» Fragmenty książek » Księga strachu. Tom 2: Ulica

Księga strachu. Tom 2: Ulica


wersja do druku
Księga strachu. Tom 2: Ulica
Myślę, że w każdym mieście jest ulica, przed którą matki ostrzegają dzieci.
Nie waż mi się tam wchodzić, mówią. Ani jednego kroku, powiadam. Pies pana Gergely’ego poszarpie ci nogę. Szalony syn pana Bálinta potrąci cię skuterem. Zsuniesz się do wykopu i złamiesz rękę. Spadniesz z kładki nad trasą szybkiego ruchu i skręcisz sobie kark. Porwiesz świąteczne spodnie na drutach sterczących z żelbetu. Idź bokiem, idź skrótem. Nie zaglądaj do studni przy cmentarnej bramie. Nie przełaź przez przejazd kolejowy. Omiń plac budowy. Trzymaj się z daleka od rzeki.

Tyle że naszej ulicy nie dało się obejść. Wszyscy o tym wiedzieli, nawet my, dzieci bawiące się na ciasnych podwórkach kamienic. Niektórzy jednak próbowali. Po dzielnicy chodziły słuchy o matkach, które, kiedy nadchodził czas, zamykały córki w przepastnych mieszkaniach o wysokich, nieskazitelnie białych sufitach, tak jakby girlandy wapiennych stiuków mogły je odgrodzić od niebezpieczeństwa. Ojcowie wywozili synów daleko, na drugą stronę rzeki, do jednej z willowych dzielnic, przycupniętych na zboczach pagórków, czy jeszcze dalej, za wzgórze zamkowe i ogromny posąg Macierzy Narodu z rozerwanymi kajdanami na rękach, górujący nad miastem jak kamienna wieża z dawnych opowieści. Oczywiście na darmo. Uliczka bowiem otwierała się niespodziewanie przed ich dziećmi pomiędzy kuchnią i jadalnią, za rogiem starego dębowego kredensu, który tkwił tu od niepamiętnych czasów i na boku, dokładnie na wysokości oczu, miał dziwne, zatarte od pasty do polerowania i zabliźnione świeżą warstwą lakieru ślady po kulach. Albo odnajdowała ich w dolinie, w grocie pełnej sezonujących beczek, tuż po winobraniu, kiedy w rozgrzanym powietrzu wisi ciężki, słodkawy kurz, a smak moszczu przytępia czujność.

Mówiliśmy o niej po prostu bezimienna, bo nikt w istocie nie pamiętał ani nie potrafił odgadnąć jej nazwy. Czasami zaś zwano ją zagubiona, ponieważ w przeciwieństwie do krewniaczek, czcigodnych arterii, po których mknęły tramwaje i rozjazgotane ciężarówki, bądź podupadłych zaułków, dożywających swoich dni w cieniu wyliniałych barów i salonów masażu o szczelnie przesłoniętych oknach, ona pojawiała się i znikała wedle własnego uznania, nieprzypisana do jednego miejsca i nieoznaczona na żadnej mapie. Wprawdzie pan Bák, właściciel antykwariatu, utrzymywał niegdyś, że potrafi ją odnaleźć na starych planach miejskich, ale kiedy je rozkładał, pożółkłe i kruche ze starości, okazywało się, że sam nic nie potrafi odczytać, opisano je bowiem w obcym języku, w mowie tamtych, którzy stąd odeszli. Nasi rodzice przez chwilę wpatrywali się z niepokojem w rzędy znaków, lecz potrafili odgadnąć z nich tyle samo, ile ze śladów wronich łap na śniegu czy wzorów sadzy nad kominem. Potrząsali głowami, pochyleni nad plątaniną wyblakłych linii, które, jak im się wydawało, zostały nakreślone wedle zasad zupełnie innej geometrii, i na darmo usiłowali je dopasować do znanych ulic czy bulwarów. W końcu odchodzili zagniewani, nie żegnając się z panem Bákiem, a potem długo odwracali wzrok, kiedy w drodze do piekarni albo rzeźnika mijali witrynę jego sklepu.

Szyby antykwariatu powoli zasnuł kurz, w narożnikach okien pojawiły się pajęczyny i, zrazu nieśmiałe, powoli rozwijały się coraz szerzej jak egzotyczne kwiaty, aż wreszcie do wnętrza mogła się przebić jedynie odrobina światła. Właściciel tkwił gdzieś w tej mrocznej głębi, z braku klientów skazany na towarzystwo swych ksiąg, bezużyteczny jak one. Jedynym znakiem jego istnienia stała się kłódka. Za dnia otwarta, zwisała smętnie ze skobla, wieczorem zaś nieodmiennie spinała ramiona żelaznej sztaby, którą pan Bák zainstalował na drzwiach w obawie – wzruszająco naiwnej – przed hordami złodziei dybiącymi na jego skarby. Jednakże złodziei od dawna bardziej interesowały dyskoteki i kawiarnie, pełne podpitych cudzoziemców, nie zwracali więc najmniejszej uwagi na maleńki sklepik. Większość najpewniej w ogóle nie pamiętała o jego istnieniu, zresztą urodzili się w wiele lat po tamtej pierwszej zimie, zimie cudów, kiedy nasi dziadkowie i rodzice powoli wprowadzali się do wyludnionych domów, rąbali na opał krzesła czy stoły o dziwnie wygiętych, ozdobionych roślinnymi motywami nogach, wyciągali z masywnych, mieszczańskich szaf cudze pelisy i bekiesze i w wyziębłych kuchniach spijali z butelek resztki skwaśniałego wina.

