» Opowiadania » O tym, jak ratowaliśmy jednorożca

O tym, jak ratowaliśmy jednorożca

O tym, jak ratowaliśmy jednorożca
Było to wiosną, ledwo stopniały śniegi i kaczeńce rozkwitły nad strumykiem. Przyszedł z miasta, odziany w gruby, skórzany płaszcz z rogatymi naszyciami na ramionach i szerokoskrzydły kapelusz kryjący siwe długie włosy zwieszające się w strączkach przy twarzy.
- Mnie on tam na kupca nie wygląda – powiedział tylko Kowal, ale matka moja, pani Hedwig, przywitała go bardzo życzliwie i przedstawiła jako naszego kuzyna Wilhelma. Oboje dużo mówili o mieście, osobach, o których tylko oni mieli pojęcie i matka wydawała się być bardzo rada z tych odwiedzin. W zasadzie ja też, bo przybysz przywiózł prezent od mojego dziadka, ojca matki. Sam Wilhelm za dużo handlem głowy sobie nie zawracał, popytał o skóry i żywice raz czy dwa razy i zamieszkał w izdebce na strychu naszego domu. Gdy ojciec napomknął czy długo pozostanie, matka zimno zapytała, czy wyrzuci za próg kogoś z jej rodziny.
Nie zwrócilibyśmy nań uwagi, najwyżej tyle, co poświęcamy zwykłym kupcom, gdyby nie pewne zdarzenie.

Nasza kotka niedawno się okociła, każdy kociak był innej maści. Zadowolona kocia mama leżała w słońcu a potomstwo nieporadnie gramoliło się na nią. Siedzieliśmy tuż przy progu, ja i gruby, mrukliwy Iwo i bawiliśmy się figurkami rycerzy. Obok przycupnęła Jasenka, pyskata córka Starego Byka, na którą wszyscy wołali Szpak.
Rycerzy było siedmiu, wystrugani pieczołowicie z drewna z malowanymi tarczami i kubrakami. To był właśnie ten prezent, który mi przysłał dziad z miasta, pan Otto.

Dzielni wojacy zmagali się ze smokiem zrobionym z żołędzi i pierwszych dębowych liści. Pełzające w słońcu małe robalokształtne kotki właziły na pole bitwy, widać było, że są po stronie zielonego smoka o liściastych skrzydłach, bo bez litości przewracały wojowników. W końcu pozostał tylko jeden rycerz, zmęczony i zazieleniony od trawy. Smok też już swoje oberwał, skrzydła wisiały w strzępach, nie mógł już ziać siarką i dymem, ledwo człapał wlokąc za sobą pokaleczony ogon. Iwo wydawał groźne ryki i syki, zupełnie jak prawdziwy smok, choć rzecz jasna żadne z nas smoka na oczy nie widziało.
- Kto wygra? – dopytywała się Jasenka, tuląc miauczące kociaki.
- Rycerz – odpowiedziałem pewnie – jest dzielny i prawy, w domu czekają na niego żona i dzieci.
Popatrzyła przez chwilę z namysłem.
- Ale ja i tak wolę smoka.
Duża, brudna ręka Iwa zatoczyła łuk i zielony rozzłoszczony smok rzucił się na zmęczonego rycerza.
- Haps!!!

Tarzaliśmy się, dokańczając bitwę między smokiem a rycerzem własnymi kułakami, gdy doleciał nas donośny śmiech Wilhelma.
- Mnie też się śniła cudna panna na koniu dziś rano – stał przy otwartych drzwiach do kuźni, zagadywał Kowala i chłopaków tam siedzących. Po chwili ściszył głos i dodał tajemniczo – ale jak się obudziłem, panna znikła, a koń stoi! Ha ha!
Nagle wyrosła przy nim Jasenka i ciągnąc za poły kubraka zapytała:
- A gdzie ten koń?
Zaskoczony poparzył w bok, nie zobaczył nikogo, musiał sporo wzrok opuścić, by w końcu zobaczyć drobną smarkulę z włosami w kitkach i dwoma kociętami na ręku.
- eee... on jest zaczarowany i teraz go nie widać – odparł i wszyscy zachichotali.

- Ależ ty głupoty gadasz – zarechotał Kowal – chciałoby się, ale lata nie te. Wy miastowi cienką do tego krew macie. Idźcie się dzieciaki gdzieś indziej bawić – odegnał nas. Nie macie żadnych świń do pilnowania, czy gęsi do skubania? No już mi stąd. Dziecko, ciebie Myszyn od rana szukał, że też zawsze od obowiązków się wykręcacie.
- Mówię wam, on coś ukrywa – osądziła dziewczyna wlokąc nogę za nogą w zieleniejącej trawie – na piechotę przyszedł. Gdzie też mógł tego konia zostawić?
- W nocy wychodził do niego - odrzekłem po chwili milczenia - Śpi w komórce nad moją izbą, wczoraj drzwi skrzypnęły, gdy wstałem się wysikać i widziałem jak się wymyka do lasu. Dziewczynę aż wmurowało w ziemię.
- Może to naprawdę zaczarowany koń?
- Albo jednorożec?
- Może go wcale nie ma, ale chce złapać? Tak jak w jednej z opowieści mojej mamy?

Wizja wspaniałego rumaka z rozwianą grzywą i gorącym wichrem pod kopytami wygnała z mego serca smutek po przegranej rycerzy. Szpak musiała zobaczyć w moich oczach jaśniejący płomień niespełnionego marzenia, bo rzuciła hasło: spotykamy się dziś w nocy przy chlewiku. I każdej kolejnej, dopóki nie zobaczymy, gdzie nasz gość chodzi.
Iwo powiedział, że co prawda konie go nie obchodzą (bałwan, nigdy nie miał do nich serca, zawsze rżały i podrywały głowy, jak tylko zbliżył się do nich na krok), ale jeśli szykuje się nocna wyprawa do lasu.... Las tak pięknie wiosną śpiewa, wyjść w nocy na czaty, we trójkę, nikt nie będzie o tym wiedział - to dopiero zabawa.

