił się zapach czarnego błota i gnijących liści. Robactwo, wypłukane przez deszcz, rozkładało się na ścieżkach. Blade ciała dżdżownic i pędraków unosiły się nawet w studni. Woda zalała nory lisów i borsuków, powiększając liczbę ofiar. Razem ze smrodem z bagien nadeszli oni – wygłodniała, obleśna banda, czarna od złych myśli, komarów i paskudztwa. Przepełzli przez Wzgórze Wisielców, gdzie powiewają zmasakrowane dowody ich poprzednich najazdów. Jednak widać nawet szczątki przodków nie robiły na nich wrażenia – i spojrzeli w dół na naszą osadę jak na misę wybornej pieczeni przy kuflu piwa.
Zawiesiliśmy kopcące misy z sadłem i piołunem, mające odstraszać chore, zgangreniałe nietoperze – ich szpiegów i towarzyszy. Z Jorunem na czele i Zębatym Dzikiem czekaliśmy, aż się wysypią. Wziąłem ze sobą młodą, bo duża już była na tyle, by trzymać Łeb i wyśpiewać jedną czy dwie mantry. Niech zobaczy krew i zepsucie. Ostatniej zimy zabrałem ją na dno jeziora, żeby ofiarowanie zobaczyła. Chyba to nią wstrząsnęło, więc niech teraz się przekona, z czym walczymy i dlaczego za zwycięstwo płacimy krwią. Nie zginie w walce z pomiotem nikt z waszego rodu; nasz duch i siła poprowadzi wasze miecze i topory do zwycięstwa.
Nagle za plecami usłyszałem przeraźliwy kwik. Strumień zimna przepłynął wzdłuż kręgosłupa i zmroził kości. W tym momencie już wiedziałem – to odezwała się krew Getrycha Dzika. Tam, gdzie stali synowie Byka, zakotłowało się. Iwko, stojący z nimi, zakwiczał ochryple, po czym zaczął targać na sobie ubranie, jakby z liści było, a nie z wyprawionych skór. Stwór, zdawałoby się zwierz uwięziony w ludzkiej skórze, spragniony krwi i walki, znalazł się w ciele krępego, powolnego syna Klanu. Zjeżona grzywa, kark, o który połamią się żelazne oszczepy, siła mięśni wyżywionych zielonymi żołędziami.
Ha! Wiedziałem!
- Ha! - wrzasnęli wszyscy wokoło, po części ze zgrozy, po części z pijanego oszołomienia.
Szereg nasz złamał się – szczeciniasta, wyjąca zgroza popędziła w dół wzgórza, błyskając kłami, łaknąc ścierwa i flaków. Zaraz potem pędzili wszyscy w amoku, w szale. Tamci też nie wytrzymali, ruszyli piszczącą ławą w dół. Spotkali się w płytkim strumieniu.
- Patrz, masz być z czego dumna – rzuciłem przez ramię, ale mojej uczennicy już nie było. Pewnie z całą bandą ruszyła w dół. Poczułem igiełkę niepokoju, ale zaraz zajęło mnie coś innego.
Ze skłębionej wody i gnijących liści zaczął unosić się tłusty, czarny dym. Kilku naszych upadło i zaczęło się wyczołgiwać z błota. Wirujące smugi pełzły za nimi, rozwidlały się i rosły. Kowal mówi, że kiepski mam już wzrok od nocnych zabaw z najlepszym przyjacielem, ale śmierdzącego czarownika, co wysyła brudne stwory skażone magią umarłych, zawsze wypatrzę. Tfu! Tam jest skurwysyn. Na skraju zarośli leszczynowych – chudy, w wilczym futrze. Jego poskręcane ręce drgnęły nerwowo; tupnął nogą kilka razy, aż iskry poszły. Brudna, oszalała moc czarownika tworzyć umie tylko rzeczy złe i cuchnące jak padlina na ścieżce, odór zaropiałych ran, co kala ogień i wodę. Ziemia jęczy, gdy pełzną po niej stwory wywołane jego głosem. Są czarne jak błoto, w którym się rodzą.
Nagle woda zabulgotała, zasyczało powietrze jak nad garnkiem z gotującą się grochówką; białe smugi pary rozszczepiały czarny opar; z wiatrem pożeglowało kilka ciemnych fragmentów. To dziewucha stała pod tarniną nad samym strumieniem – bez broni. Śpiewem wyciągała pasma pary z wody. Jasna moc słońca i powietrza – tylko tego ją uczyłem do tej pory, miała siłę rozszarpywania tego, co złe i plugawe. Nie tylko ja ją zobaczyłem. Pokurcz w łachmanach i rogiem na hełmie wyrwał się z wiru walki, pokicał niezgrabnie w jej kierunku i machnął krzywą szablą przez twarz. Padła jak ścięte drzewo. Głupia!
Siła liści, moc korzenia
Niechaj rośnie, niech się zmienia!

To potężniejsze słowa niż piosenki uczennicy ledwo odrosłej od ziemi. Moich mantr nie tylko uległa woda posłucha, ale także liście i pędy własnym życiem na dnie lasów żyjące. Jeżynowy kłąb rosnący nad strumieniem posłuchał, wydął się i zapadł w sobie. Czarne, cierniste łodygi zawinęły wokół własnej osi i smagnęły trawę.
Z cierni zęby, z liści szpony,
Niechaj zgnije zaduszony.

Z trzaskiem pędy oderwały się od ziemi, zmiotły z drogi Kowala i z pluskiem wpadły w błoto. Zębaty, zielony stwór zaczął pełznąć w kierunku leszczyn, gdzie czarownik wirował i skakał. Fioletowe bryzgi cienia pędziły już w kierunku jeżynowego stwora, walkę w rzece pozostawiając w rękach zbrojnych. Blednące skrawki rozpływały się w powietrzu. Zielony wąż po chwili też już był w rozsypce po walce z cienistymi duchami wysyłanymi przez plugawców. Wokół fruwały kawałki liści i jagód.
Powietrze zafalowało od mocy i słów, zastygło nad jarem jak soczewka. Prawie widziałem dziury w tęczówce plugawego czarownika, jakby stał na wyciągnięcie ręki. I bał się, bo też dojrzał to, co kryje się na dnie moich oczu. Zobaczył słowa wyuczone, zanim jeszcze przyjęło je powietrze:
Z nieba pędzą zbójcy cienia
Prawem wody, ziemi siłą,
Pragnie waszej krwi ta ziemia
niechaj padnie – co już zgniło!

Siła wichru przygięła mnie do ziemi, ale nie tylko mnie. Wicher pełen iskier i lodu przetoczył się nad nami, przyginając krzewy i rwąc liście. Padli wszyscy walczący, ale tylko synowie Klanu Zębatego Dzika się podnieśli.
Obłąkany krzyk, czarna krew na mieczach – nigdy nie pozostawiali więcej po sobie. I strach w sercu: A jeśli następnym razem pomocy nie będzie? Czy poradzimy sobie?

Położyli ją w łóżku rodziców, w głównej izbie. Obok stał Iwo, siny na twarzy i pochrząkujący tylko. Chyba już opadł z niego szał, tylko porwane ubranie i zjeżona szczecina włosów mogła świadczyć o walce, jaka się niedawno rozegrała.
- Może twoje mantry zawiodły, staruchu? Pilnować jej miałeś - Byk stał z założonymi na piersi rękami i na pierwszy rzut oka było widać, że ledwo się powstrzymuje od rozdarcia komuś gardła.
Rzuciłem płaszcz na jakieś beczki. Za otwartymi drzwiami na podwórcu rozpalali ognisko i wynosili jedzenie. W kolanie mnie coś łupało niczym dzięcioł starą sosnę. Jak zawsze, gdym zmęczony.
- Nic jej nie będzie – jeszcze na polu ją opatrzyłem, żyć wyżyje.
Powściekał się jeszcze, ale gdy doszło do gróźb, mnie też poniosło.
- Ostatniej zimy twoja najstarsza rodziła. Czy chętnie oddawałeś wnuka? Czy nie ty mówiłeś: a po co? Nie ty siałeś zamęt i gadałeś Jorunowi?
Targnęło nim, ale żona za rękaw go chwyciła.
- A to ofiara ze szczerego serca ma być. Może nasi opiekunowie to wyczuli? Może to kara?
- Oczadziali od krwi jesteście, dajcie spokój! – dobrze, że jedna rozsądna się trafiła, bo choć wielkiego spokoju jestem…
- Malina znów jest przy nadziei, a Jasenka wyzdrowieje przecież. A ty, Myszynie, nie bierz poważnie bredni, co mój stary wygaduje, chyba się buczyny objadł. Macie, kasza gorąca i piwo świeże. Siadajcie i jedzcie w zgodzie.
Jedliśmy w milczeniu, gdy dzieciak ocknął się.
- To już po bitwie?
- Byłaś bardzo dzielna – matka usiadła obok, zerkając na Byka. – Nie martw się, wyzdrowiejesz.
Chciała już wstawać, mówiąc, że nic jej nie jest, ale po chwili spostrzegła, co uczynił miecz.
- Masz przecież jeszcze jedno oko.
- A mówiłem, żeby jej nie puszczać – i masz!
- To jak z cipką, wystarczy jedna – krewni próbowali ratować sytuację.
- Czarna Locha też nie miała oka, a była świetnym i wodzem, i druidem.
Czarna Locha była bohaterką dni, gdy w naszym klanie jeden tylko człowiek wiódł w bój i odprawiał obrzędy poświęcenia. Jednak ona miała lat bez mała czterdzieści i mogło jej nie zależeć na wyglądzie, a młoda dopiero czternaście.
Kiedy rana się zagoiła, Wenclew podarował jej wyszywaną bursztynami opaskę ze skóry.
- Masz Jasenna, korali nie nosisz ani pierścionków, ale to pewnie ci się przyda – od tej chwili nie mówiliśmy już do niej Szpaczku.


