» Fragmenty książek » Ognisty Tron - Rick Riordan

Ognisty Tron - Rick Riordan


wersja do druku
Ognisty Tron - Rick Riordan
1. Zabawa z samozapłonem


Tu Carter.
Słuchajcie, nie mamy czasu na długie wstępy. Muszę opowiedzieć to szybko, inaczej wszyscy zginiemy.
Jeśli nie wysłuchaliście pierwszej części nagrania, to… miło mi was poznać: egipscy bogowie szaleją po naszym świecie, grupka magów, czyli Dom Życia, usiłuje ich powstrzymać, wszyscy nienawidzą Sadie i mnie, a ogromny wąż zamierza połknąć słońce i zniszczyć cały świat.
[Au! Za co?]
Sadie właśnie dała mi kuksańca. Mówi, że za bardzo was wystraszę. Powinienem usiąść, uspokoić się i zacząć od początku.
Jasne. Ale prawdę mówiąc, uważam, że powinniście się bać.
Nagranie jest po to, żebyście się dowiedzieli, co naprawdę się dzieje i co poszło nie tak. Spotkacie wielu ludzi, którzy będą wam wmawiać bzdury na nasz temat, ale nie jesteśmy winni niczyjej śmierci. A jeśli chodzi o węża, to też nie nasza wina. W każdym razie… niezupełnie. Wszyscy magowie świata muszą działać razem. To nasza jedyna szansa.
Przed wami opowieść. Sami zdecydujcie, co o tym myśleć. Zaczęło się od pożaru w Brooklynie.

Zadanie pozornie było proste: dostać się do Muzeum Brooklyńskiego, pożyczyć pewien egipski zabytek i wymknąć się, nie dając się złapać.
Nie, to nie była kradzież. Zamierzaliśmy potem oddać ten posąg. Obawiam się jednak, że wyglądaliśmy podejrzanie: czwórka dzieciaków w czarnych kombinezonach ninja na dachu muzeum. A do tego pawian, również ubrany jak ninja. Zdecydowanie podejrzane.
Najpierw wysłaliśmy naszych uczniów, Jaz i Walta, żeby otwarli okno, podczas gdy Chufu, Sadie i ja oglądaliśmy wielką szklaną kopułę na środku dachu – miała to być nasza droga ewakuacyjna.
Ewakuacja nie zapowiadała się dobrze.
Było już dawno po zmroku, więc muzeum powinno być zamknięte. Tymczasem szklana kopuła jaśniała światłem. A w środku, dziesięć metrów pod nami, setki ludzi w smokingach i sukniach wieczorowych tańczyły i przechadzały się po sali balowej wielkości hangaru. Grała orkiestra, ale wycie wiatru i szczękanie własnych zębów zagłuszały mi muzykę. Zamarzałem w lnianej piżamie.
Magowie powinni nosić len, ponieważ nie zakłóca on magii, co zapewne sprawdza się świetnie na egipskiej pustyni, gdzie raczej nigdy nie jest zimno i nie pada. W Brooklynie w marcu – niekoniecznie.
Zimno najwyraźniej nie przeszkadzało mojej siostrze, Sadie. Po kolei otwierała zamki, podśpiewując pod nosem coś, czego słuchała na iPodzie. Ej no, poważnie – kto zabiera własną muzę na włamanie do muzeum?
Sadie była ubrana podobnie jak ja, ale na nogach miała martensy. W jasnych włosach połyskiwały czerwone kosmyki – tym razem bardzo delikatne, ponieważ to była tajna misja. Ze swoimi niebieskimi oczami i jasną cerą zupełnie nie jest do mnie podobna, ale oboje uważamy, że to fajne. Przynajmniej czasem mogę udawać, że ta postrzelona dziewczyna nie jest moją siostrą.
– Powiedziałaś, że w muzeum nikogo nie będzie – jęknąłem.
Sadie nie usłyszała, dopóki nie wyciągnąłem jej słuchawek z uszu i nie powtórzyłem.