II
Wokół Trzeciego Klina szumiały potężne drzewa, o tej porze zieleniące się i mokre. Poprzecinana jasnymi strumykami i dróżkami leśnych istot, okolica była dla nas drugim domem. Co prawda nie wolno nam było się zapuszczać dalej niż na zasięg głosu jednego z rodziców stojących przy palisadzie, ale oznaczało to spory obszar do zabawy. Biegając ścieżkami co rusz natykaliśmy się na naszych kuzynów czy dziadków, którzy łowili ryby lub karczowali pniaki.
Świetną zabawą było nieudolne śledzenie wojów jadących konno traktem. Przemykaliśmy wśród leszczyn i jeżynowych chaszczy powstrzymując się od śmiechu, konspiracyjnie szepcząc i udając, że pełnimy niezwykłą misję, zupełnie jak Ruda Dziewanna i jej bracia, bohaterowie opowieści, które przy ogniu snuła żona Starego Byka.

Jeźdźcy, którymi byli zazwyczaj mój ojciec i bracia Jasenki, udawali, że nas nie dostrzegają, nawet wstrzymywali konie, żebyśmy mogli za nimi nadążyć, a czasem jeden z nich głośno mówił:
- Ho, ho, czyżbym coś słyszał? Czyżby ktoś nas śledził? – a wtedy zamieraliśmy w jakiejś błotnistej jamie.
- Och, to musi być tupot leśnych zwierząt – odpowiadał ktoś inny i chichotali w kułak. Gdy zbliżaliśmy się do wielkiej lipy, na której pniu wisiała biała, oczyszczona przez mrówki i wymyta deszczem czaszka dzika, symbol naszego klanu, mój ojciec krzyczał w stronę ruszających się krzewów:
- Dosyć tego dobrego. Jeśli za nami idą jakieś dzikusy, to powinny zawrócić, bo może je spotkać coś niedobrego, jakiś potwór czy nawet pasek na tyłek!
Nasłuchiwał, czy wracamy, a jeśli trwaliśmy bez ruchu dodawał:
- Jeśli przed zachodem słońca, gdy będziemy wracać, ktoś będzie tu na nas czekał, to może załapie się na przejażdżkę z powrotem.
- Hurra! – wyskakiwaliśmy na trakt, brudni i odrapani, ale szczęśliwi. Machaliśmy rękami, dopóki nie zniknęli za następnym zakrętem a potem wracaliśmy, noga za nogą, marudząc, że do wieczora jest jeszcze cały długi dzień, cały obszar czasu i każde z nas marzyło, żeby już minął.

Gdy byliśmy dziećmi czas najczęściej był przeszkodą a dni ciągnęły się niczym miesiące, gdy na coś czekaliśmy. Między wschodem a zachodem słońca mogliśmy tak wiele zrobić, tyle zobaczyć w lesie czy osadzie, że czas do wieczora wydawał strasznie długi. Równie dobrze mogliśmy czekać do lata. Byliśmy jak gromadka wiewiórek, nie chodziliśmy tylko biegaliśmy, zdawało się, że mamy moc wyprzedzania czasu, na który później trzeba czekać, a jedyne co nas hamuje to ograniczenia narzucane przez dorosłych, takie jak zakaz wyruszania nad jezioro, poza tereny należące do osady czy na bagna, za którymi ciągnęły się ziemie Plugawców.

Gdy dorosłem przekonałem się, że świat nas oszukał: o ile zyskujemy prawo do tego, czego zabraniało się dzieciom, to czas zyskuje nad nami przewagę, której już nigdy mu nie odbierzemy – nigdy nie uda nam się nad nim zapanować, w pewnej chwili zrzuca nas z grzbietu i pędzi przed siebie a my krzycząc zrywamy się za nim. Czas będzie nam uciekał jak mały, rączy konik, coraz dalej i dalej migając jasną grzywą wśród pni. A gdy niespodziewanie zniknie za drzewami, to będzie oznaczać, że już go nie ma w naszym życiu. I już nigdzie dalej nie pobiegniemy.

Na razie jednak nasza trójka siedziała mocno na karku konika, wbijając pięty w jego boki i popędzając, by nadążył za naszymi pragnieniami. Wtedy jeszcze konik nie mógł pędzić tak szybko jak chcieliśmy. Było nam dobrze ze sobą. Jasenka miała wielu braci i wiele sióstr. Czasem, gdy jadłem posiłek u nich w domu ze zdumieniem patrzyłem na tą wielką rodzinę: dużych, barczystych mężczyzn obsiadających wyszorowany do białości stół, ich szczupłe siostry, małe dzieciaki na kolanach, Starego Byka upominającego się o miejsce i z całego serca chciałem do nich należeć. W pewnym sensie należałem. Matka dziewczynki traktowała mnie jak jedno ze swych dzieci, karmiła, posyłała z poleceniami a czasem zrugała za jakąś psotę.

Razem z nimi wychowywał się Iwo, którego matka zmarła dawno temu a ojciec, wiecznie nieobecny, nie miał czasu się nim zająć. Zatem grubas, chociaż był jedynakiem tak jak ja, miał to, czego zazdrościłem najbardziej, należał do rodziny, sypiał z dziewczynką w jednej izbie, jadał, miał jej rodzinę i towarzystwo na co dzień. Było między nimi jakieś porozumienie, którego nie mogłem pojąć i choć nasza trójka była bardzo zżyta i spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, to w pewien sposób czułem się jak ktoś postawiony o krok dalej, do kogo tylko dociera niewyraźny szept sekretu przekazywany na ucho osoby stojącej najbliżej. Być może to uczucie odsunięcia przyszło później, gdy patrzyłem na nasze dzieciństwo z perspektywy czasu, bo kiedy jeszcze trwała wiosna, my mieliśmy siebie i nic nie było zbyt wielkim wyzwaniem.
Nawet jazda na grzbiecie zaczarowanego konia.