Pan na Trzecim Klinie

Miejsce to nazywaliśmy Zaułkiem Zmarzluchów, a oficjalnie Krużgankiem Przy Kaplicy. Szła przede mną. W świetle księżyca przenikającym między kolumnami wydawała się całkowicie eteryczna. Białe giezło powiewało lekko, czułem nawet delikatny podmuch wiatru, pachnący wodą i tawułą, choć w tym miejscu spodziewałbym się raczej zapachu kadzidła. Minęła wnęki, w których zimą podczas obchodu zwykli ogrzewać się gorzałeczką wartownicy, i zbiegła po schodkach na niewielki wewnętrzny dziedziniec. Jedynie woda lejąca się z dzbana kamiennej figury burzyła spokój nocy. Dziewczyna odwróciła się, wyciągnęła zapraszająco rękę. Przez chwilę na bieli jej odzienia widziałem niesamowite, wijące się liście czy ciernie. Pokrywały cieniem jej białe stopy, łydki, wspinały się na kolana. Ona, jakby tego nie zauważając, rozpostarła ramiona w geście „oto jest miejsce, które chciałam ci pokazać”. Przez chwilę jasność księżyca zamigotała, pojawił się cień, za nim drugi; ktoś krzyknął, ktoś padł na ziemię. Krwawa plama tak intensywna, aż sprawiająca ból, rozlała się między nami. Usłyszałem krzyk kobiety. Ale to nie moja przewodniczka krzyczała. Ta stała tylko, a krwiste cienie pożerały jej postać aż do pasa – bordowe macki zrodzone z rozlanej krwi obejmowały kibić jak stęskniony kochanek. Zapach lasu i zimnej wody wzmógł się. Spiesz się – usłyszałem jeszcze.
Jan. Gretchen.
Już pędziłem. Trzymany w ręku miecz zgrzytał, zaczepiając w ciemności o ściany. Gdy wbiegłem na Krużganek, zauważyłem kobiecą postać odzianą w długi płaszcz. Jej włosy zalśniły złociście. Gdyby nie biel ubrania, byłbym pewien, że to jedna z żałobniczek wynajętych na pogrzeb króla. Ale w głębi serca wiedziałem, kto to jest i że powinienem się spieszyć. Gdzieś daleko zadudniły kroki, ale nie byłem pewien, czy to tupot stóp strażników czy echo moich własnych. Wpadłem na dziedziniec, zupełnie jak we śnie. Stamtąd wychodziły cztery korytarze, półokrągłymi schodami ku fontannie zbiegając, a od północnej strony kilka schodków prowadziło do starej kaplicy Bogini Opiekunki. Gretchen, moja kuzynka, stała przy fontannie i przez chwilę myślałem, że śnię dalej.
- Co tu robisz zupełnie sama i o tej porze – przez mój głos przebijała złość i obawa. Zapach zgniecionych liści unosił się wkoło.
- Przecławie, nie twoja to sprawa – odszepnęła, otulając się szczelnie haftowaną tkaniną. Musiała się przestraszyć, gdy wpadłem z obnażonym mieczem. Był środek nocy, więc wszyscy wokół zapewne spokojnie spali. Poczułem się niezręcznie i schowałem oręż, ale uczucie zagrożenia wzmogło się, jak i ten niezwykły zapach.
- Książę Heronim wie, że jesteś tutaj? – była moją ulubioną kuzynką, przyjaciółką, towarzyszką dziecinnych zabaw i narzeczoną mojego pana – następcy tronu, ale Bogini wie, że nie miałem dziś spokojnej nocy.
Odwróciłem się na odgłos kroków. Z krużganka, którym przybiegliśmy przed chwilą oboje, nadchodził ktoś jeszcze. Po chwili rozpoznałem księcia.
- To ty, panie – zaśmiałem się z ulgą. Złe obawy nikczemnymi marami wydały mi się nagle, niknącymi w świetle poranka. Cóż, goniąc marę, przerwałem schadzkę kochanków. Narzeczonymi byli, ale obyczaj i ceremoniał nie dawał im wielu chwil sam na sam. Widocznie chcieli coś uszczknąć z obiecanej dopiero słodyczy.
Ale gniewny mars księcia Heronima nie był lichą irytacją. Zaciskał zęby, aż na żuchwie odznaczyły się białe gruzełki. Ktoś jeszcze kroczył korytarzami. Przez chwilę odgłosy zdawały się dobiegać z kilku kierunków naraz, aż z krużganka wypadła następna postać – szczupły, szybki mistrz miecza – mój wuj, Kapitan Hubert.
- Co ty, kurwa, tutaj robisz?! – krzyknął ochryple do mnie i zaraz przeniósł wzrok na księcia, dobywającego miecza z pochwy. – Panie, Zech Wilhelm strażników wszędzie rozsyła, słyszałem z balkonu. Zaraz nadejdą tu drogą południową. Zdrada.
Krzyk kobiecy, zupełnie jak we śnie, przedarł ciszę nocy. Z jednego z bocznych korytarzy wyszedł słaniający się, zawinięty w pelerynę człowiek, padł i sturlał się ze schodów. Zaraz za nim wybiegli czarno odziani strażnicy. Kapitan ugodził pierwszego nożem w gardło i kopnął następnego.
Bunt – pomyślałem – dowódca straży, Zech Wilhelm, chce zabić księcia. Między pogrzebem starego króla a koronacją nowego wiele się może zdarzyć, nieprawdaż? Wdałem się w krótką, bezowocną wymianę ciosów z jednym z oficerów w tym tłoku. Miałem miecz, ale bogowie rękę wiedli. My bez zbroi, tarczy choćby, oni w pełni opatrzeni. Dostałem raz w ramię, w bok, zaraz potem płazem przez czoło i krew mi oczy zalała. Nie widziałem już nikogo. Kapitan zaskrzeczał, żeby do kaplicy się skryć. Okrutnym ciosem w plecy zgasił mego przeciwnika. Wszyscy napastnicy leżeli na posadzce, objęci krwawą plamą powiększającą się z każdym uderzeniem serca. Jan – myśl jak błyskawica rozjaśniła mi umysł – nie ma go, choć śnił mi się.
- Jeszcze on – Kapitan odwrócił leżącą przy schodach postać na plecy. Ukazała się biała twarz mojego przyjaciela.
- Chciał nas ostrzec – wyszeptałem.
- Nie... – mężczyzna zawahał się, zmarszczył brwi i podbiegł, żeby podtrzymać mnie, zanim zwaliłem się na kamienie.
Kaplica była starsza niż inne części zamku. Do Bogini modlili się założyciele miasta i ta część budynku pozostała niezmieniona. Gretchen i Kapitan najpierw wnieśli nieprzytomnego księcia do wnętrza – do części, która była miejscem kapłanek pragnących odosobnienia. Był to krótki korytarz z dwoma okienkami wychodzącymi na ołtarz i niskimi drzwiami, ukrytymi za kolumną. Potem ja wszedłem, opierając się o ramię mężczyzny. Kuzynka płaszcz zawinęła wokół mojego ramienia, żeby śladów krwi nie zostawić. Gdzieś daleko było słychać kroki i nawoływania. Wśród leżących trupów nie było Zecha Wilhelma. Ta noc miała przynieść śmierć wielu z naszych towarzyszy – zdrajca nie oszczędzał nikogo.
- Zostaniecie tu – cicho poinstruował nas Kapitan. – Nadzieja w tym, że nie wiedzą, iż książę jest ranny. Pomyślą, że uciekliście i nie będą przeszukiwać kapliczki – zamilkł na chwilę. Może chciał dodać coś o opiece Bogini, ale tylko wyjawił swój plan.
- Ruszę do koszar. Liczę na starszych dowódców, którzy walczyli zarówno u boku księcia jak i jego ojca.