Żaden nie oglądał w tamtych czasach pana Báka. W przeciwieństwie do wielu innych bynajmniej nie uszczęśliwił go cały ten dostatek, który mógł teraz zebrać bez wysiłku i bez żadnej własnej zasługi. Moja matka powiedziała kiedyś, że jego jedyny syn zginął tuż przed wyzwoleniem – jak reszta uliczników, którzy gnieździli się w budach przy nabrzeżnym bulwarze, bawił się, przebiegając przez ulicę tuż przed oficerami w czarnych mundurach. Wśród dzieci uchodziło to za nie byle jaką odwagę i dostarczało im mnóstwo uciechy, zwłaszcza jeśli żołnierz zmylił krok albo musiał się zatrzymać, klnąc głośno w swoim gardłowym języku. Ale tamtego dnia synek pana Báka potknął się na wystającym kamieniu i przewrócił tuż przed skórzanymi, wypolerowanymi jak lustro butami, a oficer uniósł go bez wysiłku i roztrzaskał jego głowę o murek nabrzeża. Dlatego pan Bák krążył ze spopielałą twarzą wśród ruin, wygrzebywał spod zwałów cegieł książki, wygładzał ich kartki, otrzepywał je ze śniegu i ceglanego pyłu, po czym pracowicie układał w stertach pod ścianami opustoszałego antykwariatu. Zadymka nawiewała śnieg przez dziurę w dachu, wyrwaną przez pocisk podczas ostatniego bombardowania, a on kulił się pomiędzy coraz wyższymi zwałami ksiąg, lecz nie potrafił ich odczytać, ponieważ spisano je w języku, którego niechętnie uczono niewiernych.

I tak też umarł, długo, długo później. Minęło kilka dni, zanim sąsiedzi spostrzegli, że nie zamyka już kłódki: nocą wiatr klekotał nią głucho o kamienną ścianę. Stary pan Bák – nikt nie potrafił zliczyć, ile przeżył lat – tkwił przy ladzie, skulony pod połataną, wygryzioną przez mole bekieszą, zapewne pamiętającą jeszcze czasy cesarsko-królewskich balów. Twarz jednak miał pogodną i szczęśliwą, zupełnie jakby udało mu się nareszcie rozszyfrować jedną z tych obcych, niepojętych opowieści, wśród których spędził większość życia. Po nim nikt więcej nie próbował tej sztuki. Skoro minął stosowny czas i nie zgłosił się żaden spadkobierca, władze postanowiły przekazać księgi do czytelni. Jednakże ani pospolite miejskie biblioteki, ani niezliczone filie uniwersyteckiej, ani nawet najbardziej arystokratyczna z nich, biblioteka akademii, gdzie wciąż ci sami profesorowie przesiadywali, póki tweed ich marynarek nie zlał się wreszcie z wytartym aksamitem, którym obito pozapadane fotele, nie wyraziła najmniejszego zainteresowania darowizną. Ostatecznie pod antykwariat podjechała zwykła ciężarówka, a robotnicy wrzucili bez ceremonii książki na pakę i zawieźli na przemiał. Nie zauważyliśmy wcale ich zniknięcia, wszystko bowiem wydarzyło się bladym świtem, kiedy ulice nadal drzemały, z rzadka tylko niepokojone dzwonkiem tramwaju. Padał śnieg i płatki spadały na księgi, co nie przydarza się codziennie ich rodzajowi i co niektórym zapewne przypomniało tamtą odległą zimę, kiedy budynki waliły się nagle wokół nich, a omszałe, wygładzone palcami pokoleń ściany domowych bibliotek rozpadały się jak budowle z zapałek.