III
- Mamo, opowiedz nam o zaczarowanym rumaku – Jasenka uwiesiła się swojej matce u paska.
W dużej izbie domu mojego dziada Joruna, wodza klanu, zebrała się prawie cała osada. Przy migotliwym ogniu kobiety szyły koszule, mężczyźni reperowali wnyki a dzieciaki biegały wokół. Przez otwarte drzwi i okna wpadał chłód niosąc pierwsze zapachy wiosennej nocy.

Natychmiast poparliśmy prośbę. Mama dziewczynki opowiada jak nikt. Zna tysiące bajek i opowieści i choć niektóre słyszeliśmy już mnóstwo razy, nie przeszkadza to usłyszeć ich jeszcze raz. Kobieta uśmiechnęła się, i nie przerywając szycia zaczęła snuć opowieść o najpiękniejszym koniu, jakiego kopyta dotykały puszczańskich ścieżek. Nie jest to zwyczajny koń - gdy galopuje po ścieżkach utkanych z księżycowego światła drzewa cofają gałęzie, by nie zaczepił srebrzystą grzywą o ciernie, zwierzęta uskakują i nawet olbrzymie wilki, pałające żądzą mordu, zamykają paszcze i patrzą z podziwem na rumaka.
- A gdzie on ma swoją stajnię?
Zaczarowany koń nie ma stajni, mówią, że przez cały rok biega gdzieś po równinach wschodniego świata, gdzie nie żyje nic oprócz takich jak on koni i porywistych wiatrów. Jest to nieprzyjazna ludziom kraina pełna skał i urwisk. Rośnie tam zielona trawa i nigdy nie spada śnieg, nieliczni podróżnicy, którzy stamtąd powrócili mówią o magicznych burzach i dzikich stadach pędzących po niebie. To jest kraina zaczarowanych koni, zwierząt z pojedynczym rogiem na czole, potrafiących galopować po ścieżce z księżycowego światła.

Ale czasami, wiosną, gdy księżyc mocno świeci, tak mocno, że jego promienie tworzą srebrzyste ścieżki, bywa, że jeden z koni, najczęściej młody i ciekawski zagalopuje się aż tutaj. Biega wtedy po ścieżkach jasnych w świetle księżyca i pasie się na polanach. A przed świtem wraca do swoich, do krainy magii i wichrów.
- Ja widziałam tylko jednego – mama uśmiecha się na widok naszej trójki, siedzącej karnie w rządku i zasłuchanej w opowieść – byłam w waszym wieku, gdy obudził mnie dziwny tętent. Wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam, że brama jest otwarta. Nie było nikogo na straży, jakby wszyscy spali. Gdy wyszłam na zewnątrz, zobaczyłam go na polanie. Był calutki biały, jak kora brzozy lub lipowe drewno. Jego grzywa, długa i delikatna niczym len powiewała na wietrze. Może inne konie wyglądają całkiem inaczej, ale ten właśnie taki był.

Nikt nie przerwał opowieści, nawet Kowal, który lubił wtrącić swoje trzy grosze.
- Konik nie był duży, mniejszy od naszych. Zobaczyłam to, gdy podbiegł. Nie miałam nic, czym mogłabym go poczęstować, więc tylko wyciągnęłam rękę, a on ją obwąchał i parsknął, jak każdy inny koń. Wtedy zobaczyłam jego róg, ostry i błyszczący jak sztylet. Ale wtedy nie bałam się ani trochę.
- I co, i co? – niecierpliwie domagałem się dalszego ciągu.
- Wsiadłaś na niego? – emocjonowała się Jasenka – Zabrał cię do swojej krainy?
- Nie, obawiam się, że nigdy bym stamtąd nie wróciła. Ale pozwolił mi wsiąść na swój grzbiet, porwał mnie w dziką galopadę leśnymi ścieżkami a drzewa cofały swoje gałęzie, żeby nie przeszkadzać nam w gonitwie. Dziś myślę, że był to źrebak, który poszukiwał przygody. One są takie jak my, chcą się bawić i poznawać świat, ruszyć gdzieś zakazaną ścieżką wyrwawszy się spod kurateli dorosłych. Nie chciał być sam, więc zabrał mnie ze sobą. Widzieliśmy wodne panny kąpiące się w źródłach i młode dziki ryjące w korzeniach drzew. Jelenie podnosiły głowy na nasz widok, gdy tak pędziliśmy srebrnymi ścieżkami. Widziałam wtedy więcej dziwnych i tajemniczych rzeczy niż kiedykolwiek, gdy już dorosłam.
- I nie bałaś się?

Zaśmiała się krótko, wtedy pomyślałem, że to co mówi jest całkowitą prawdą. Takiej historii nikt nie wymyśli a tym bardziej nie może kłamać i jednocześnie śmiać się tak radośnie.
- Na ścieżkę wypełzł jeden z nocnych stworów. Wielki, z czerwonymi oczami. Jego oddech cuchnął a szponiaste łapy drapały ścieżkę. Konik gwałtownie zwolnił i zarżał niepewnie. Wiedziałam, że widzi coś tak groźnego pierwszy raz, ale się nie boi. Nie boi, bo nie jest sam. Zarżał ostrzegawczo, a wtedy stwór skoczył. Mój wierzchowiec także skoczył i odbiwszy kopytami o kark stwora pomknął w powietrze, na ścieżkę z księżycowego blasku, pozostawiając za sobą skowyczącego z bólu potwora. Wtedy przestraszyłam się, że poniesie mnie ze sobą i już nigdy nie wrócę do Trzeciego Klina.