Koszary były poza miastem. Samo przejście przez pałac opanowany przez zwolenników Wilhelma – nie wiadomo jak licznych, ale na pewno groźnych, nawet dla świetnego mistrza miecza – nastręczało niemało trudności. A miasto? Nie wiadomo, czy zwolennicy buntownika nie opanowali bram.
- Siedź spokojnie i trzymaj rzemień. Jak ręka ci ścierpnie, poluzuj trochę, ale nie za dużo – poinstruował mnie. – A ty, panno, pilnuj swojego narzeczonego. Masz tu – podał jej wcześniej umoczoną w fontannie chustę – na piersi ma ranę, przemywaj ją i płacz. Bo tylko to ci zostało. Jeśli którekolwiek z was odezwie się, nim wrócę, przeklnę i zbiję jak psa.
Nim wyszedł, wymógł przysięgę, że będziemy milczeć. Dziwne to było, ale nie dziwniejsze niż cała ta noc, złym snem rozpoczęta i jeszcze gorszą jawą zakończona. A blask słońca dopiero przebijał się przez witraże w oknach kaplicy i na ścianach naszego schronienia morelowe smugi począł malować. Omdleć musiałem, bo srebrny opar znów mnie otoczył. Pojaśniało znacznie...
... a w jasnej, zielonkawozłotej smudze uformowała się postać. Nagle zdało mi się, że siedzę w zielonym, pachnącym mokrymi liśćmi lesie, opierając plecy nie o mur, lecz szorstki pień dębu. Widziałem nawet pędy paproci kołyszące się tuż przy mojej nodze, malutką jak pięść pajęczynkę i pajączka pracowicie wykańczającego sieć. Promienie słońca przebijały się przez listowie, malując na biegnącej obok ścieżce szachownicę światłocienia. Znacznie dalej, w miejscu, gdzie ścieżka ginęła w czarnozielonym gąszczu, tańczyła dziewczyna. Próbowaliście kiedyś opisać taniec? Mnie to się nigdy nie udało. Złote włosy tylko migały w rytm niesłyszalnej muzyki; sukienka z ciemnym rąbkiem zgarnięta w jednej ręce, bose stopy na jasnej ścieżce. Każdy jej krok wybijał rytm mojego serca. Patrzyła na mnie za każdym płynnym obrotem, uśmiechała się. Przywoływała gestem opalonej dłoni.
Ciężar niepokoju spadł niczym wór z mokrym piachem. Kiedyś miałem wiele snów. Moja matka wiele nocy nie przespała, mojego snu pilnując. Śniły mi się rzeczy złe, okrutne, stwory pełzające po zrujnowanym mieście, ssące żywych, na żer im wydawanych. Niewiele pamiętam z tego. Dziś został tylko jeden – o dziewczynie, a nie jestem na tyle głupi, by rozpowiadać o wizji, która żywi się tylko rozbudzoną chucią, bo co jak co, ale lędźwie moje nad wyraz sprzyjają tej dziewczynie i długo nie mogą zapomnieć. Nawet teraz, gdym ranny i zmęczony, żar w żyły wlewa. Od kiedy mały zaczął mi się prostować, sen ten przychodzi. A kiedy zły jestem, nieszczęśliwy lub pełen obrazów rzezi z pola walki tak wyraźny jest jak dziś. Albo kiedy coś złego ma się stać.
Ale już się stało, przypomniałem sobie. Piętnaście dni temu z ran odniesionych w potyczce przygranicznej zmarł Zygfryd Mądry, a rządy po nim ma objąć książę Heronim. Mam szczęście należeć do jego drużyny. Dzielny to człowiek i dobry przyjaciel, służę mu z radością w sercu. Łączy w sobie mądrość przyszłego władcy z dobrocią i zrozumieniem, co jest szczęśliwą zapowiedzią dla nas, przyszłych poddanych, którzy nie dorównujemy mu w cnotach.
Dzielny ów pan leży pod sąsiednią ścianą, nie wiem, żyw jeszcze czy martwy. Kuzynka Gretchen trzyma głowę narzeczonego na kolanach – musi jej być bardzo niewygodnie w tej pozycji – twarz ma bladą jak marmur, a oczy martwe, niewidzące. Kilkakrotnie słyszałem okrzyki buntowników, dwa czy trzy razy weszli nawet do kaplicy, ale jak widać, wciąż tu jesteśmy. Obiecałem sobie, że jeśli nas znajdą, spróbuję jej cios zadać, żeby bezbronnej nie męczyli, ale upływające godziny bezwładem wszystkie moje członki ogarnęły, a rany na brzuchu i ramieniu ciekną wciąż krwią świeżą. Jedynie umysł mnie nie zawodzi, bo też i myśleć mam o czym.
Żaden z mędrców czy lekarzy nie potrafił mi wyjaśnić zagadki snów. Męczą mnie one bardziej niż innych ludzi. Staram się nie zawracać sobie nimi głowy, bo najczęściej są jak gadanie pijanej wieszczki na chamskim targu – pełne przesady i nieprawdy, tumanią tylko umysł jak kiepskie wino, ale dziś... Nie ja jeden mam sen tak lekki, że czasem słowo z przyszłości do niego przeniknie (czemu zatem innym śnią się polegli przyjaciele, kapłanki lub bogowie, a tobie dziewczyna z gołymi nogami?), ale dziś aż nadto dał mi się we znaki.
Gretchen poruszyła się lekko, prawie bezgłośnie, nachyliła ucho do ust nieprzytomnego, po czym wróciła do delikatnego ocierania spływających kropli. Jad musiał w nich być, czułem wyraźny zapach korzenia kata. A jeśli Kapitan nie zdołał się przedrzeć? Cóż nas czekało tu oprócz śmierci z rąk zdrajców? Oto książę, następca tronu, we krwi, z ułamkiem duszy niemrawo kołaczącym się w piersi; jego narzeczona, piękna lecz zupełnie bezbronna dziewczyna i rycerz przyboczny – wierny, ranny i bezsilny.
Na posadzce, kilkanaście metrów dalej, leży ciało mojego przyjaciela Jana. Służyliśmy razem w drużynie młodzieniaszków, potem jako rycerze wierność młodemu księciu przysięgaliśmy, aż po śmierć. On przyrzeczenia dotrzymał, ale czy na pewno? Nie na księcia czekała piękna Gretchen, choć była mu przyrzeczona; na mnie i na Kapitana też nie. Ale stary wiedział. Książę też – przybiegł jak anioł zemsty – czyżby posłyszał plotkę o swej miłej, nocami po krużgankach krążącej? Przyszedł i zobaczył: mnie i ją przy fontannie. Cóż więcej? Przez dłuższą chwilę patrzyłem w twarz dziewczyny, popatrzyła mi prosto w oczy – była w nich śmierć. Czarny mglisty całun otaczał ją jak brudny nimb.
Śmierć ją naznaczyła jak ogrodnik różę do wycięcia. Leżący na jej kolanach Książę ranny był ciężko, ale żaden ślad mroku nie wskazywał na jego koniec. Serce Gretchen natomiast było jak bulgoczący smołą kociołek.
Myślałem o matce. Mieszkała ona poza miastem, w posiadłości z dala od dworskiego zgiełku. Mogłem tylko żywić nadzieje, że zawierucha jej nie dosięgnie.
Zaćma znów mnie ogarnęła. Wiem tylko, że śnili mi się zabójcy – przebijali mieczami księcia i Gretchen, raz za razem, aż w końcu rzeczywiście drzwi się otwarły, wpadł stwór przez noc zrodzony, rogaty, grzmiący. Porwał mnie na rogi, choć krzyczałem i miecza próbowałem dobyć.