– No bo miało nikogo nie być. – Sadie będzie zaprzeczać, ale po trzech miesiącach spędzonych w Stanach zaczynała tracić brytyjski akcent. – W internecie napisali, że zamykają o piątej. Skąd miałam wiedzieć, że będzie tu wesele?
Wesele? Zerknąłem w dół i przekonałem się, że miała rację. Niektóre z kobiet były ubrane w brzoskwiniowe sukienki druhen. Na jednym ze stołów dostrzegłem ogromny wielopiętrowy biały tort. Goście, podzieleni na dwie grupy, unieśli pannę młodą i pana młodego na krzesłach i biegali z nimi po sali, podczas gdy ich przyjaciele tańczyli i klaskali dookoła. Miałem wrażenie, że wszystko to zmierza do wielkiego meblowego karambolu.
Chufu postukał w szkło. Nawet w czarnych szatach niespecjalnie wtapiał się w cienie z powodu swojego złotego futra, nie mówiąc o kolorowym nosie i tyłku.
– Agh! – warknął.
Ponieważ jest pawianem, ten dźwięk może oznaczać cokolwiek od „Ej, patrzcie, tam jest żarcie” przez „To szkło jest brudne” po „Rany, ale ci ludzie się wygłupiają z tymi krzesłami”.
– Chufu ma rację, trudno nam będzie się zakraść na to przyjęcie – przetłumaczyła Sadie. – Może udawajmy pracowników technicznych…
– Jasne – odparłem. – „Przepraszamy państwa. Jesteśmy tylko czwórką dzieciaków. Taszczymy trzytonowy posąg i chcemy wynieść go przez sufit. Proszę się nami nie przejmować”.
Sadie przewróciła oczami. Wyciągnęła różdżkę – zakrzywiony kawałek kości słoniowej z wyrytymi wizerunkami potworów – i wskazała na podstawę kopuły. Rozbłysł tam złoty hieroglif i ostatni rygiel się poddał.
– Skoro nie zamierzamy tędy wychodzić – powiedziała – to po co ja to otwieram? Nie możemy po prostu wyjść tą samą drogą, którą wejdziemy? Przez boczne okno?
– Mówiłem ci. Posąg jest ogromny. Nie zmieści się w oknie. Poza tym zabezpieczenia…
– Może w takim razie spróbujemy jutro? – zapytała.
Pokręciłem głową.
– Jutro rzeźba zostanie zapakowana, bo wyjeżdża.
Uniosła brwi w ten swój irytujący sposób.
– Może gdyby ktoś nam wcześniej powiedział, że musimy ją ukraść…
– Daj spokój. – Wiedziałem, do czego prowadzi ta rozmowa, a całonocna kłótnia z Sadie na dachu nic by nie pomogła. Oczywiście, ona miała rację. Nie poinformowałem jej dostatecznie. Ale też… moje źródło nie było bardzo rzetelne. Po kilku tygodniach dopraszania się o pomoc wreszcie wyciągnąłem wskazówkę od mojego kumpla, sokolego boga wojny, Horusa, który przemówił do mnie we śnie: Aha, ten artefakt, którego potrzebujecie? Który może być kluczem do ocalenia świata? On od jakichś trzydziestu lat jest tuż koło was, w Muzeum Brooklyńskim – ale jutro zawożą go do Europy, więc może się pospieszcie! Macie pięć dni na wymyślenie, jak się nim posłużyć, inaczej już po nas. Powodzenia!
Mogłem na niego nakrzyczeć, że nie powiedział mi wcześniej, ale nic by to nie pomogło. Bogowie przemawiają tylko wtedy, kiedy są gotowi, no i nie mają wyczucia ziemskiego czasu. Wiedziałem to, ponieważ kilka miesięcy temu Horus siedział w mojej głowie. Pozostało mi po nim trochę aspołecznych nawyków – na przykład nagła potrzeba zapolowania na małe puchate gryzonie albo wyzywania ludzi na śmiertelne pojedynki.