Przez chwilę szyła w milczeniu.
- Stamtąd nikt nie wraca, żaden z ludzi. Ale konik chyba także to wiedział. Może pomyślał, że nie będę szczęśliwa z dala od swego domu, bo zawrócił. Pędził nad gałęziami drzew, nad nami świecił wielki księżyc, tak jasny, że przyćmił światło wszystkich gwiazd. Mój wierzchowiec wylądował na łące przed naszą osadą. Wiedziałam, że chce wrócić już do swego domu, był zdyszany i mokry od rosy. Ale chyba szczęśliwy, tak jak ja.
- I co?
- Wrócił do siebie. Nasz świat nie jest miejscem, w którym zaczarowane rumaki mogą żyć. Chcą go tylko zobaczyć, tak jak niektóre ciekawskie dzieci, które wbrew ostrzeżeniom włażą tam, gdzie nie powinny – popatrzyła na nas, a my spuściliśmy oczy. Zbyt często byliśmy przyłapywani na drogach, którymi nie było wolno nam chodzić.

Wtedy, gdzieś z kąta dobiegł nas głos Wilhelma.
- A ja słyszałem, że jeśli ktoś chce dosiąść zaczarowanego rumaka, albo, jak mówią, jednorożca, musi mu na szyję założyć czarny sznur a na pysk zaczarowane wędzidło. Potem trzeba obciąć mu róg. Wtedy koń nie może powrócić, a śmiałek zdobędzie niezrównanego wierzchowca. Słyszałaś coś o tym?
Kobieta wbiła pełen oburzenia wzrok w pytającego.
- Jak tak można! – mówiła, jakby odpowiadała na wyjątkowo wulgarną zaczepkę – to barbarzyńskie i okrutne pomysły! Tak, słyszałam, że niektórzy odarci ze czci i wiary czarownicy robią takie sznury i wędzidła, ale taki powróz dusi zwierzę, wypala na białej skórze czarne piętno. To jak uwiązać cielaka na rozgrzanym do białości łańcuchu. Jedyne co można zyskać to okaleczonego niewolnika.

- Ja słyszałem... – mężczyzna nie ustępował.
- Ja też słyszałam o wielu okrucieństwach, ale to nie znaczy, że będę o nich opowiadać. To co mówisz jest godne potępienia. Konie, które pochodzą ze wschodnich krain przybiegają do nas z własnej woli, ciekawe świata. Nie mogą tu zostać, bo zdychają. Ich drogi to księżycowe promienie, a obecność to dar, którym możemy się cieszyć przez długość wiosennej nocy. Mówią, że w mieście mieszkają uczeni ludzie, ale kto mógł wymyślić coś tak okrutnego jak schwytanie i okaleczenie księżycowego rumaka!
- Prawda! – odezwali się inni słuchacze.

Moja matka, pani Hedwig, która siedziała na ławie z tamborkiem podniosła tylko wzrok i popatrzyła w sposób, który odczytałem jako pogardę dla wieśniackich zabobonów. Ona sama wychowała się w mieście i nigdy chyba nie przywykła do zwyczajów Trzeciego Klina. Czasem żałowałem, że nie jest taka jak żona Starego Byka, czy inne kobiety z naszej osady. Tego, że mnie nie przytula, każe do siebie mówić "pani matko" i nie całuje ojca wracającego z polowania, tak jak inne mamy. Że uważa, iż najbliższa rodzina wodza klanu to coś lepszego niż "reszta", podczas gdy ja widziałem cały nasz klan jako wielką rodzinę, opiekującą się wszystkimi dziećmi. Czasem kłócącą się, ale szczęśliwą i zgodną, bo w przypadku niebezpieczeństwa mogliśmy liczyć tylko na siebie.

IV
Świat umykał spod kopyt i stawał się niewyraźną smugą gdzieś tam, w dole. Uczepiony grzywy konika pędziłem a wiatr zatykał mi dech w piersi. Była noc, a my pędziliśmy srebrzystą ścieżką ponad najwyższymi gałęziami drzew.
Pattatam pattatam, rozlegało się wokół i znów pomyślałem, ze to kopytka konika odbijają się od księżycowych promieni.
Pattatam, pattatam, wszystko kołysało się wokół i aż mnie bolał brzuch, jakby ktoś po nim skakał. Sen zaczął się rozmywać, srebro nocy zamieniło w smugę słonecznego blasku a niebo w znane kąty mojego pokoju, w którym sypiałem, sam, jak przystało na syna pani Hedwig i przyszłego wodza rodu.