Przyjaciele Kapitana wywieźli nas w wozach z beczkami za miasto do zwolenników Księcia Heronima. Z gorączki obudziłem się wiele dni później. Leżałem w pościeli, nagi i spocony. Na krześle przy oknie, z którego roztaczał się nieznany mi widok na góry, siedział bogato odziany pan i z roztargnieniem skubał sumiastego wąsa. Kiedy powiedziałem, że bogato odziany, nie chodziło mi o dworskie, modne ubranie, jakim szczycili się towarzysze księcia i on sam. Miałem na myśli raczej bogate w hafty i klejnoty stroje kniaziów z puszczańskich krańców naszych krain. Widywano ich czasami na zamku i w komnatach. Nieżyjący król Zygfryd sprzyjał im i uważał za strażników tamtejszych granic. Wiele lat temu zawiązał wiele umów małżeńskich mających umocnić przymierze, bo lud tamtejszy butny i niechętny kłanianiu się komukolwiek jest. Matka moja była jedną z dwórek wydanych za władykę z puszczy. Po jego śmierci wróciła ze mną, małym chłopcem jeszcze, i orzekła rodzinie, iż to inny świat. Nie pamiętam nic z tamtych lat, a matka moja w chwili największej złości jeno, chcąc mnie dotknąć i upokorzyć, zwykła mawiać „krew zwierząt, nie ludzi w tobie płynie, powinnam cię była zostawić w puszczy”. Ale trudno nie przyznać, że guzy rubinowe noszą oni do codziennego stroju jak my pozłacane guziki; szynszylowe kity, gronostaje i pióra dzikiego ptactwa to dla nich codzienny strój. Jak wilki odziane w przepyszna futro nie zdają sobie sprawy z bogactwa swego odzienia, tak ich posłańcy oraz kupcy kroczyli ulicami naszych miast odziani w stroje, na jakie nie każdy szlachcic mógł sobie pozwolić.
Mężczyzna zauważył, że się ocknąłem i zapytał, czy nie potrzebuję czego. Poprosiłem o wodę. Podał i dopiero wtedy się przedstawił. Był to Wenclew z Klanu Dzika, przyjaciel Kapitana.
- Co z księciem?
- Ozdrowiał znacznie wcześniej. Ciebie, Przecławie, gorączka trawiła miesiąc cały – patrzył uważnie, miarkując zapewne, na ile zdrów jestem. – Książę wygnał zdrajcę Wilhelma, koronacja była tydzień temu.
- A co z moją kuzynką, panią Gretchen?
- Jest tu, książę zabronił wam przyjeżdżać do siebie ze względu na stan zdrowia.
Aha, więc wygnanie, pomyślałem.
- Dużo mówiłem przez sen?
Wstał i wyjrzał przez okno.
- Nie.
- Kłamiesz - zaśmiałem się i rozkaszlałem zaraz.
- Przecławie – będę tak do ciebie mówił, albowiem pamiętam cię jako małego chłopca. To w naszej wiosce urodziłeś się, nim matka do miasta cię zabrała. Z naszej krwi jesteś, boś wnuk naszego wodza, Joruna. Zabrałem cię z zamku i siedziałem przy tobie, nie tylko z przyjaźni do Kapitana Huberta, ale dlatego właśnie, że krewniakami jesteśmy, choć matka nigdy nas do ciebie nie dopuszczała. Naszej krwi jesteś...
- Mów dalej.
- Wróć do nas. Twój dziadek stary, a ty schniesz i upiorów wołasz przez sen. Mądry w tych rzeczach nie jestem, ale nie jest ci dobrze na tej ziemi. Wróć do nas.
Nie chciałem wtedy.