– Trzymajmy się planu – powiedziała Sadie. – Wchodzimy przez okno, znajdujemy posąg, wynosimy go przez salę balową. O gościach weselnych pomyślimy, kiedy już dojdziemy do tego etapu. Może uda nam się odwrócić ich uwagę.
Zmarszczyłem brwi.
– Odwrócić uwagę?
– Za bardzo się przejmujesz, Carter – oznajmiła. – Będzie super. Chyba że masz inny pomysł?
I tu był problem – nie miałem.
Może się wam wydaje, że magia pomaga. Prawda jest taka, że zazwyczaj raczej komplikuje sprawy. Zawsze znajdzie się milion powodów, dla których dane zaklęcie nie zadziała w konkretnej sytuacji. Albo jakaś inna magia będzie przeszkadzać – na przykład zaklęcia zabezpieczające nałożone na to muzeum.
Nie byliśmy pewni, kto je nałożył. Może ktoś z pracowników w rzeczywistości był magiem, co nie byłoby takie dziwne. Nasz tato wykorzystywał swój doktorat z egiptologii jako przepustkę do zabytków. A poza tym Muzeum Brooklyńskie posiada największą na świecie kolekcję magicznych zwojów egipskich. Właśnie dlatego nasz stryj Amos zbudował w okolicy swoją siedzibę. Wielu magów mogło mieć powody, żeby strzec muzealnych skarbów i nakładać na nie pułapki.
W każdym razie drzwi i okna były zaopatrzone w całkiem paskudne zaklęcia. Nie mogliśmy otworzyć magicznego portalu koło zabytku, ani też posłużyć się uszebti – magicznymi glinianymi posążkami, które usługiwały w naszej bibliotece – żeby przyniosły nam potrzebny przedmiot.
Musieliśmy dostać się do środka i najzwyczajniej wynieść posąg, a jeden błąd mógł uruchomić zaklęcie – trudno powiedzieć, jakie: potwornych strażników, zarazę, ogień, wybuchające osły (proszę się nie śmiać, to poważna sprawa)…
Jedynym wyjściem pozbawionym zabezpieczeń była kopuła nad salą balową. Najwyraźniej muzealni strażnicy nie obawiali się złodziei posługujących się lewitacją, żeby wynieść zabytki przez dziurę znajdującą się dziesięć metrów nad ziemią. A może kopuła jednak była zabezpieczona, tylko pułapka pozostawała dla nas niewidoczna.
Tak czy siak, musieliśmy spróbować. Mieliśmy jedną noc na kradzież – przepraszam: wypożyczenie – zabytku. A następnie pięć dni na to, by odkryć, jak się nim posłużyć. Kocham napięte terminy.
– To jak, wchodzimy i improwizujemy? – zapytała Sadie.
Spojrzałem na wesele w nadziei, że nie popsujemy państwu młodym najważniejszych chwil w ich życiu.
– Chyba tak.
– Wspaniale – powiedziała moja siostra. – Chufu, zostań tu i pilnuj. Otwórz kopułę, kiedy nas zobaczysz, okej?
– Agh! – odparł pawian.
Czułem łaskotanie na karku. Miałem przeczucie, że ta akcja wcale nie będzie wspaniała.
– Chodź – zwróciłem się do Sadie. – Zobaczymy, jak sobie radzą Jaz i Walt.
Zeskoczyliśmy na gzyms biegnący wokół drugiego piętra, na którym znajdowała się kolekcja egipska.
Jaz i Walt wykonali robotę perfekcyjnie. Do krawędzi okna przykleili taśmą cztery posążki Synów Horusa i namalowali na szybie hieroglify mające przeciwdziałać zaklęciom oraz zabezpieczeniom śmiertelników.