Pattatam, pattatam, Jasenka podskakiwała na moim brzuchu. Prawie do świtu czatowałem w oknie patrząc, czy Wilhelm nie wymyka się do lasu.
- Wstawaj śpiochu – dziewczyna szarpała mnie za włosy – Marudo, wstawaj, o..
Zrzuciłem ją na skóry i usiłowałem usiąść na niej, ale wiła się jak piskorz. Choć najmniejsza z całej trójki, potrafiła boleśnie gryźć. Nie chciałem jej skrzywdzić, tylko trochę wytarmosić w zemście za przerwanie snu.
- Co wy tam robicie? – zza okna dobiegł nas głos Iwa.
- Co, tyłek za ciężki żeby się do nas pofatygować? – zadrwiłem, gdy wylądowałem na ziemi obok niego i przetoczyłem się, żeby rozzłoszczona Jasenka nie zeskoczyła mi na plecy. – to co robimy?
- Wilhelm poszedł właśnie coś zjeść i Szpak powiedziała, że…
- Że trzeba iść, przeszukać jego rzeczy – dziewczyna, w porównaniu z Iwem mówiła szybko, jak wirujący bąk – zabrać wędzidło i sznur.
- Skąd wiesz, że coś takiego ma? – byłem jeszcze zaspany i chyba mi coś umknęło – przecież to mogła być tylko opowieść.
- Będziesz ryzykował, że jednak ma, pójdzie do lasu i skrzywdzi naszego konika? – od razu zawłaszczyła konika, którego nawet nie widzieliśmy na oczy, do grona "naszych".
- Nie!
- Jestem pewna, że dziś lub jutro będzie próbował go schwytać, zbliża się pełnia, a mój tato powiedział, ze jeszcze długo będą pogodne noce – tato dziewczynki nigdy się nie mylił w tych sprawach - Chyba musimy to sami załatwić, jak sądzisz, Maruda?
Popatrzyli na mnie i zrozumiałem, że przyjaciele uważają tak samo jak ja: że jest to sprawa honoru mojej rodziny. To był kuzyn mojej matki, a co za tym idzie i mój. Przyjechał jak złodziej, podając się za handlarza, łazi po naszych lasach i chce skrzywdzić zaczarowanego konika. Jeśli chcę uchronić matkę, musimy milczeć.

Szybko ustaliliśmy, że na wszelki wypadek trzeba się dostać do jego pokoiku, w tym celu należy wleźć na palisadę, przeskoczyć na daszek, wejść na dach domu i przejść aż do małego lufcika.
- Tylko ja się tam zmieszczę – zadecydowała Jasenka.
Miała rację. Drobna i zręczna wspinała się jak wiewiórka, gdy my gryźliśmy palce siedząc przy cembrowinie studni. Gdyby Wilhelm się pokazał, byliśmy gotowi rzucić się na niego i zagryźć, zabić, cokolwiek.
Dziewczyna zniknęła w okienku, by pokazać się po dłuższej chwili, wdrapać na czworakach na szczyt, poślizgnąć się i spaść z drugiej strony dachu. Tam, gdzie, jak się okazało, kobiety wietrzyły skóry i pierzyny. Spadła prosto na moją matkę.

- Mama nie bij, mama nie bij, nie....! – niosło się żałosne, trochę zrezygnowane zawodzenie dziewczyńskie, gdy pędziliśmy w kierunku chaty Jasenki. Jej ojciec, Stary Byk, za węgłem drwa rąbał. Chociaż swoim synom i mnie też nieraz skórę złoił, karę swej córki przeżywał bardziej niż ona sama. Doskoczyłem do drzwi spiżarki z dzikim okrzykiem, ale były zamknięte. Popatrzyliśmy na siebie ze zgrozą. Wtedy każda kara wydawała się nieszczęściem bez końca, a już hańba dziewczyny gdy nie mogliśmy jej obronić, bolała podwójnie.

To my powinniśmy tam być. Czytałem to w oczach Iwka. W głębi serca poczułem ukłucie winy, bo czyż nie zasłużyliśmy, robiąc coś, czego dorośli na pewno by nie pochwalili? Jedyną niesprawiedliwością był fakt, że nie tylko Szpak była winna. Ja powinienem wziąć karę na siebie. Iwo ni to zakrzyczał, ni to zawył. Trząsł się cały, aż musiałem go palnąć, żeby jakiegoś ataku nie dostał. Mój dziad, Jorun, też tak miał gdy za dużo miodu wypił. Ostatnio rozdział się, ubranie na żurawiu od studni powiesił i ganiał całkiem goły rycząc: jestem dzikiem, jestem dzikiem!

Rozległy się trzy plaśnięcia paska o tyłek, każde podkreślone moim i Iwka okrzykiem, a potem drzwi się uchyliły, dziewczyna wyszła, trzymając się oburącz za pośladki, zalana łzami i naburmuszona.
- A wy – poczułem straszliwe pieczenie ucha, to mama chwyciła nas i poprowadziła w kierunku bramy – dostaniecie dwa razy tyle, jak będziecie jej słuchać i uczestniczyć w takich głupich pomysłach. Dzieci, dzieci, skąd wam to do głowy przychodzi! Do Semka, jedno z drugim! Krowy mu pomóżcie zaganiać a nie po dachach łazić!
Pobiegliśmy, z daleka słuchać było jak Byk z żoną się kłócą.
- Jak zwykle uciekłeś, córce klapsa dać nie umiesz gdy trzeba! W gębie tylko jesteś mocny.
- Ja dzieciaka nie będę bił, w ciebie babo się wrodziła, ty taka nieusłuchana jesteś.
Za bramą, zamiast na łąki dziewczyna skręciła w stronę leszczyn. Kiedy umościliśmy się w naszej tajnej skrytce, wyciągnęła spod koszuli czarne wędzidło.
- Mam! – wykrzyknęła tryumfalnie, choć na twarzy lśniły jeszcze łzy – mam wędzidło, nie pozwolimy na uwięzienie zaczarowanego rumaka!
Niestety, nie było sznura. Ale nawet wędzidło to już coś, prawda?

A wtedy, właśnie tam, w cieniu jednej z naszych dziecięcych kryjówek, uświadomiliśmy sobie, że tak naprawdę, to nie mamy się z czego cieszyć. O ile jeszcze opowieści, które usypiały nas przy ognisku, te nasze naiwne wyobrażenia, były całkiem niewinne, to w tej chwili przestały takimi być. To nie była już zabawa w "udawajmy, ze Wilhelm jest czarownikiem" i "przeszukajmy jego pokój, bo powiedział coś złego". Gdy Jasenka szperała w rzeczach naszego gościa, to było bardzo złe. Niegodziwe i godne potępienia. Pozwoliłem na to, bo w głębi duszy pragnąłem, żeby nie znalazła nic oprócz szpargałów podróżnych. Ogarnąłby nas wstyd, przekonałbym ich, że zrobiliśmy coś złego, powiedzielibyśmy o tym mojemu ojcu (ale nie matce, dla niej ratunek jednorożca nie byłby żadnym usprawiedliwieniem). Z przeświadczeniem o winie przyjąłbym karę i sprawa skończyłaby się na wstydzie.

