» Opowiadania » Król - część druga

Król - część druga

Król - część druga
    "Ale drugą szansę na co?", chciałem spytać, jednak było już za późno. Zapobiegliwie zamknąłem powieki, zacisnąłem zęby i przygotowałem mięśnie nóg na zmianę pozycji.
    Cały proces "wchodzenia w iluminator" odbył się identycznie, lecz utrzymanie równowagi po tej teleportacji nadal było sztuką ponad moje siły i w konsekwencji rozłożyłem się na jakimś twardym podłożu jak rzucona przez dziecko lalka.
    Znowu leżałem na ulicy, ale teraz wszystko wokół mnie nosiło barwę burą lub piaskową – szorstki bruk, ściany okolicznych kwadratowych budynków, nawet niebo prezentowało się w żółtawym odcieniu. Nieporadnie wstałem i słońce bezlitośnie zakłuło mnie w oczy. Gdybym miał zgadywać, postawiłbym cały majątek na to, że znalazłem się w kolejnej strefie działań wojennych.
    O tym ostatnim przekonała mnie martwa cisza, zalegająca wkoło jak piasek na tej dziurawej ulicy. Gdzieś daleko za płaskimi dachami zabitych deskami domów, które tu i ówdzie stały ściana w ścianę, ku nielicznym białym obłokom wyrastały czarne pióropusze dymu.
    Wzdłuż chodnika po mojej prawej stronie ciągnął się długi mur. Pośrodku przykuwała uwagę wielka wyrwa. Jakaś niezdrowa ciekawość ciągnęła mnie w tamtą stronę, bo jak okiem sięgnąć niczego nie szpeciły zniszczenia typowe dla wojny. Chyląc głowę i uginając kolana, ruszyłem wzdłuż muru. Skoro otrzymałem "drugą szansę", intuicja chyba nie powinna mnie zawieść.
    Ktoś krzyczał, dwóch ludzi sprzeczało się ze sobą. Tak jak wcześniej mogłem chociaż rozpoznać obce języki, tak teraz wydało mi się, że mam do czynienia z chaotyczną mieszaniną bezsensownych wyrazów.
    Serce mi zadudniło w piersi, gdy zatrzymałem się i, głupio ryzykując, wyjrzałem zza poszarpanej krawędzi rozbitego muru.
    Pod ścianą domu, pięć-sześć kroków ode mnie, stało dwóch czarnoskórych mężczyzn w mundurach khaki. Żołnierze wrzeszczeli i wymachiwali bronią w kierunku wystraszonego chłopaka w żółtej koszulce, który zaplótł dłonie na karku i niespokojnie, z szeroko rozwartymi oczami oczekiwał wyniku kłótni. Miał najwyżej dziesięć lat, był ich zakładnikiem i to dało mi dużo do myślenia.
    Czemu Kralj powiedział o drugiej szansie? Czego nie zrobiłem za pierwszym razem?
    Nagle mnie olśniło. Nie pomogłem temu rannemu czołgiście. Gdybym go stamtąd odciągnął, niemieccy żołnierze nie zamordowaliby go, a ja nie musiałbym przed nimi uciekać. Popełniłem katastrofalny błąd – i tu, na swój pokrętny sposób, miałem go naprawić. Tylko jak? Zrobiło mi się gorąco w uszach na samą myśl o niebezpieczeństwie.
    Jeden z żołnierzy wymierzył lufę karabinu w pierś chłopaka. Sprzeczka się nie skończyła, ale teraz każda sekunda zwłoki mogła mieć tragiczny finał. Nie byłem żadnym bohaterem, ba, pewnie zamroziłoby mnie ze strachu, gdybym to ja spojrzał w wylot broni – ale coś musiałem zrobić. Cokolwiek. To była ta "druga szansa".
    Żołnierze nie nosili hełmów, i w tym właśnie upatrzyłem swoją okazję. Podjąłem z ziemi duży kawał rozwalonego muru, pomodliłem się w duchu o szczęście i bardzo starannie się zamachnąłem.
    Pocisk uderzył żołnierza prosto w potylicę. Murzyn zwalił się ciężko na ziemię. Zanim zacząłem panikować, że nie pomyślałem o tym, co dalej, chłopak popisał się błyskawicznym refleksem i pchnął drugiego, zaskoczonego żołnierza. Mężczyzna zahaczył piętą o kompana i runął na ziemię jak długi, gubiąc karabin. Dzieciak przeskoczył przez wyrwę, rzucił po angielsku "Chodź!" i pognał sprintem na drugą stronę ulicy. Wystrzeliłem za nim jak z procy, ale nogi miałem niczym dwie galarety i omal się nie potknąłem ze strachu, gdy dobiegł mnie terkot karabinowej serii. To było niby jakieś koszmarne déjà vu.
    Skoncentrowałem się na żółtej koszulce chłopaka i wyłączyłem mózg.
    Chyba tylko dzięki temu nie zgubiłem się i zarazem nie zlałem w spodnie, klucząc między rzędami chaotycznie pobudowanych domów, chat i zwykłych, skleconych z byle czego budek. Z duszą na ramieniu i nieznośnym kłuciem w płucach, dałem się zaskoczyć i zaciągnąć w jakiś ciemniejszy zaułek. Zakasłałem, skrzywiłem się i przygotowałem na nieuchronny cios – lecz przede mną stał nie żołnierz, a chłopak, za którym biegłem. Przytknął palec do ust. Kiwnąłem głową, zgięty wpół, z mroczkami w oczach od niedotlenienia, czerpiąc powietrze solidnymi haustami.