Długo z Gretchen nie mogliśmy znaleźć własnego miejsca. Nasze zaślubiny odbyły się w domu mojej matki, bo rodzina jej się wyrzekła. Moja matka, Hedwig, też była oburzona. Powiedziała, że złamałem jej serce, uwodząc narzeczoną mojego pana i brzemienną poślubiając. O tym, że moja żona nosiła syna Jana, nikt nie wiedział oprócz nas dwojga. Zostałem odsunięty od dworu, gdyż Heronim nie mógł darować mej rzekomej zdrady, a ja nie mogłem wydać przyjaciela, który umarł i bronić się nie mógł. Wziąłem pod swoją opiekę Gretchen i syna Jana, tak jak zaopiekowałbym się wdową po nim. Wdową wciąż otoczoną woalem smutku i rozpaczy.
Po narodzinach małego Jakuba, Kapitan zaprosił nas do swego domu na prowincji. Niewielu dawnych przyjaciół pozostało nimi nadal, dlatego radość sprawiło mi to zaproszenie. Towarzyszył mi szczupły orszak giermków i zbrojnych. W zasadzie wszyscy pochodzili z majątku matki i nie znali innego pana.
Gospodarz kurował się jakoby z rany odniesionej w walce, ale wiem, że zostawił dwór i przyjechał na wieś tylko dla nas. Wiele nocy spędziliśmy na rozmowach o gospodarce i życiu, podczas gdy moja żona razem z ciotką Boną szyły pieluchy dla małego.
- Pomału robi się ze mnie włóczęga, nie rycerz – stwierdziłem pewnego wieczoru, solidnie oberwawszy od niego podczas treningu z kijami.
- Pamiętaj, jesteś synem wojowników, nie włóczęgów. Nie zapominaj o swych obowiązkach nawet odsunięty od dworu. Król kiedyś przejrzy na oczy, zwłaszcza jak zobaczy małego i ujrzy w nim twarz twego przyjaciela.
A więc wiedział.
Zamyślił się, gryząc pożółkłe od fajki wąsy.
- Nie zawracałbym sobie głowy byle chłystkiem szlachciurą. Jesteś rycerzem, obrońcą króla nawet tu, z dzieciakiem u kolan. Jest rzecz najważniejsza u pana, rycerza. Wiesz co to?
Przyszło mi na język: szlachectwo, obowiązek, słowo rycerskie. Ale nie na to chyba czekał. Był moim nauczycielem i mentorem. A przynajmniej ja chciałem, aby tak było. Popatrzyłem na niego: jest jednym z najpierwszych rycerzy w księstwie – czy kieruje się akurat tymi wyznacznikami? Czy urodził się w najznamienitszej rodzinie księstwa? Czy obowiązek znaczył dla niego więcej niż serce? Czy rzucał swoim słowem jak złotą monetą?
- Odpowiedzialność.
- No – sapnął – bo to twoja ręka wynosi chłopa czy szlachcica na władcę. To ty – pokazał paluchem – masz na sobie krew tych, którzy postawili na czarnego konia. To tobie się śnią
(ciepła nóżka jasnowłosej panny – ciepłe wspomnienie snu ogarnęło mnie przez chwilę)
rzezie i śmierć. Nieważne, kto wydał rozkaz, to ty nosisz miecz i ty zadajesz śmierć. Dlatego musisz mieć siłę, by udźwignąć odpowiedzialność za własne czyny. Gretchen i Jakub noszą twoje imię, pod twoją są opieką.
- To znaczy...
- Nic nie znaczy – roześmiał się, jakby mnie zagnał w jedną ze swych zagadek. – Kiedy wezwie cię obowiązek, stawić się musisz. I bronić słabszych od siebie. Ale przemyśl, co to znaczy dla ciebie, a nie dla rodziny, miasta czy księstwa. Bo będziesz miał krew na rękach, najważniejsze rzeczy nigdy nie przychodzą bezkrwawo.
Powaga rozmowy trochę mnie przytłoczyła, ale zaraz weszła ciocia Bona, siostra Kapitana Huberta. Zażywna ta niewiasta z głosem zdartym od pokrzykiwania na służbę i psy do polowań trzymała w garści cały dom. Lubiła mnie, lubiła każdego, kto nie uciekał z podkulonym ogonem przed jej rozkazami (małe leniwe mendy, nie potrzeba mi tu jęczących mazgajów) i szorstką opiekuńczością.
- Proszę, ciepłe piwo i zimne kotlety – oceniła zasobność stołu. – Psy lepiej jedzą.
- Bo więcej o psy dbasz – Kapitan wstał, by nalać sobie piwa z dzbanka na kredensie. Ciotka zmierzyła wzrokiem jego wytarte, wiszące na tyłku spodnie i zieloną koszulę.
- Nie ma dla ciebie żadnego usprawiedliwienia – rzuciła uśmiechając się do mnie. – Starego psa nie nauczysz nowych sztuczek.
- Ple, ple, ple – dobiegło od kredensu.
- Coś mówiłeś? – zapytała nieco głośniej, wciąż patrząc na mnie.
- Nic, nic – Kapitan również się uśmiechał, stawiając kufel przede mną. – Kobieto, ty nie dostaniesz, masz słabą głowę – i dokończył ciszej, tylko do mnie – o pomyślunku już nie wspomnę.
- No! Słyszałam, ty nietoperzu.
- Hę?
W ciepłym blasku świec i ostatnich promieni słońca wpadających przez okno wyglądał jak dziarski sklepikarz lub szlachcic na zagrodzie. Zupełnie jakby wraz ze zdjęciem zbroi ubyło mu siły: chude ramiona, okrągły brzuszek i krzywe nogi. To naramienniki dodawały potęgi jego sylwetce, napierśnik wypinał pierś, bo choć trzymał się prosto jak maszt pod chorągiew, to nie miał w sobie siły onieśmielającej ludzi. A jednak była w nim siła, i ta fizyczna, która niejednego z mych równolatków (a mnie nie?) potrafiła powalić jednym ciosem w błoto, i moralna (to ty nosisz oręż i krew na nim). Ile razy on musiał ponosić konsekwencje swych decyzji?
Moja żona była szczęśliwa, przynajmniej zadowolona. Nie byłem dla niej dobrym mężem, ale starałem się być przyjacielem. Wciąż była najpiękniejszą kobietą, jaką znałem, złotowłosą, smukłą i elegancką. Zielony niegdyś blask oczu zgasił cień śmierci, ale wciąż lśniła jak nieskazitelny klejnot. Cóż z tego, moje sny ogrzewał prawdziwy płomień – dziewczyna, która wróciła i rozpalała je nawet wtedy, gdy Gretchen zdecydowała się żyć ze mną jak małżonkom przystało i zaczęła oczekiwać mojego dziecka.
Słońce wisiało wysoko nad ciemnym pasmem lasu, tafla jeziora lśniła i migotała. Niebo, niebieskie jak pod koniec lata, też jaśniało i raziło w oczy. W tym całym migotaniu i lśnieniu zwracała się ku mnie twarz dziewczyny. Nigdy jej nie widziałem, wiem tylko, że miała jaśniutkie włosy, rozpuszczone jak do kąpieli, opadające na jedno oko lśniącymi kędziorami. Ich końce dotykały lnianej koszulki, bielejącej na opalonej skórze. Panna siedziała na plaży – bielutkiej, jakby usłanej muszelkami lub marmurowymi kamyczkami – i wychylającą się spod spódniczki stopę zanurzała w ciepłym piasku. Chwyciłem tę nóżkę, opierając podbicie o wnętrze dłoni i pociągnąłem ku sobie. Nie słyszałem nic, tylko lekki szum fali i delikatne dzwonienie, jakby promienie odbijające się w wodzie były ze szkła. Stópka dziewczyny cofnęła się nieco, ale nie tak, by się uwolnić z pieszczotliwego uścisku. Smukła łydka jeszcze śmielej wychynęła spod fałd odzienia. Chciałem coś powiedzieć, żeby nie zabierała jej, że nie zrobię jej nic złego. Ale dziewczyna śmiejąc się (dlaczego nie słyszałem jej śmiechu?) podciągała kolano do siebie, ciągnąc jednocześnie mnie uczepionego jej stopy, która jakby przywarła trwale do mojej dłoni. Dziewczyna już cała jak jezioro lśniła i migotała (dlaczego jej nie słyszę?!), biel koszulki opinała się na okrągłej piersi i choć już powinienem ją mieć w zasięgu rąk, wciąż była obok! Na kolanach sięgałem ku niej, a ona wciąż przyciągała ciepłą jak aksamit stopę, a mnie razem z nią. Dzwonienie nasilało się, zagłuszane tylko przez szum krwi w uszach. Ona przyciągała, ja pochylałem się, ona przyciągała, ja pochylałem się. Przyciągała.
Kiedy znów przyjechał Wenclew z posłaniem od mojego dziada, wiedziałem, gdzie szukać swego miejsca.

Jesień

... nie zobaczy wiosny, kto pod śniegiem zaśnie.

Chłodne powietrze dobrało się najpierw do brzóz i osik, zostawiając na nich złote liście. Nasz Dąb też się zarumienił. Żołędzie, najsmaczniejsze o tej porze, spadały jak grad. Jelenie na łąkach ryczały o zmierzchu. Patrząc na Jasenkę idącą ścieżką od Gaju i kołyszącą tyłkiem, też miałem chęć zaryczeć. Ona chyba nie wie, że mam już kłaki na piersi, ale jak czasami popatrzy... Co z tego, że jakiś zdechlak ją pochlastał i ma na oku opaskę, bliższa mi ona niż każda inna w Trzecim Klinie, a wiem też, że o żadnym innym nie myśli. Oj, bo jakbym się dowiedział! Ciężką mam łapę i chłopaki o tym wiedzą, wywałaszyłbym psiajuchę! Gadają tylko: Iwo to, Iwo tamto, ale wiedzą, że swego nie dam ruszyć! Jak coś mi na odcisk nadepnie, to nie ma siły, coby mnie zatrzymała.
No i patrzcie, podeszła, uśmiechnęła się, zaczęła coś o przymrozkach gadać. Co prawda nie słuchałem jej, bo ładne wycięcie przy szyi miała, z kokardką, sznurówką, czy co tam dziewczyny przy tych wycięciach noszą, żeby niby cycki zasłonić. Dąb nasz obeszła, postukała stopą w ciepłą ciżemkę obutą.
- Liście lecą, żywota się posypią.
- Co?
- Pstro, zamknij paszczę, bo ci muchy narobią.
Już była zła, już coś ją ugryzło.
- Może pójdziemy coś zjeść?
Burknęła tylko i poszła do chaty Joruna. Wódz chory coś był, obżarł się czego i Myszyn mu korę parzył.
- Nic z tego nie będzie – usłyszałem, jak szepcą. – Liście lecą.
Jak rzekli, tak było. Przed wieczorem Jorun raz ostatni pierdnął, westchnął i się zawinął.
Chłop poczciwy był, bitny i sprawiedliwy, ale spróchniałe konary nowym miejsce dać muszą.
Ułożyliśmy mu zgrabny stos pod Dębem, Myszyn drwa podpalił, potem jeszcze piosnka – i już można było brać się za jelonka i piwo.
Moja panna smutna była, więc jej zamruczałem, wycałowałem i już na skórach w kącie było nam ciepło i miło.
- Zima idzie, Jasenka, weź ty do mnie przyjdź znad jeziora. Twój ojciec krzyw nie będzie.
- No nie wiem...
- Dom mój ciepły i porządny, źle ci nie będzie – czułem, że się zgodzi, ciepła jak piecyk pod spódniczką i taka chętna. – Nauki u Myszyna czy służby u Dębu nigdy ci nie zabronię, bliższa mi jak siostra jesteś. Znasz mnie lepiej niż ja sam, wiesz, jaka krew w moich żyłach płynie i że choć huknę czasem, na ciebie ręki nie podniosę...
- Te, kochasie...
Poderwała się. To Semko, syn Kowala, ululany w trzy dupy opierał się o ścianę i głupio na nas się gapił. Na polepę ciekł miód z przechylonego dzbanka.
- Ty psi... – rozdarłbym go, ale nagle spodnie w kostkach miałem i... ryms!
- Na dziedzińcu stoi sobie koń, na nim siedzi pan i mówi, że jest Przecław, nasz wódzzzz po ojcu....
Wybiegłem, a tu: jasnowłosy, wypindrzony, w błyszczącym czymś...
Moja kobieta na szyi mu wisi, cóż u matki nędzy!
- Iwo, bracie!
- Eee... – nigdy obrotny w języku nie byłem, a dziś to zupełnie mi skołowaciał.
Przez wrota karoca ogromna się wtoczyła, rój chłopaków i innych takich czynił hałasu co niemiara. Z karocy pani wyszła, jak się okazało – żona Przecława, Gretchen, z małym bąblem Jakubem na rękach. Od razu gęba mi się roześmiała, choć Jasenka wyraźnie spochmurniała. Wgapiała się jak sroka w nową panią, która, choć krągła, wydelikacona jakaś się wydawała. Ja tam wolę dziewki jak się patrzy, z rumieńcem i twardym tyłkiem.
- No, Przecław, radość mi wielką sprawiłeś – przygarnąłem moją pannę. – Bratem mi będziesz na zaślubinach!
I w tej chwili poczułem, że mam rodzinę, w końcu swoją, życzliwego mi druha, kobietę, którą kocham i dom, gdzie dzieciaki wychowam. To dobre miejsce do życia, niepotrzebne mi żadne inne.
- Popatrz – jęknęła Jasenka. Myślałem, że ją miodem oblałem, ale ona w niebo patrzyła.
W blasku ogniska, wirując i połyskując, bielutkie płatki z nieba leciały, czarnego jak woda w studni. Było w nich coś czarownego – nie padały na twarz, ale zdały się płynąć gdzieś poza zasięgiem rąk, jakby wbrew swoim zwyczajom wyrosły na gałązkach drzew i oderwawszy się, unosiły ku górze.