Ale oto przed nami, na udeptanej ziemi leżało wędzidło. Siedzieliśmy nad nim w kucki, przerażeni i milczący, jak nad jadowita żmiją. Nad wędzidłem, które może związać i skrzywdzić istotę z naszych marzeń. To było bardzo realne, bardzo czarne wędzidło. Ono sprawiło, że krzywda i nieszczęście stało się możliwe, bo było prawdziwe.
A więc prawdziwe jest również nieszczęście, które może się wydarzyć. Czarne jak jadowita żmija. Jak serce czarownika.

V
Po tym wszystkim baliśmy się być sami. Nawet razem ze sobą. Nasze myśli krążyły wokół wędzidła pociętego na kawałki i zakopanego pod leszczyną, ale tych myśli też się baliśmy.
Tak grzeczni nie byliśmy chyba nigdy, aż żona Starego Byka zapytała, co jeszcze zbroiliśmy? Widać w opinii dorosłych skakanie z dachów i lanie nie było rzeczą, którą mogliśmy się przejmować przez cały dzień. Korzystając z tego niesamowitego posłuszeństwa zagoniono nas do malowania studni, zbierania opadłych liści i gałązek wokół Wielkiego Dębu, pojenia cielaczków i małych źrebaków. Po tym wszystkim padliśmy jak worki z mąką wokół ogniska w dużej izbie, zanim jeszcze słońce na dobre zaczęło zachodzić.

Oparty o brzuch Iwa zapatrzyłem się w ogień. Nad płomieniami zaczęło coś migotać, jak srebrzysta iskra. Zbliżało się ku mnie i z każdym oddechem widziałem to coś wyraźniej. Był to rumak, biały ze srebrną grzywą i maleńkim rogiem. Zniknęła gdzieś izba i wszyscy ludzie, był tylko on - tańczący na srebrnych nitkach płomieni, biegł w moim kierunku. Słyszałem nawet delikatny stukot kopytek, choć rzecz jasna nie było nic, o co mogłyby stukać, chyba że o księżycowe promienie. W jednej chwili był juz przy mnie, pochylił piękny, kształtny łeb i prychnął cicho. Jego miękkie chrapy zacisnęły się na moim rękawie.

Wstawaj, powiedział, wstawaj Marudo, bo zaraz cię trzepnę.
Marudo. Mam na imię Przecław, tylko Jasenka i Iwo mówią do mnie "Marudo". Otworzyłem oczy. Dziewczyna bezceremonialnie szarpała mnie za ramię.
- On wyszedł, poszedł do lasu – powiedziała z poirytowaniem – czy wy zawsze musicie spać?
- Koń? – zapytałem jeszcze całkiem rozespany. Zorientowałem się, że śpię przed ogniskiem przytulony do pleców Iwa, on też pochrapywał, ale z całą pewnością nie śnił o koniach. Raczej o żołędziach, wyglądał jak mały dzik z podwiniętymi nogami.
- Wilhelm, idioto. Wymknął się gdy tak sobie spaliście, twoja matka pokazała mu przejście przez palisadę. Iwo, wstawaj, idziemy.

Chłód wieczoru był niemiłym zaskoczeniem po śnie w ciepłym kręgu ogniska, a kości bolały po dziennym wysiłku, ale dziewczyna nie dała nam chwili na marudzenie. Nawet jeśli chciałem zgłosić zastrzeżenia, że nie powinniśmy wymykać się z osady i iść do lasu, to musiałem ją gonić, bo ruszyła ścieżką prosto w las. Było jasno, księżyc dopiero wzeszedł i miałem dziwne uczucie, że to dalszy ciąg opowieści mamy Jasenki. Sama dziewczynka biegnąca przede mną po jasnej ścieżce w jednej chwili była jednocześnie sobą jak i swoją matką, jasne włosy związane w kitki podskakiwały, gdy ona przeskakiwała nad pniakami.

Było tu sporo leżących na ścieżce drzew, na szczęście las był rzadki, olchowy a gałęzie jeszcze nie wypuściły wszystkich liści i promienie księżyca oświetlały nam drogę. Dopiero po chwili zorientowałem się, że te pniaki wskazują na nieuczęszczane przez wędrowców ścieżki. Prawie krzyknąłem, gdy zobaczyłem lśniącą w zagłębieniach wodę. Tu ziemia była mokra i świetnie było widać czarne ślady mężczyzny, który przed nami szedł. A za nim pędziła Jasenka. Gdy zwolniłem, na moje plecy wpadł Iwo.
- To bagna – cicho zakrzyknąłem – nie możemy tędy chodzić! Wracaj natychmiast!
Nawet się nie obejrzała. Cóż było zrobić, pobiegliśmy za nią, przecież nie zostawilibyśmy jej na pastwę bagiennych potworów i dziwnego przybysza. Nawet, jeśli potem rodzice mieliby zamknąć nas w piwnicy do końca świata.

Wilhelma zobaczyliśmy na łące, srebrzystej od rosy w świetle księżyca. Idąc, strącał szerokim płaszczem delikatne kropelki i jego ślad był widoczny jako ciemny pas od brzegu lasu ku środkowi polany, gdzie zaczął obchodzić środek zataczając coraz większe kręgi. Wyglądało to jak czarno-srebrna spirala. Ubłoceni i zdyszani zapadliśmy w krzaki tuż przy linii drzew. To nie było dobre miejsce, nigdy nie pozwalano nam chodzić na bagna. Tu pod płytką woda kryły się błota pełne kości i gnijących ciał, z których nie każde było martwe. Po drodze słyszeliśmy rechtanie, ale dziki nie były czymś, czego powinniśmy bać się najbardziej.