Kiedy wraz z Sadie wylądowaliśmy obok nich, byli pogrążeni w poważnej rozmowie. Jaz trzymała Walta za ręce. To mnie zaskoczyło, ale Sadie była jeszcze bardziej zdumiona. Pisnęła jak mysz, której ktoś właśnie nadepnął na ogon.
[O tak, właśnie tak było. Słyszałem].
O co tej Sadie chodziło? No dobra, tuż po Nowym Roku, kiedy wysłaliśmy nasz sygnał z amuletu dżed, żeby przyciągnąć do naszej siedziby dzieci z magicznymi zdolnościami, Jaz i Walt pojawili się jako pierwsi. Przez siedem tygodni trenowali pod naszym okiem, dłużej niż pozostali rekruci, toteż poznaliśmy ich całkiem nieźle.
Jaz była cheerleaderką z Nashville. Jej imię to zdrobnienie od Jasmine, ale nie należy jej o tym przypominać, jeśli nie chce się zostać zamienionym w krzak. Ma taką blondynkowo-cheer­leaderkową urodę (nie mój typ), ale nie da się jej nie lubić, ponieważ jest dla wszystkich miła i zawsze chętna do pomocy. Ma też talent do magii uzdrawiającej, więc dobrze jest ją z sobą zabierać, na wypadek gdyby coś poszło nie tak, czyli w zasadzie zawsze.
Dziś miała włosy zakryte czarną bandaną. Na plecy zarzuciła magiczną torbę ozdobioną symbolem bogini lwicy Sachmet.
Mówiła właśnie do Walta: „Coś wymyślimy”, kiedy Sadie i ja zjawiliśmy się obok.
Walt miał zawstydzoną minę.
On jest… No, jak by tu opisać Walta?
[Nie, Sadie, dziękuję. Nie zamierzam opisywać go jako ciacha. Możesz to zrobić, jak przyjdzie twoja kolej].
Walt ma czternaście lat, tyle samo co ja, ale jest na tyle wysoki, żeby dostać się do szkolnej drużyny koszykówki. Jest też odpowiednio do tego zbudowany: szczupły i muskularny, no i ma ogromne stopy. Skórę ma w kolorze kawy, nieco ciemniejszą od mojej, a włosy ścięte tak krótko, że wyglądają jak cień na czaszce. Pomimo zimna miał na sobie tylko czarny podkoszulek bez rękawów i sportowe szorty – nie jest to standard, jeśli chodzi o magiczne ubrania, ale z Waltem lepiej się nie kłócić. To on był naszym pierwszym rekrutem – przybył aż z Seattle – no i jest urodzonym sau, twórcą zaklęć. Nosi mnóstwo złotych łańcuchów z magicznymi amuletami, które sam wytwarza.
Byłem absolutnie przekonany, że Sadie jest zazdrosna o Jaz i podkochuje się w Walcie, choć nigdy się do tego nie przyzna, ponieważ przez ostatnie kilka miesięcy wzdychała do innego faceta (a właściwie boga), w którym się zadurzyła.
[Dobra, Sadie. Już daję spokój. Ale zauważyłem, że nie zaprzeczyłaś].
Kiedy przerwaliśmy im rozmowę, Walt puścił ręce Jaz naprawdę szybko i odskoczył. Sadie patrzyła to na jedno, to na drugie, usiłując się domyślić, o co tu chodzi.
Walt odchrząknął.
– Okno gotowe.
– Doskonale. – Sadie spojrzała na Jaz. – „Coś wymyślimy”?
Jaz poruszyła ustami jak ryba usiłująca chwytać powietrze.
Walt wyręczył ją: – Przecież wiesz. Księga Ra. Jakoś to rozgryziemy.
– Tak! – potwierdziła Jaz. – Księga Ra.
Byłem pewny, że kłamali, ale uznałem, że to nie moja sprawa, jeśli się w sobie zakochali. Nie mamy czasu na robienie z tego dramatów.
– Okej – powiedziałem, zanim Sadie zdążyła zażądać lepszych wyjaśnień. – Zaczynamy zabawę.