O tym, że Myszyn z Przecławem o coś się pokłócili, nie wiedziałem, póki Jasenka mnie nie oświeciła. Przyszła, siadła na sągu na mojej koszuli, którą zdjąłem – bo kto zna się na tej robocie, to wie, jak się człowiek umęczy i spoci – i patrzyła jak drwa rąbię. Miło mi było, bo dawno nie miałem jej dla siebie i pomyślałem, żeby do rozmowy o naszych zaślubinach wrócić. Wiatr pierwszy śnieg po podwórku gania, a ja nie mam ochoty następnej zimy tylko na lataniu za zającami spędzać. Nie dzieciak jestem. Z babami to trzeba spokojnie, daj jej jakąś chusteczkę czy koraliki – mówił Wenclew – powiedz, że by uczyniła ci wielką łaskę...
Wbiłem topór w polano brzozowe, drzazgi poleciały.
- Jasenka, cielaki mam już podrośnięte, ino zarżnąć. Chodźmy do Myszyna, bom już zmęczony czekaniem na ciebie.
- Iwko, nie teraz.
- A kiedy? Widziałem, że szedł do Kowala, pewnie tam miodzik pociągają od rańca.
W sakiewce znalazłem żołędzie, ale zeschnięte jakieś, niesmaczne.
- Do Kowala poszedł, żeby ten do rozumu przemówił Przecławowi.
- A czego Przeckowi brakuje? Do miasta chce wracać?
- Żeby chociaż – pochyliła głowę, że ledwo ją słyszałem. – Gretchen brata, kapłana Pani, zaprosiła do siebie. Że niby my nie tylko w dziczy, ale i w zabobonie żyjemy.
Zatkało mnie. Czy my w jakiejś dziczy żyjemy? Już chciałem do Przecława lecieć w jego głupi łeb mu nakłaść, ale mnie zatrzymała.
Uczciwi jesteśmy, dębom się kłaniamy, jak nasi dziadowie uczyli, ofiary składamy i plugastwo żelazem niszczymy. Że czytać ni pisać nikt z nas nie umie?
- To nasze zwyczaje źle mu się widzą, nasz Pakt Krwi – powiedziała w końcu. – A najgorsze jest to, że sroga zima nadchodzi i nikt: ani ja, ani Myszyn zrobić nic nie możemy.
Sroga zima – kobiety nie lubiły śniegu i siarczystego mrozu. Szczególnie te, które dzieciaka się spodziewały. Zbyt często wtedy niespodziewany syn czy córka w gnieździe się pojawiali, ale ptak, który zaraz wyfruwał – duch i kukułka. Zdarzało się to raz na kilka zim najczęściej i nigdy pod rząd w jednej rodzinie. Myszyn mówił: w następną będziecie mieli dwójkę, a potem, ho, ho – i zwykle się sprawdzało, bo Przodkowie nasi dbali o swój ród i hojni byli dla tych, którzy im ofiary nie szczędzili.
Tego lata, dodała jeszcze Jasenka, żadna kobieta z Trzeciego Klina nie zaczęła nosić dziecka. Nie mamy nic dla naszych opiekunów.
- Ono gdzieś jest. I chyba nawet wiem gdzie. I nic nie mogę zrobić – zajęła się obgryzaniem paznokci.

Kiedy byłem pędrakiem ledwie od ziemi odrosłym, to my, dzieciaki, siadywaliśmy z dorosłymi w dużej izbie w domu Starego Joruna. Było ciepłe mleko, pieczone żołędzie z pieca i turlanie kamyków po podłodze. Kowal czasem bajki nam opowiadał, ale nie miał drygu do tego, choć chętny był bardzo. Jego opisy ograniczały się zazwyczaj do „łup, bum, trach! Porwał go i łuuu! A wtedy dzik chwycił go i trrrach!”. Myszyn mówił cichym, miarowym głosem, zbędnego słowa nie dodając. Przykazania o obowiązku i powinności, paktach i przodkach głęboko zapadały w serduszka pełne ciekawości i przestrachu. Za to mama Jasenki opowiadać umiała, że hej, o złotych skrzyneczkach na drugim końcu tęczy, o konikach z zaczarowanymi podkówkami, o tym, jak rude liski z rysiami wojnę toczyły. Gdy siadała przy ogniu z przędzą czy miską orzechów do wyłuskania, cichły bójki i gry w kulki. Siadaliśmy wszyscy w złotym kręgu i słuchaliśmy jej śpiewnego głosu. Jasenka rozpychała się pośrodku, Przecek z otwartą buzią obok niej, nawet ja lubiłem słuchać tych opowiastek, choć krew dzika zwykle nie pozwalała mi w miejscu usiedzieć. Starsi z tyłu, po kątach napitkiem się pokrzepiali, a młodsi na najciemniejszej ławie ze śmiechem próbowali się obmacywać.
Dziś, patrząc na dzieciaki, czarnowłose i umorusane, pełzające w pieluchach i te już podrośnięte, wydaje mi się, że czas się odwrócił i widzę nas samych. Jasenka, melodyjny głos po matce ma, ale opowiadać nie lubi. Ręce na podołku złożyła i śpiewa, a z każdym oddechem jej krągła pierś pod haftowanym staniczkiem się podnosi. Śpiewa o tym, jak chłopak z lasu, syn dębu z zielonymi włosami i siłą niedźwiedzia, spotkał córkę łowczego zbierającą jagody. Od strony dzbanka z miodem padło żartobliwe podejrzenie, ale ucichło zaraz, bo wiedzą, że nie lubię, gdy mi się przeszkadza w słuchaniu.
Chłopak przychodzi co wieczór do dziewczyny, prosząc, żeby z nim do lasu poszła, zamieszkała z nim. Jego serce jest dzikie, ale wierne. Oczy bystre wypatrują znaku i zachęty. Wyrósł w cieniu gór, żywił się mięsem i sercami dzikich bestii. Miłość, którą obiecuje, ma w sobie dech nocy i żar krwi drapieżców, bez granic i strachu, jak wszystkie żywota mieszkańców puszczy, miękka jest też jak futro rysia i potężna jak ramiona dębów.
Ale ona nie ufa jego miłości i z dnia na dzień zaślubiny odkłada. Idź już, idź – mówi – mrok zapada, jutro ci odpowiem. A gdy przyszedł pewnego razu, ona u furtki czeka i prosi, żeby uciekał. U ojca książę bawi, po polowaniu odpoczywa. Uchodź, synu lasu, bracie wilków i niedźwiedzi. Książę ma łowców, ma psy i nagonkę. Uciekaj, bo wyczują twoją krew. Jasence głos zadrżał, żal jej młodzieńca, tak odprawionego. Podniosła wzrok i chwyciła spojrzenie Przecława.
Uciekaj, zielonowłosy, możny pan ma srebrne ostrogi i srebrny nóż, złoty pierścień na rękę włożył dziewczynie. Dziś tu myśliwych uczta i ich psów. Pan ma srebrne ostrogi i srebrny nóż. Już nie dwa spojrzenia przecinały salę, ale jedno świetliste i mocne - jedno. Śpiewająca dziewczyna i słuchający wódz. Ktoś głośno nalewał miodu z dzbanka, ktoś cicho nucił. A Przecław patrzył na moją Jasenkę, a ona na niego, jakby coś się miało stać.
Drzwi otworzyły się, powiało zimnem i któraś z kobiet głośno zaprotestowała. Przybysz przez chwilę stał w mroku, a my na niego patrzyliśmy milcząc. Po chwili Myszyn, opatulony i przyprószony śniegiem, postąpił krok w kierunku blasku ognia. Wilgoć z jego okrycia momentalnie zaczęła parować w cieple.
- Idziemy – wskazał końcem kostura na Jasenkę. Chwyciła kożuszek i wyszła bez słowa. On sam przez chwilę patrzył w milczeniu na Przecława. Zważcie, nie przywitał się z nami ani słowem; nawet z Przeckiem, choć ten gospodarzem i wodzem był, a następnie odwrócił się i – stukając kosturem – wyszedł.
Gdy wybiegłem, byli już u wrót.
- Zostań, Iwo – usłyszałem głos dziewczyny. Choć ledwo widziałem w zadymce śnieżnej, byłem pewien, że się nie odwróciła. – Wracaj do ciepła.
No tak, w samej koszuli byłem. Zawiasy skrzypnęły.
- Wyjaśnij mi, Przecek, co to znowu było – warknąłem – bo myślałem, żeś się już ze starym pogodził.
- O niektórych rzeczach on nawet rozmawiać ze mną nie będzie – powiedział cicho, a oczy miał dziwnie jasne i skupione. – A o innych ja słyszeć nie chcę. Nie pozwolę na to i póki sił mi wystarczy, przy swoim stać będę.