Sama łąka była sucha, tu teren lekko się wznosił i widzieliśmy odległe wzgórza zamieszkiwane przez stwory zrodzone w mroku i czarnej magii. Tam nie chodził już nikt. Bardzo chciałem wrócić do domu i nielojalnie pomyślałem, że szkoda, że nas nikt nie złapał, gdy wymykaliśmy się z osady.
– On coś sypie na trawę – usłyszałem szept Iwa – co chce zrobić?
Przyglądaliśmy się ciemno odzianej postaci w długim, szerokim płaszczu. Mężczyzna chodził miarowym krokiem wokół wytyczonego przez siebie koła i z trzymanego w lewej ręce woreczka prawą nabierał białych płatków i rzucał je na sam środek. Bieliły się jak wcześniej rosa i lekko pulsowały w rytm jego kroków. A wtedy usłyszeliśmy śpiew. Miarowa melodia dobiegała naszych uszu, ale słów nie zdołałem usłyszeć.

- On naprawdę jest czarownikiem – po raz pierwszy to zostało powiedziane głośno – i zwabia konika!
- No coś ty, twoja mama nie mówiła nic o jego przywabianiu.
- Bo do niej sam przyszedł, a ten tu chce go podle zwabić.
- Złapać na czarny sznur, założyć wędzidło i obciąć róg – czułem, jak łzy stają mi w oczach – Nawet jeśli nie ma wędzidła, może mu się udać. Patrzcie tam, konik już jest.
Wskazałem ręką na wschodni kraniec polany. Stał tam konik, z nienaturalnie wygiętą szyją, jakby ktoś na siłę ciągnął go na niewidzialnym sznurze. Srebrną grzywę rozwiewał wiatr. Był dokładnie taki, jak w opowieści mamy Szpaka. Nad białym czołem lśniła diamentowa iskierka rogu.

- Zrób coś – dziewczyna ścisnęła mnie za łokieć.
Ale co? Bezsilnie patrzyliśmy, jak czarownik odrzuca woreczek, w jego rękach pojawił się zakończony pętlą sznur. Cienki, czarny jak smoła. Zwierze zarżało, ale szło złapane w czar pieśni, pochylając małą głowę prosto w morderczą pętlę czarnego sznura. Słyszeliśmy już słowa, były czarne i plugawe, jak sznur w rękach Wilhelma. Brudne jak jego zamiary i serce. Serce czarownika. Jak nóż, który miał przy pasie gotowy by odciąć błyszczący róg i uwięzić piękne zwierzę na zawsze.

Nagle Jasenka się zerwała, gotowa pędzić i rzucić się na mężczyznę, ale Iwo okazał się szybszy i unieruchomił ją sprawnym chwytem.
- Poczekaj – a w jego głosie brzmiało coś, co rozpoznaliśmy jako zapowiedź świetnego pomysłu.
Grubas wstał, ale nie ruszając się zza pnia zaczerpnął powietrza i zakwiczał.

Najpierw wszystko ucichło. Dziwne kląskające odgłosy, mogące oznaczać łosia, choć równie dobrze cos gorszego, ustały w trakcie kląsknięcia. Skrzyp starych konarów, delikatny wiatr. Wszystko zdawało się być zamrożone w trakcie ruchu. Patrzyliśmy z przerażeniem na siebie, nie mogąc się ruszyć. Bałem się popatrzeć na polanę, żeby nie patrzyć, jeśli mroczny czarnoksiężnik idzie w naszą stronę. A wtedy Iwo zakwiczał jeszcze raz, jeszcze głośniej i jeszcze przenikliwiej.

A ze wszystkich stron odpowiedziało mu chrumkanie i trzask łamanych gałęzi.
Czasem żartowaliśmy sobie z grubasa, że jest małym dzikiem, tak chrapał i obżerał się żołędziami. Naburmuszony, powolny i niewyraźnie mamroczący, biegał najwolniej z nas drobiąc nogami Wyglądał jak mały warchlak. No i zawsze zadziwiał nas naśladowaniem głosów zwierząt. Jak widać, tak skutecznie, że poruszył troskliwe serca wszystkich dzików w okolicy, które teraz, choć nie była to pora małych warchlaczków, gromadnie biegły, by pomóc najmłodszemu członkowi stada.
Pierwsza na polanę wbiegł wielka locha i rzuciła się na zdębiałego Wilhelma. Stał sam jak kołek, z nożem w garści. Sam, bo konika już nie było. Ze wszystkich stron nadbiegały dziki - wielkie odyńce, lochy i młode kilkulatki. Rzuciły się na czarownika chrumkającą, kwiczącą gromadą.
- Myślę, że czas na nas – powiedziałem ciągnąc zachwyconą dziewczynę i dumnego z siebie Iwa – te dziki narobiły takiego jazgotu, że pewnie pobudziły wszystkich wokół.

Gdy biegliśmy ścieżką, zobaczyliśmy konika. Stał z opuszczoną głową i prychał żałośnie. Podbiegliśmy do niego, nawet Iwo, a konik był zbyt zmęczony czy chory, żeby uciekać. Miałem raczej wrażenie, ze nas szukał, bo po chwili zobaczyliśmy powód, dlaczego nie uciekł księżycową ścieżką do swojej krainy.
Na jego pięknej, białej szyi wciąż był zaciśnięty czarny sznur. Wokół niego zaczęły się pojawiać czarne bąble oparzeń. To ten sznur nie pozwalał mu oderwać się od ziemi.