Okno otwarło się bez problemu. Żadnych magicznych eksplozji. Żadnych alarmów. Odetchnąłem z ulgą i wszedłem do skrzydła egipskiego, myśląc sobie, że może jednak się nam poszczęści.

Widok egipskich zabytków uruchomił lawinę wspomnień. Do zeszłego roku przez większość czasu podróżowałem po świecie z tatą, który włóczył się od muzeum do muzeum, wygłaszając wykłady o starożytnym Egipcie. To było, zanim dowiedziałem się, że jest magiem – to znaczy zanim uwolnił całą gromadę bogów, a nasze życie się skomplikowało.
Teraz, patrząc na sztukę egipską, za każdym razem czuję jakąś osobistą więź. Wzdrygnąłem się, mijając posąg Horusa – boga o sokolej głowie, który zamieszkał w moim ciele w ostatnie święta. Przeszliśmy obok sarkofagu i przypomniałem sobie, jak zły bóg Set uwięził naszego ojca w złotej trumnie w Muzeum Brytyjskim. Wszędzie widziałem wizerunki Ozyrysa, błękitnoskórego boga umarłych, i myślałem o tym, że tato poświęcił samego siebie, żeby dać nowe ciało Ozyrysowi. Teraz, gdzieś w magicznej krainie Duat, nasz tato jest królem zaświatów. Nie jestem w stanie opisać, jak dziwnie jest oglądać liczące sobie pięć tysięcy lat malunki przedstawiające niebieskiego egipskiego boga i myśleć: „No, a to jest mój tato”.
Wszystkie zabytki wydawały mi się rodzinnymi pamiątkami: różdżka taka sama, jaką ma Sadie; rysunek serpopardów, które nas kiedyś zaatakowały; stronica z Księgi Umarłych ukazująca demony, które widzieliśmy na własne oczy. No i uszebti, magiczne figurki, ożywające na wezwanie. Kilka miesięcy temu zadurzyłem się w dziewczynie, Ziyi Rashid, która okazała się uszebti.
Pierwsze zakochanie w życiu to i tak dość wrażeń. Ale kiedy okazuje się, że dziewczyna, która ci się podoba, jest z gliny i rozpada się w proch na twoich oczach – cóż, powiedzenie „mieć złamane serce” nabiera nowego znaczenia.
Przeszliśmy przez pierwszą salę, na której suficie widniało malowidło w egipskim stylu, przedstawiające zodiak. Słyszałem odgłosy wesela odbywającego się w wielkiej sali balowej, czyli na końcu korytarza po naszej prawej. Echo muzyki i śmiechu niosło się po całym budynku.
W drugiej sali egipskiej zatrzymaliśmy się przed kamiennym fryzem wielkości wjazdu do garażu. W kamieniu wyryta była podobizna potwora depczącego grupkę ludzi.
– Czy to gryf? – zapytała Jaz.
Potaknąłem.
– W wersji egipskiej.
Zwierzę miało tułów lwa i głowę sokoła, ale jego skrzydła nie były takie jak u gryfów znanych z większości rysunków. Zamiast ptasich skrzydeł miał skrzydła biegnące w poprzek grzbietu: długie, poziome i szczeciniaste niczym para odwróconych metalowych szczotek. Uznałem, że jeśli ten stwór w ogóle dzięki temu czemuś lata, to pewnie te skrzydła poruszają się jak u motyla. Fryz był kiedyś malowany. Widziałem resztki czerwieni i złota na skórze zwierzęcia, ale nawet pozbawiony kolorów gryf wyglądał niesamowicie realistycznie. Miałem wrażenie, że wodzi za mną paciorkowatymi oczami.
– Gryfy były strażnikami – powiedziałem, przypominając sobie coś, co opowiadał mi kiedyś tato. – Pilnowały skarbów i takich tam.
– Super – odparła Sadie. – To znaczy, że atakowały… no, na przykład złodziei, którzy włamują się do muzeów i kradną zabytki?