Zima przyszła rzeczywiście nad podziw siarczysta, moje plany rodzinne spełzły na niczym, bo panna nad jeziorem siedziała ze starym, nawet jak śniegi głębokie do kolan spadły.
Noce nastały długie i czarne. Zanim poranek nadszedł, po dachach senne widma gonitwy sobie urządzały. Lubię taki czas, człowiek by tylko jadł i spał, ale – jak już mówiłem nieraz – z kobietą chciałem tę zimę zacząć, a gdy coś nie po mojej myśli idzie, to mnie w żołądku gniecie. Śpię jak niedźwiedź w nocy, ale raz obudziłem się jeszcze przed świtem, zmora mnie dusiła senna, nie pamiętałem, co mi się śniło, tylko że było złe.
A jeśli ja głupi nadaremno czekam? Czy ona mi chociaż powiedziała, że przyjdzie? To ja marudziłem i gadałem w kółko o zaślubinach, że ją lubię i takie tam dyrdymały, których baby rade słuchają. Ona nic, a przecież mówią, że dziewuchy czułe są i co w sercu, to na języku gdy kochają. Sam wiem, bo Marylka kiedyś mi takie bzdury gadała. A jeśli, drążyła dalej zmora, a jeśli inny dom ona sobie wybrała? Przecław jest możny i barczysty, z łuku szyje jak żaden inny, choć w mieście chowany. I on żaby jej przynosił, jak byliśmy mali. Złego coś we mnie się odezwało, już nogi z łóżka spuszczałem, gdy myśl następna krwią mi oczy zalała. Gretchen, żona Przecława, choruje – jak mówią, z łóżka od tygodnia nie wstaje. Widać las ją zmógł, a opiekunowie za swoją uznać nie chcieli. Kto wie, może ledwo patrzeć jak kipnie. Duchy zimowe zajadłe są, a miastowe ludzie nienawykli do naszego powietrza. Kto wie, może po niej nikt płakał nie będzie, ja na przykład po takiej babie bym nie płakał. Kto wie, może Przecław też nie będzie, a wracając do nas, upatrzył sobie kogo innego. Kto wie, może moją Jasenkę?
Pies, co pod łóżkiem spał, kopniaka oberwał. Pozostałe spod pieca z piskiem po kątach się rozbiegły. W czerwonej poświacie na ścianie rosnący cień bestii zobaczyłem – zgarbiony, ze zmierzwioną szczeciną na grzbiecie, był jak oszalały odyniec gotowy rozedrzeć na strzępy kulącą się starą sukę w kącie. Dopiero teraz otrzeźwiałem.
- Idź i ją zapytaj, a nie z nożem na wszystko wokół się rzucaj! Najwyżej powie ci słowo prawdy. Co ma być, będzie i tak.
Klnąc cicho, drapałem zwierzaki tulące się do nóg, ale spać już nie poszedłem. Po ciemku z rohatyną nad jezioro poszedłem, ale rozszalała, rozbudzona krew wciąż mi włosy na karku podnosiła.
Ciemne niebo było, ale śnieg zalegał gruby i jasno drogę widziałem. Dęby skrzypiały cicho, jakby wiatr im korony targał. Znam ten las, wiem, gdzie lochy z młodymi śpią i którędy lisy pomykają. Tam pod wykrotem stary borsuk rządzi, a za gąszczem tarniny nad oczkiem wodnym rosną najsłodsze poziomki. Ale ta noc zmieniła wszystko wokół: nie było słychać zwierzaków, nawet ich pomruków, jakby zaczaiły się i czekały. Tylko mój oddech i chrzęst śniegu pod podeszwami. Przez chwilę zdawało mi się, że to sen, w którym ktoś biegł ścieżką, a teraz ja podążałem jego tropem. W bieli śniegu niebieskie widniały ślady, jakby ktoś lekki biegł, dziecko lub kobieta. Jakby ktoś – nie ktoś, tylko Jasenka, przerażona i zmęczona, biegła na swoją zgubę, a ja musiałem się spieszyć, żeby ją uratować. To ten sen wyrwał mnie z ciepłego łóżka. Nie byłem pewien, czy wciąż śnię, czy naprawdę tutaj jestem? Odwróciłem się – ścieżka i ślady znikły – jak w zaczarowanym lesie.
Ktoś krzyknął i spostrzegłem, ze stoję tuż nad brzegiem. Po zamarzniętej tafli – nie do wiary, jezioro zamarzło – biegła postać w kierunku chaty Myszyna.
- Jasenka! – zawołałem, ale chyba nie słyszała, więc popędziłem za nią.
Wpadliśmy do chaty razem, wywaliła się na skórach przed piecem.
Coś walnęło w drzwi.
- Nie otwieraj! – zaskowyczała – zamknij na skobel!
Wyglądała jak pomylona. Na kolanach przytoczyła pieniek i podparła drzwi. Zwinęła się w kłębek przy nich, ale cokolwiek uderzyło (najpierw pomyślałem, że to Myszyn, bo nie było go w środku), nie powtórzyło tego więcej. Jeszcze wczoraj rohatynkę bym wziął i bez wahania zobaczył, któż tak obcesowo puka, ale zmory senne czy wędrówka przez las – nie wiem, co mi w głowie namieszało, że stałem jak wmurowany. Czułem, jakby to wciąż była mara, a drzwi nie należało otwierać, tak jak oglądać się za siebie, idąc przez zaczarowany las.
Dołożyłem do gasnącego ognia, nie czas było pytać o Przecława, najpierw musiałem się dowiedzieć, co – u czorta – ona wyprawia po nocy i gdzie – u matki nędzy – jest Myszyn, pozwalając jej na to?
- Co to było? Co cię goniło?
Zwiesiła głowę.
- Dziś jest kolejna noc, kiedy Przodkowie żądają odnowienia Paktu. Nie słyszysz?
Rzeczywiście, coś wibrowało jak sople na gałęziach potrząsane przez wiatr. Dziwne, wcześniej mi to umknęło.
- Trzeba umieć słuchać – wyszeptała – przenikają nawet nasze sny. Nie spaliśmy od trzech dni, od kiedy zamarzło jezioro. Nie mamy dziecka, nie ma....
Zakryła twarz dłońmi.
- Co z Myszynem?
- Nie żyje. Znalazłam go brzegu.
Milczeliśmy przez chwilę. Zapytałem, kto go zabił. Usiłowałem uspokoić kołowrót myśli: czy to plugawcy? Trzeba pędzić do osady, tam wszyscy śpią, alarm!
Nie, nie oni.
- To kto?
- Nie wiem – odwróciła oczy. Znam ją na tyle, żeby wiedzieć, że coś ukrywa.
Serce mi stwardniało, może Myszyn dowiedział się, że ona i... Przecław... Zamknij gębę, zmoro!
Ale znam moją Jasenkę, ambitna jest i nie boi się niczego. Jak była mała, podsłuchała, że stary druid szuka ucznia, dzieciaka zimą urodzonego. Zamknęła Przecława w drewutni, mnie wystarczyło poprosić, żebym do lasu poszedł. O świcie sterczała pod Dębem i zanim Myszyn cokolwiek powiedział, oznajmiła, że czekała na niego. Zawsze mówiliśmy jej wszystko, a ona rozkazywała: ty zrobisz to, a ty tamto. Nie było plotki czy historii niewartej podsłuchania. Starzy ją lubili, bo uczynna była, wesoła i szczebiotliwa, na kolanach siadywała, a uszy jej jak u drzemiącego kota chodziły.
Dlaczego nie chce mi powiedzieć?
Popatrzyłem na nią i przez te wszystkie dni, jak dorastaliśmy razem, chyba pierwszy raz w życiu pomyślałem o niej źle.
I zaraz pożałowałem, bo rozbeczała mi się na piersi.
- Iwko, jak mam ci dziękować – tuliła się jak stęskniony szczeniak. – Gdyby nie ty, umarłabym ze strachu. Wiedziałam, że coś złego się stało, wszystkie amulety mi zostawił.
Z łez i szlochu wyłowiłem historię, jak to siedzieli przez trzy noce, upiornego dzwonienia słuchając. Przecław wygnał starego z osady, zakazując wracać, więc siedzieli tu i myśleli, co zrobić? Jak przyrzeczenia dotrzymać, dziecka naznaczonego nie mając?
Myszyn w końcu wziął kij i poszedł na wyspę, dziewczynie zakazując się ruszać poza próg. Trudno mi było uwierzyć, że jakieś cienie śmierci spuszczone ze smyczy rozszarpały starego, chciałem iść i zobaczyć. Wierzyłem jej, ale nie do końca, jakaś zła zadra we mnie pozostała.
- Nie możesz tam iść – orzekła stanowczo. – Zrób coś do jedzenia, ja muszę amulety przyszykować.
Zaczęła jakieś swoje skarby, kostki drewniane i muszelki przekładać, szkiełkami dzwonić. Pociągała nosem, ale już nie płakała. Wicher świszczał w dziurach w dachu.
Ostatniego lata kupcy przyjechali. Nowy dach na chałupie kończyłem kłaść. Za skóry i kamienie na plugawcach zdobyte dywany i cztery solidne kufry od Kurta kupiłem. Na nasze gospodarstwo miało to być, razem ze szmatkami i pościelą, która po mojej matce w kufrach leżały.
- Robotnyś, Iwo – powiedział Kurt, kiedy już opijaliśmy zakup. – Za rok, jak przyjadę, to pewnie dzieciaka już na kolanach trzymać będziesz.
- Ano – odrzekłem, bo ja też taką nadzieję miałem. A że panna nie uciekała, zamyślałem, że może brzuszek pod sukienką łacniej skłoni ją do przyjścia pod mój dach.
Dziś wydaje się to tak odległe jak bajania o innych ludziach, których znaliśmy w dzieciństwie, a potem nasze drogi się rozeszły. Odkąd spadł śnieg, nic już nie było po mojej myśli. Cóż, ma być dzik, to będzie, jak mawiał stary Byk.
- Skończyłam. Jak zjadłeś, to idziemy.
- Ty nie jesz?
- Nie. Iwo – chwyciła mnie za rękę, palce miała lodowate – nie wiem, jak skończy się ten dzień i następny zacznie. Wiedz tylko, że kiedy jutrzejsze słonko zobaczymy, wszystko ci wytłumaczę i ty będziesz o nas obojgu decydował. Musimy coś zrobić, nim noc minie, zaraz ci powiem co i jak.
Noc zapadła, gdy dotarliśmy do Trzeciego Klina.
Rozdzieliliśmy się, ja zaszedłem od tyłu i wlazłem na ostrokół za domem Przecława.
Rozejrzałem się: drzwi i okna na głucho pozamykane, za szopą obcy powóz, widać jacyś miastowi przyjechali, może to ten kapłan, o którym tyle mówiono, co go Przecek chciał sprowadzić.
Usłyszałem, jak dziewczyna Przecława woła, pewnie wszyscy w osadzie słyszeli, tak się wydarła. Jak wcześniej mówiła, głośna kłótnia sprowadziła wszystkich przed dom. Z głosów poznałem, że nasi wylegli i za Jasenką stanęli. Gospodarz wyszedł przed dom, kazał jej odejść albo dać wolną rękę. Posypały się wyzwiska.
- Myszyna zamordowałeś! – cisza, a potem gorączkowe pytania i okrzyki. Ja już byłem na dachu obory i przesuwałem się w kierunku świetlika, żeby wejść do środka.
- Nieprawda – to Przecław – wiem, jak to było, wasze plugawe....
Nie pozwolono mu dokończyć. Kowal coś wrzeszczał o zemście, ktoś kazał po topory lecieć.
W oborze było cicho, nawet hałasy dobiegały przytłumione, widać wszyscy wylegli na dwór. Skuliłem się nasłuchując, gdy nagle zupełnie bezszelestnie coś chuchnęło mi we włosy. Przyznam, mało w gacie nie narobiłem i wrzasnąłbym, ale chyba ze strachu zapomniałem. To jedna z krów przyjacielsko liznęła mi włosy. Spocony jak mysz, zacząłem gmerać przy skoblu drzwi oborę z kuchnią łączących. Jak byliśmy dzieciakami, Przecław nieraz tędy w nocy wychodził, żeby raki z nami łowić. Ech, stare czasy.
Kuchnia i sień wyglądała jak pobojowisko, widać ludzie broń chwycili, bo łubie i strzały leżały porozrzucane.
- Jasenka, nie jestem ci wrogiem – usłyszałem głos Przecka, jakby stał tuż obok. – Nie musisz tego robić, nie musicie już płakać po swoich dzieciach. Przyrzekam, że zapewnię wam spokój i opiekę.
Znów jazgot, głównie kobiecy. Oj, człowieku, jeśli myślałeś, że tym trafisz do serc kobiet, toś błąd popełnił. Skoro one musiały, dlaczego twojej ma się udać? One płaciły cenę krwi, w czym twoja lepsza?
- Wara ci od mojego syna! – to Gretchen. Ona też wyszła na dwór, głupia, tym łatwiej mi będzie wykraść dzieciaka.
Na dole tylko jeden pachołek był, przez okno wyglądał, więc go palnąłem, na górze niańka przy kołysce siedziała, ale pisnęła tylko, moją mordę zobaczywszy. Dzieciak w kolebce musiał się przed kilkoma dniami urodzić, to dlatego Gretchen ze swej izby nie wychodziła. A Przecław, pamiętając może wydarzenia z dzieciństwa, sprawy tej nie rozgłaszał i do żony tutejszych kobiet nie dopuszczał. Pani usługiwały tylko dziewki z miasta przywiezione. Na łożu siedział przebudzony Jakub. Nie bał się ani trochę, jasne oczka tylko błyszczały w półmroku. Mrugnąłem do niego, a on mi odmrugnął.
- Swojej krwi jesteś to winien! – Jasenka prawie piszczała, zerknęła w okno, przez które właśnie wyglądałem i to był błąd, bo Gretchen też wzrok ku górze skierowała i zawyła rozdzierająco. Poniewczasie zorientowali się, że atak z innej strony nadejdzie, ale było już za późno.
Zagrzmiało gdzieś daleko i rozszumiały się drzewa.