Cicho szepcząc, tak jak mnie uczył tato, zbliżyłem się do konika. Drżał cały, a zza białej grzywy błyszczały pełne udręki oczy.
- Iwo, masz nóż? – zapytałem – Nie chcę go przekładać przez głowę, żeby jeszcze bardziej nie poparzyć mu skóry. Ale żadne z nas nie miało noża. Byliśmy tylko dziećmi, które wybiegły z domu bez pozwolenia.
- Ja rozwiążę węzeł – zadecydowała Jasenka. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak drobne, opalone dłonie dziewczynki radzą sobie z węzłem. Po chwili sznur poleciał w krzaki a konik parsknął i poderwał głowę wyrywając się z moich ramion.
- Nie tak szybko – powiedział czarownik, zasłoniwszy sobą blask księżyca i chwytając lecący sznur, który w jego dłoni zmienił się znów w jadowitego węża.

Żona Starego Byka opowiadała nam, że zaczarowane koniki, choć przybywają do naszego świata z własnej woli, boją się praktycznie wszystkiego i choć wydają się dorosłe, są tylko źrebakami o płochliwym serduszku. Przemykają niepewnie między cieniami, ale tylko jeśli spotkają przyjaciela, są gotowe do galopu po ścieżkach nieprzyjaznego świata, zaglądania w ciemne jamy i picia z głębokich strumieni zimnej wody. Z przyjacielem na grzbiecie nie jest im straszny żaden wróg, żaden potwór ani plugawy czarownik.

Nagle ścieżka zrobiła się jasna i srebrna, jak utkana z księżycowych promieni, na jej końcu ciemna postać Wacława skuliła się i stawała mniejsza i mniejsza i dopiero teraz zobaczyłem, że siedzę na grzbiecie zaczarowanego rumaka, który rży i spina się do skoku. Błysnęły tylko srebrne kopytka na tle cieni, ktoś krzyknął rozpaczliwie, gdzieś poza nami zaśmiała się dziewczynka. Konik pochylił łeb tak bardzo, że straciłem równowagę i omal nie spadłem, a gdy poderwał się go góry, zobaczyłem, ze jego róg jest czarny i mokry, a za nim ciągnie się przez powietrze smuga krwi. Czarne, lepkie kropelki opadły na moją twarz.
Kropelki krwi tak czarnej, jak serce czarownika, w które ugodził róg.

Pędziliśmy wszyscy, pod kopytkami konika rozciągała się puszcza, wiatr śpiewał w gałęziach drzew. Wielki księżyc w pełni rozświetlał niebo gasząc światło gwiazd. Delikatnie obejmowałem białą szyję, żeby nie podrażnić ran, w pasie czułem drobne dziewczęce ręce i słyszałem posapywanie grubasa, który chyba jednak był bardziej przejęty niż przestraszony. Myślałem, że konik nie zgodzi się zabrać na grzbiet Iwka, ale on chyba rozumiał, kto stał za pojawieniem się tych dzików na polance.
Zatem pędziliśmy wszyscy a w ciszy słychać było nasze oddechy i stukot kopytek, choć nie wiem, o co mogłyby stukać...

Księżyc wisiał nisko nad ziemią, gdy patrzyliśmy jak konik odrywa się od ziemi i pędzi swobodnie, już bez nas. Zanim zniknął nam z oczu przystanął, obrócił się, zupełnie jakby nas żegnał i zatańczył na tylnych nogach.

Chciałem coś powiedzieć, wyrazić radość, że nam się udało, ale miałem strasznie ściśnięte gardło, zupełnie jakbym płakał. Poczułem, małą dłoń Jasenki obejmującą moją, brudną rękę i zrozumiałem, że ona czuje to samo. A gdy odgłos kopyt nasilił się, tym razem były to kopyta jak najbardziej zwykłego konia, nadjeżdżającego od strony osady. Tato nawet bardzo się nie złościł. Powiedział tylko, że wszyscy nas szukają. Wbrew słowom zwiastującym kłopoty, nie wydawał się być zaniepokojony, raz czy dwa nawet zerknął w niebo, jakby wypatrując tam czegoś.

Mieliśmy przed sobą daleką drogę, moi przyjaciele drzemali w siodle konia, którego tato prowadził za uzdę. Ja szedłem obok ojca i mimo, że trzymałem go za rękę, czułem się bardzo dorosły. Rozpamiętywałem pełen podziwu uśmiech Jasenki, biegnącej do mnie, tuż po tym jak konik przebił serce czarownika, jak krzyknęła, że jestem najwspanialszym rycerzem na świecie. Jak Iwo tańczył w kółko, jak konik przebierał nogami, jak się cieszył mówiąc do mnie w myślach; "Udało się nam". Nam! Nam razem!

Ojciec zapytał, czy nie chcę wsiąść na konia. Byliśmy jeszcze tak mali, ze koń mógł spokojnie unieść całą trójkę. Ale nie chciałem. Nie przyznałem się, że bolą mnie nogi, ani że jestem bardzo śpiący, szedłem tak jak on, równym krokiem, obok szedł koń z Jasenką i Iwem na grzbiecie, a wokół śpiewały ptaki zwiastując świt.
- Wiesz tatku, widzieliśmy jednorożca – powiedziałem w końcu czując, że muszę się z kimś podzielić szczęściem, bo inaczej pęknie mi serce. A tato, zupełnie jakby wiedział o wszystkim, odrzekł:
- Wiem synku, udało się wam.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


assarhadon
   
Ocena:
0
Takie dla dużych i małych dzieci:)
Prosta forma, żadnych rewlacji ale czyta się z przyjemnością i uśmiechm na twarzy. Klimat też sielankowy. Może tylko odrobinkę za długie.
03-07-2008 07:54

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.