– To tylko płaskorzeźba – zapewniłem ją. Ale chyba nikomu nie poprawiło to nastroju. Egipska magia zwykle polega na zmienianiu słów i obrazów w rzeczywistość.
– To tam. – Walt pokazał na drugą stronę sali. – To jest to, prawda?
Okrążyliśmy gryfa szerokim łukiem i podeszliśmy do posągu stojącego na samym środku.
Bóg miał jakieś trzy metry wysokości. Został wyrzeźbiony z czarnego kamienia i miał na sobie typowe egipskie wdzianko: goła klata, spódniczka i sandały. Zamiast twarzy miał barani pysk i rogi, które nieco się rozkruszyły przez stulecia. Na głowie nosił koronę w kształcie frisbee – słoneczny dysk otoczony przez węże. Przed nim stała znacznie mniejsza postać człowieka. Bóg trzymał ręce wyciągnięte nad głową człowieczka, jakby go błogosławił.
Sadie przyjrzała się bliżej hieroglificznej inskrypcji. Odkąd moja siostra udzieliła gościny duchowi Izydy, bogini magii, zyskała niesamowitą zdolność odczytywania hieroglifów.
– KNM – powiedziała. – To może być Chnum, jak sądzę. Rymuje się z bum?
– Ano – przytaknąłem. – To jest ten posąg, którego potrzebujemy. Horus powiedział mi, że on zawiera sekret odnalezienia Księgi Ra.
Niestety Horus nie wyjawił mi więcej szczegółów. Teraz, kiedy już znaleźliśmy posąg, nie miałem bladego pojęcia, jak miałby nam pomóc. Przyjrzałem się hieroglifom, szukając jakiejś wskazówki.
– Kim jest ten mały z przodu? – zapytał Walt. – Dzieckiem?
Jaz pstryknęła palcami.
– Nie, pamiętam! Chnum wykonał ludzi na kole garncarskim. I to właśnie pewnie tu robi… tworzy człowieka z gliny.
Zerknęła na mnie, oczekując potwierdzenia. Prawda była jednak taka, że ja sam zapomniałem o tej opowieści. Sadie i ja teoretycznie byliśmy nauczycielami, ale Jaz często zapamiętywała więcej szczegółów niż ja.
– Aha, świetnie – powiedziałem. – Człowiek z gliny. Zgadza się.
Sadie zmarszczyła brwi, patrząc na baranią głowę Chnuma.
– Wygląda trochę jak z tej starej kreskówki… Łoś Superktoś czy jakoś tak? Mógłby być bogiem łosi.
– On nie jest bogiem łosi – zaprotestowałem.
– Ale skoro potrzebujemy Księgi Ra – oznajmiła – a Ra jest bogiem słońca, to czemu szukamy jakiegoś łosia?
Sadie bywa irytująca, wspominałem już o tym?
– Chnum jest jednym z aspektów słonecznego boga – powiedziałem. – Ra miał trzy różne osobowości. Rano był Cheprim, skarabeuszem, w ciągu dnia samym Ra, a o zachodzie słońca, kiedy udawał się do podziemia, stawał się Chnumem, bogiem o baraniej głowie.
– Strasznie to skomplikowane – skomentowała Jaz.
– Wcale nie – odparowała Sadie. – Carter też ma różne osobowości. Rano jest zombie, po południu ślimakiem, a…
– Sadie – przerwałem jej – zamknij się.
Walt podrapał się po podbródku.
– Sadie ma chyba rację. To jest łoś.
– Dziękuję – odpowiedziała Sadie.
Walt posłał jej posępny uśmiech, ale wciąż był zamyślony, jakby coś go niepokoiło. Zauważyłem, że Jaz przygląda mu się z troską i zastanawiałem się, o czym oni wcześniej rozmawiali.