Zima

Któż wie, po co bogowie zsyłają lodowate wichry, wodzie każą zamarzać, a oddechy niespokojnych dusz krystalizują w płatki śniegu. Póki śnieg zimę zwiastować będzie, dusze naszych przodków spokoju zaznać ostatecznego nie mogą. Jesienne wichury połamały gałęzie dębów, czerwień jarzębin zwiastowała okrutną i długą zimę, ale kto przypuszczał, że będzie aż tak ciężko?
Droga zajmowała dwakroć tyle czasu, ile powinna. Wilki czy też inne stwory wyły tuż za granicą mizernego światła pochodni, a smutek w naszych sercach mrok nocy pogłębiał. Zlodowaciałe skóry wrzynały się w ciało i przymarzały doń. Świat, który do tej pory nas kochał i hołubił - teraz ranił do krwi. Ofiarowywał nam śmierć lub zgubę.


Noc nie odchodziła. Nie zostało w nas dużo sił, mój towarzysz sapał i stękał, wlokąc się za mną. Twarda, lśniąca skorupa śniegu pękała pod stopami i zapadaliśmy się po kolana w miękki, lodowaty puch. Czarny rysunek drobnych krzaczków nad brzegiem jeziora (i nigdy, nigdy nie pij z niego wody) nęcił końcem wędrówki.
- I co dalej? – zapytał Iwo raz jeszcze. Jego oddech pachniał krwią, bo któryś z łowców strzelił do niego, gdy uciekaliśmy do Gaju. Przez moment pomyślałam, że jezioro go zabije, ale przecież pozostanie tutaj z pewnością wróżyło śmierć – za sprawą zimy lub czegoś, co się czai w ciemności... Któż wie, co nam da ta noc.
- Idziemy – bez wahania weszłam na lód i zaraz się poślizgnęłam. Dziecko zakutane w cieniutkie, haftowane płótno zakwiliło. Jemu też było zimno.
- No chodź! - powtórzyłam, widząc jak Iwo stoi niepewnie na brzegu. – Musimy przejść na wyspę.
Lód nie był przeźroczysty, na szczęście, bo mogłoby mi zabraknąć odwagi.
- On drży, Jasenna, nie utrzyma nas.
- To dzwony, dzwony wież. Ten dźwięk wwierca się w nasze sny i trzęsie lodem. Nic się nie stanie.
I zawiązali pakt. Dlatego pójdziesz, gdy usłyszysz dźwięk, ich dzwon cię zawezwie.
Co za noc, muszę być bardzo chora i zmęczona, ale jak mówił Myszyn: idź i zrób, co trzeba, a potem... nawet niech pierdzą wszystkie niedźwiedzie.
W srebrnym od księżycowego światła powietrzu rozległ się krzyk, coś jakby: tam poszli albo aaarrrgghhh...! Wyspa była tak daleko. Dziecko ucichło, stanęłam i rozwinęłam je, żyło. Wydawało się cieplejsze.
- Już niedaleko – nie wiem, kogo chciałam uspokoić: je, siebie czy Iwka.
Wdrapaliśmy się po szorstkiej, zamarzniętej trawie i czekała nas jeszcze droga w dół, przez bramę po krętych schodach. Schodziliśmy po omacku do dna, popędzani coraz wyraźniej słyszanym dźwiękiem dzwonów. Iwo krzyknął.
- Nie dotykaj ścian.
- To się rusza...
Coś syknęło w mroku, nie chcę wiedzieć co. Raz jeden zacisnęłam oczy, jak szłam tędy pierwszy raz: zobaczyłam krwawe światło, tunel drgający i rozpalony, krzyk gdzieś na brzegu świadomości, pośród wijących się kształtów. Wolisz czerń i chłód stopni pod stopami. To miejsce nie należy do naszego świata. Schodząc, wyczyść umysł i wolę i idź – a jedyne, co ma cię prowadzić, to wola, która kiełki roślin z czarnej ziemi pcha do słońca, nadzieja na wiosnę.
Wyszliśmy w środku miasta, niebieskiego od światła. Mury i wieże tak piękne niegdyś (to we śnie widziałam, zesłanym jeszcze w dzieciństwie, a może Myszyn opowiadał?) ociekały szlamem i zbutwiałym mchem. Widziałam dziwne, niewyraźne płaskorzeźby i ścieżki między ścianami rozsypujących się wież. Budynki miały kształt dziecięcych budowli z błota, patyczków i ciał pędraków. Spływały z nich krople mazi, tworzącej na krawędziach zrujnowanych dachów zastygłe sople – poskręcane w niepojętej, niezrozumiałej symetrii. Nigdy, nigdy nie pij...
Światło księżyca dziwne rzeczy tworzyło z wody i kamienia, cienie wydłużały się i falowały jak pijawki na dnie studni.
A potem zobaczyliśmy ich – pod drzewem, pod dębem będącym koślawym odzwierciedleniem naszego Dębu. Jakie wielkie, bezlistne i potężne. Tam, gdzie powinny konary strzelać zielonymi liśćmi, główki dziecięce, zdrewniałe, wykrzywione i złe wyrzygiwały czarną maź. Dziecko Przecława zakwiliło żałośnie. Rozchyliłam okrycie i uniosłam je, żeby zobaczyli, że nie przychodzę sama.
Nagle się zatoczyłam. To Iwo chwycił mnie za płaszcz i pociągnął do schodów, razem upadliśmy w błoto.
- Co to jest – szepnął mi do ucha trwożliwie. – Co ty chcesz zrobić?!
- To Pakt – odszepnęłam. – Dziecko należy do nich.
- Ale... ale kim ONI są?! Nigdy nie mówiłaś, że...
Że co? Że są jak zakopane w ziemi łodyżki traw, zbyt głęboko, by mogły dosięgnąć słońca i powietrza, więc skazane są na zagładę? Że czekają na dnie zaczarowanego jeziora, wyciągając patykowate ramiona ku górze, jakby zazdrościli nam życia i krwi? Że ich dłonie są niczym szpony gotowe wydrapać każdą drobinę ciepła z serca, a oczy to bezdenne czeluście nieznające słońca ani gwiazd? Jakby rozpacz nie pozwalała im umrzeć, choć już dawno powinni byli? Jak w ogóle można mówić o czymś takim!
Odchyliłam materiał okrywający twarz dziecka. Otworzyło oczy, czarne jak smoła warzona w najgłębszej nocy, bez białek, bez promienia światła. Należało do nich. Odsunął się pełen obrzydzenia.
- Ono nie jest nasze. Nie jest nawet dzieckiem, to symbol paktu krwi, odnawiany, gdy lód skuje jezioro. Tak trzeba!
Wyrwałam się, ale jakieś śluzowate pędy owinęły się wokół nas, usłyszałam szept – to gromadka powykręcanych starców z aureolami nitek wodorostów czy macek wokół łysych głów ruszyła w naszym kierunku. Nigdy nie podchodzili tak blisko, musiałam krzyknąć błagalnie, bo Król – zawsze go tak nazywałam – w bladozielonym, rozjarzonym wieńcu korzeni wyrastającym z czoła, szepnął coś i umknęli w ciemność pod schodami wiodącymi donikąd. Wypowiedziane przezeń słowa krążyły przez chwilę, raniąc uszy.
- Musisz się ssspieszyć, moja piękna – końcówki wieńca zafalowały i jak główki żmijek pochyliły ku mnie – twój mistrz dołączył już do swych przodków, ale ty musisz się spieszyć, jeśli chcesz zobaczyć następną wiosssnę...
Wziął dziecko i koniuszkiem patyczkowatego palca pokazał lodową ścieżkę, prowadzącą aż do brzegu. Promienie księżycowe ginęły pożarte przez mrok po obu jej krawędziach. To nasza jedyna droga wiodąca na powierzchnię, trzeba iść prędko i nie odwracać się za siebie. A potem, gdy Pakt zostanie przedłużony, potem będę mogła zająć się Przecławem, Gretchen i całą resztą. Byleby stąd wyjść.
- Nie, nie, odejdźcie... – szarpał się Iwo.
- On jest ze mną, zabierz swoich.... staruchów!
- Tak nazywasz, tych, którzy przeszli na drugą stronę bramy? – przysięgłabym, że śmiech jest obcy tej istocie, że cień żartu to tylko drzazga w pamięci pełnej nienazwanego. Przez chwilę przyglądał się chłopakowi, jakby wpijał się weń wzrokiem i odrzekł skrzeczącym półgłosem:
- To jego sssiła, większa niż u ciebie czy ssstarucha przyciąga moich uczniów. Któż by pomyślał, że lasss kogoś tak pokocha i obdaruje. Ciebie tylko sssłucha – dodał jeszcze ciszej – jego uwielbia. Cssss...
Odpędził ich, ale Iwo był jak worek. Siłą zawlokłam go na ścieżkę, przekonując, że tu jesteśmy bezpieczni.
- Posłuchaj mnie, już po wszystkim.
Odpędzał się przez chwilę, ale po kilku plaśnięciach w twarz i uspokajającej mantrze zaczął patrzeć przytomniej.
- Dziecko w łonie matki nie zna jej twarzy, ale ufa i jest bezpieczne. Dlaczego ty, nie wiedząc, co czeka nas na końcu tego życia, nie możesz zaufać? Oto widzisz jak przez dziurkę od klucza przebłysk świata, który istnieje po drugiej stronie. Nie znasz całości i niepotrzebnie myślisz o tym, co powinno zostać zapomniane.
- Dziecko... – wykrzywił głowę w stronę drzewa, pobrużdżone dziecięce twarzyczki patrzyły na nas, ich oczy wypływały czarną strugą. Otaczające je nosiska mroku już znalazły nasz ślad i obrzydliwie węsząc, zbliżały się.
- Należało do ich świata. Naznaczone, zanim się narodziło. A teraz chodź.
- To ten pakt, oni żywią się... nami.
- Śśśpieszcie się... zanim lód się ssstopi...
- No, rusz się!
Nad naszymi głowami fruwały kawałki lodu – to jezioro uwalniało się ze skorupy, migotliwe ptaki cieni przemierzały wodę.
- Co się dzieje?
- To wiosna nadchodzi, odwilż. Nie przystawaj! Lodowa ścieżka stworzona mocą Króla łączy jezioro z naszym światem. To jedyna droga, jeśli się nie pospieszymy, ścieżka się rozpadnie i pospadamy!
- I co wtedy?
- A jak myślisz? – krzyknęłam ze złością. – Nigdy stąd nie wyjdziemy, a skoro Myszyn nie żyje, złamany zostanie Pakt i... proszę, Iwo.
Trach! Kawał lodu załamał się tuż pod moją stopą. Musieliśmy przeskoczyć. Zdawało się, że sił miałam za dwoje, ale im bliżej brzegu jeziora, tym napastliwsze były cieniste pazury. Och, mój kochany, czy to nie ty powinieneś mnie teraz wspierać? Kto, jak nie ty, obiecywał mi wielekroć pomoc i serce? Jakby nie słyszał błagalnych myśli, kucnął na kawałku lodu i spuścił głowę.
- No rusz się, zaraz będziemy na brzegu – pocałowałam mokre od potu włosy, przytuliłam.
- To nie powinno tak być...
Niebo jaśniało zapowiedzią świtu, a las jak ciemna bestia siedział na krańcu lodowej ścieżki, w zasadzie kilkanaście kroków stąd.
- To nie tak! – popatrzył na mnie i już wiedziałam, że jest źle.
Jeszcze jak byliśmy dziećmi, jak czekało nas lanie, nudna robota czy inne dziecięce nieszczęścia, mówił z drażniącym mnie spokojem: mówi się trudno. Widziałam, jak sine od zimna wargi układają się, by powiedzieć: trudno, jakby żałował czegoś, czego bardzo pragnął, ale co już nigdy się nie ziści. Jakby nie miał zobaczyć wiosny.
Nie, to nie obłęd, nie dotyk zgnilizny. To krew Dzika – wojownika: upór i wola, która każe stawać samotnie przeciw hordom, która odyńce rzuca na zbrojnych myśliwych, która pozwala rozszarpywać niedźwiedzia w obronie młodych. Zobaczyłam to w rozbłysku księżycowego światła na krawędzi lodu.
- Wróćmy do domu – próbowałam jeszcze żałośnie – ogrzejemy się, położymy do twojego łóżka. Mamy całe życie...
- Nie! – pokazał palcem w dół. – Skończmy to tu i teraz! Tam jest nasze dziecko, odbierzemy je, ty i ja. Jakby było nasze własne.
Wyrwałam się z jego rąk – miałam tu przewagę zaskoczenia, zawsze wiedziałam o czym myśli, dlaczego teraz miało być inaczej? Przeskoczyłam na następny skrawek ścieżki i dalej. Las był coraz bliżej, kawałki lodu pękały śpiewnie – tylko wiosna potrafi rozkuć tę zbroję, Gaj krzyczał i wzywał. Szumiał zieleniącymi się listkami, sokami, rojem mrówek i ptaków. Słyszałam go aż tu, posłuszne pędy jeżynowe jak sznurki pełzły i wyciągały się w stronę wody, aż do samej granicy, dalej już nie mogły. Słyszałam, jak ktoś przedziera się przez zarośla przy brzegu; sapiąc, chwyta za pędy leszczyny i wbiega na plażę.
Ciężar padający z tyłu zwalił mnie z nóg, zawiśliśmy na kruchym kawałku, tuż pod powierzchnią. Szept Iwa ogrzał mi ucho, poczułam, jak się zsuwamy. Kopnęłam go, zdążył pewnie uchwycić mnie w pasie, ważył dwa razy więcej niż ja. Powoli zapadaliśmy się w ciemność. A niech to! Kopnęłam jeszcze raz, ale łokcie zsuwały się ze śliskiej krawędzi.
Wyciągnęłam rękę nad powierzchnię w rozpaczliwym geście.
Tu! – chciałam krzyknąć – podaj mi patyk, korzeń, cokolwiek!

Śniło mi się, że stałam w nocy na brzegu jeziora, pachniała czeremcha i świeżo złamane pokrzywy. Nie bałam się, mimo że była noc i jezioro jarzyło się blado. Cichy dźwięk, jakby sople dzwoniły – to była zła wróżba, to lodowe dzwony dzwonią, mówiła moja mama.
Nagle, tuż przede mną, sine lustro wody drgnęło, wynurzyła się kościana dłoń, drżąca, szponiasta. Palce wyprostowały się, jakby chciały coś uchwycić, a potem zacisnęły z cichym stukiem.
Ręka zanurzyła się z powrotem.



Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Raqnarok
   
Ocena:
0
Świetne opowiadanie, choć jak dla mnie troche za długie żeby je czytać na komputerze.
31-01-2006 00:01
Furiath
    Zawsze je mozna wydrukować :)
Ocena:
0
Ale opowiadanie jest fajne.
31-01-2006 09:43

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.