Tak czy inaczej, pan Bák zniknął i odtąd nikt więcej nie spekulował nad tajemnicą ulicy. W każdym razie nikt z dorosłych: zbyt dobrze wyuczyli się porzekadła, że nie należy mówić o sznurze w domu wisielca. Bo przecież mieszkaliśmy pod dachami zmarłych, przechadzaliśmy się po ich korytarzach i galeriach, okalających na piętrach nasze podwórza, wieszaliśmy koszule na wieszakach ozdobionych dziwacznymi napisami i zamykaliśmy je w starych szafach, choć nie obstalował ich pradziadek żadnego z nas, jedliśmy z ich porcelanowych talerzy i czerpaliśmy zupę srebrnymi łyżkami, na których widniały wciąż na wpół zatarte monogramy, a wieczorami, jeśli nastrój był odpowiedni, zapalaliśmy świece w świecznikach pamiętających jeszcze rytualne śpiewy. Już jako dziecko rozumiałam instynktownie, że nie powinnam pytać o ich dawnych właścicieli, nie powinnam się zastanawiać, skąd przywędrowały te wszystkie rzeczy, kto sypiał kiedyś na naszej empirowej kanapie i pisywał listy przy eklektycznym biurku w gabinecie taty. Te przedmioty po prostu istniały wśród nas, pojawiły się w równie oczywisty i nieuchronny sposób, jak korale na jarzębinie lub kasztany na kasztanowcach, i jeśli była z nimi związana jakaś tajemnica, należała do zakazanego świata dorosłych.

Jednakże szybko pojęłam, że wszystko to łączyło się jakoś z bezimienną ulicą. W naszej kamienicy rodziło się wówczas dużo dzieci i co jakiś czas nad głowami kobiet, wieszających pranie na sznurach przeciągniętych w poprzek podwórza, zapadało głuche milczenie. Matka w takie dni głośniej trzaskała drzwiami, wciągając na nasze trzecie piętro ciężkie wiadra z węglem, i niecierpliwie szarpała moje włosy grzebieniem, jeśli sama nie umiałam ich rozczesać i spleść w schludne warkocze. Wiedziałam wówczas nieomylnie, że któreś z dzieci odnalazło ulicę, czy też raczej ulica je odnalazła. Niektóre nie pojawiały się więcej i wówczas okna jednego z mieszkań przyoblekał kir, a nad galeriami niosło się zwierzęce zawodzenie żałobniczek. Większość jednak powracała, choć odmieniona.

My, maluchy, oczywiście mieliśmy zwyczaj straszyć się ulicą. Przekonywaliśmy się nawzajem, że jest to miejsce, gdzie ożywają potwory z nocnych koszmarów i gdzie mieszkają te bardziej swojskie, codzienne straszydła, takie jak beznogi pijaczyna Gergely, w którego rzucaliśmy ulęgałkami, łysa Ersebet, która żyła w szałasie nad rzeką i podobno parała się nierządem jeszcze podczas wojny, ale teraz nawet milicjanci tylko odganiali ją ze śmiechem, kiedy opowiadała, jakie przyjemności wyczarują jej bezzębne usta; albo stuknięta żebraczka Fruzsina – jej baliśmy się najbardziej, potrafiła bowiem przyczaić się nieruchomo w bramie, podobna do sterty śmierdzących, burych szmat, po czym znienacka wbijała w nogę przechodzącego dziecka zimne, starcze paluchy. Z nieodgadnionego powodu bawił ją nasz strach, zanosiła się chrapliwym śmiechem, podczas gdy jej ofiara szarpała się i wrzaskliwie wzywała pomocy. Trwało to, aż matki się wreszcie zbuntowały, znużone praniem zasikanych ze strachu rajstop czy spodenek oraz tłumieniem naszych nocnych wrzasków, i wyruszyły na skargę do komitetu. Panowie sprawujący pieczę nad dzielnicą wysłuchali ich, pokiwali z troską głowami, po czym oddalili się do spraw znacznie bardziej istotnych. Ale Fruzsina nie pojawiła się w naszej kamienicy ani tego dnia, ani następnego, ani tydzień później, aż stało się oczywiste, że nie będzie nas więcej prześladować i nie znajdziemy jej nawet na śmietniku przy najbliższej stacji metra, gdzie miała budę, skleconą z papy i tekturowych pudeł.

Bezimiennej ulicy nie umieliśmy jednak pozbyć się równie łatwo jak szalonej żebraczki. Była sprytniejsza niż bezpański pies i jak on gryzła znienacka. Czasami przez długie tygodnie nie dawała znaku życia, kryła się pomiędzy kasztanowymi bulwarami i zaułkami brukowanymi kocimi łbami albo drzemała wzdłuż ścian zrujnowanych fabryk. Mogliśmy wtedy bezpiecznie biegać do szkoły, włazić przez wybite okna do opuszczonych magazynów na bocznicy kolejowej, ścigać się na ruchomych schodach do metra, wyprawiać do lunaparku na wyspie, włóczyć po placach budowy i rozbiórkach, zakradać do zakazanych łaźni i jeździć na gapę tramwajami aż na drugą stronę rzeki – słowem, napawać się tymi absolutnie zakazanymi rzeczami, które robi się w tajemnicy przed rodzicami i które przynoszą najwięcej uciechy. I kiedy nabieraliśmy już poczucia bezpieczeństwa, ulica uderzała raz za razem, w ciągu zaledwie tygodnia wciągając w trzewia troje czy czworo z nas.
– Zatrzymali tu tylko jedną ulicę – powiedziała pewnego dnia moja matka – a jednak zdołali odebrać nam całe miasto.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.