– Wystarczy o tym łosiu – oznajmiłem. – Musimy przetransportować ten posąg do Domu. On zawiera jakąś wskazówkę…
– A jak ją znajdziemy? – zapytał Walt. – Poza tym wciąż nie powiedziałeś nam, dlaczego tak bardzo potrzebujemy tej Księgi Ra?
Zawahałem się. Wielu rzeczy nie powiedziałem naszym rekrutom, nawet Waltowi i Jaz… na przykład, że za pięć dni może być koniec świata. Taka wiedza może zniechęcić do nauki.
– Wyjaśnię to, kiedy wrócimy – obiecałem. – Na razie wymyślmy, jak przenieść ten posąg.
Jaz ściągnęła brwi.
– Chyba nie zmieści się w mojej torebce.
– Ja nie widzę problemu – stwierdziła Sadie. – Po prostu rzucimy zaklęcie lewitacyjne na posąg, zrobimy coś, co odwróci uwagę ludzi i wyciągnie ich z sali balowej…
– Zaczekaj. – Walt nachylił się i przyjrzał małej ludzkiej figurce. Człowieczek uśmiechał się, jakby bycie stworzonym z gliny było super zabawne. – On ma amulet. Skarabeusza.
– To często spotykany symbol – odparłem.
– No… – Walt zaczął przeszukiwać własną kolekcję amuletów. – Ale skarabeusz to symbol odrodzenia Ra, zgadza się? A ten posąg przedstawia Chnuma stwarzającego nowe życie. Może nie potrzebujemy całego posągu? Może tą wskazówką jest…
– Ach! – Sadie wyciągnęła różdżkę. – Znakomicie.
Miałem powiedzieć: „Sadie, nie!”, ale nic by to nie dało. Sadie nigdy mnie nie słucha.
Dotknęła różdżką amuletu człowieczka. Dłonie Chnuma rozbłysły. Głowa mniejszej figurki rozsunęła się, dzieląc się na cztery części jak pokrywa silosu rakietowego – i teraz z szyi posążku wystawał pożółkły zwój papirusu.
– Voilà – powiedziała z dumą Sadie.
Wsunęła różdżkę z powrotem do torby i chwyciła zwój w chwili, kiedy krzyknąłem: – Może być zaklęty!
Jak już mówiłem, ona nigdy nie słucha.
Kiedy tylko wyciągnęła zwój z posążku, cała sala zatrzęsła się w posadach. W szybach gablot pojawiły się pęknięcia.
Sadie krzyknęła, kiedy trzymany przez nią w ręce zwój wybuchnął płomieniem. Ogień najwyraźniej nie spalił papirusu, ani też nie poparzył Sadie, ale kiedy usiłowała go ugasić, białe widmowe płomyki przeskoczyły na najbliższą gablotę i popędziły po sali, jakby ktoś rozlał tam benzynę. Ogień dotknął okien i na szkle zapłonęły białe hieroglify, uruchamiając zapewne milion zabezpieczeń i zaklęć. Następnie upiorny ogień zafalował wokół wielkiego fryzu przy wejściu do sali. Kamienna płyta zadrżała. Nie widziałem płaskorzeźb znajdujących się po drugiej stronie, ale usłyszałem chrapliwy krzyk – jakby wydała go wielka, bardzo rozzłoszczona papuga.
Walt zdjął laskę z pleców. Sadie wymachiwała płonącym zwojem, jakby przyrósł jej do ręki.
– Zdejmijcie to ze mnie! To nie moja wina!
– Eee… – Jaz wyciągnęła różdżkę. – Co to za dźwięk?
Serce zamarło mi w piersi.
– Obawiam się – odparłem – że Sadie właśnie wyprodukowała coś, co odwróci uwagę.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Ognisty Tron - Rick Riordan
Walka z chaosem, czyli zwykły dzień rodziny Kane
- recenzja
Cień węża - Rick Riordan
Trzy dni przed końcem świata
- recenzja
Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy #02: Morze Potworów
Komiksowe Morze Potworów
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.