    – Zgubiliśmy ich – wydyszał z ulgą dzieciak i legł ciężko na ziemię. Upewniłem się, czy przypadkiem się nie pomylił, i sam z wywalonym na wierzch językiem rozłożyłem się obok niego. Przez dobrych parę minut dochodziliśmy do siebie.
    – Dzięki – powiedział chłopak. Wydawał się mieć osobliwy akcent.
    – Nie ma za co – odparłem ładną, zadziwiająco ładną angielszczyzną. Pomyślałem, że pewnie przypomnę sobie, jak się nauczyłem tak pięknie mówić, gdy wrócę "za iluminator". – Każdy by tak zrobił… chyba.
    Taa, jasne, zbeształem się w myślach. Sam ledwie co nie stchórzyłem.
    – Nie wiem. – Wzruszył ramionami. Trochę się zdziwiłem, że mniej przeżywał to zdarzenie niż ja. Jakby nic szczególnego się nie wydarzyło. – Muszę wracać do mamy. – Trochę się zasmucił, ale potem zaprezentował mi lekki uśmiech. – Zobaczymy się jeszcze?
    – Pewnie – skłamałem, oddając uśmiech.
    – No to cześć.
    Chłopak ruszył w swoją stronę, obejrzał się raz i zniknął za najbliższym domem. Była to dziwna rozmowa, nieco nierzeczywista, przynajmniej z mojego punktu widzenia.
    Poczułem ssanie w żołądku, nieomylną zapowiedź powrotu na mostek niszczyciela gwiezdnego. Najwyżej pół minuty później, po bezproblemowej "podróży", gnieździłem się w fotelu, czekając na odsłonięcie się kolejnej kotary zasłaniającej fragmenty pamięci.
    – Uratowałem go od śmierci, prawda? O to ci chodziło?
    Kralj nie odpowiedział, ale nie dlatego, że tak było w jego zwyczaju, tylko dlatego, iż po prostu zniknął.
    – Kralj? – spytałem, zaniepokojony.
    Wykręciłem głowę na wszystkie strony, nawet chciałem wstać, żeby go poszukać w jednej z nisz, ale na miejscu osadził mnie blask bijący – a jakże – od iluminatorów.
    Czerń bezkresnego kosmosu ustąpiła miejsca czemuś, co jednoznacznie przywodziło na myśl studio telewizyjne. Z obrazu spozierał na mnie szpakowaty mężczyzna z wielkimi okularami zatkniętymi na nos, fantazyjną koszulą i przedpotopowymi spodniami na szelkach. Napisy u dołu obrazu – transmisji programu telewizyjnego stacji CNN – sugerowały, że mężczyzna ma na imię Larry King. Kamera przeszła na widok ogólny i ukazała sylwetkę schludnego, czarnoskórego mężczyzny około czterdziestki w dobrze skrojonym garniturze. Podpisany był jako NyvankoTriali, poniżej zaś widniało zdanie w języku angielskim: "Autor bestsellera »Trzy słońca«".
    Ściągnąłem brwi. Twarz Trialiego była skądś znajoma. Pochyliłem się do przodu i wtem pojawiła się fonia.
    – Większą część fabuły poświęciłeś wojnie biafrańskiej. Jak dobrze pamiętasz te lata? – spytał lekko chrapliwym głosem Larry King.
    – Zbyt dobrze. – Triali uśmiechnął się blado. – Kiedy się zaczęło, w 1967, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Wielodzietna rodzina, rodzice bezrobotni, a potem sama wojna. Ciężkie życie dla każdego dziecka, jak łatwo sobie wyobrazić. Szczerze mówiąc, gdyby nie szczęście i pomoc pewnego człowieka, być może nie siedziałbym tu teraz z tobą.
    – Co masz na myśli?
    – Zdarzyło się pewnego dnia, kiedy wprowadzono w moim mieście stan wyjątkowy i było całkiem pusto na ulicach, że dwaj nigeryjscy żołnierze wzięli mnie za szpiega. Jeden z nich chciał mnie zastrzelić. Brakowało może paru sekund, by nacisnął spust, kiedy jakiś człowiek – biały, żeby było bardziej interesująco – rzucił w niego kamieniem. Ledwo im umknęliśmy. Nigdy więcej już tego człowieka nie zobaczyłem, nawet nie wiem, jak się nazywał i czemu w ogóle mnie uratował. Napisałem o tym w "Trzech słońcach".
    – Cóż, na wojnie są i łajdacy, i bohaterowie – skwitował z krzywym uśmiechem Larry King. Jego usta poruszyły się, ale dźwięk znowu ucichł, a po chwili obraz zmącił się, pokrył zmarszczkami i całkowicie zniknął.
    – To był tamten chłopak, którego uratowałem przed paroma minutami – wydukałem, kręcąc głową. – Nie wierzę w to.
    – A powinieneś.
    Kralj wyrósł obok fotela, jak spod ziemi.
    – Co chcesz przez to powiedzieć?
    – Interpretacja należy całkowicie do ciebie – odparł beztrosko. – Jesteś dobry w dedukcji. Teraz, gdy wiesz już wszystko, co musisz wiedzieć, to ty decydujesz co dalej.
    Właśnie w tym momencie porozrzucane elementy układanki, które dotychczas były odgrodzone murami w mojej pamięci, wskoczyły na swoje miejsca. Mgła w umyśle rozwiała się, osobliwa amnezja stała się odległym echem – wspomnienia wróciły do mnie z siłą supernowej, na chwilę otępiły, zanim dały się pozbierać w logiczną całość.
    Wszystko stało się jasne jak słońce.
    – Jestem tu, by zmienić historię – rzekłem powoli, starając się nie wpaść w euforię. Rozpierała mnie energia, w głowie fruwały i krzyżowały się ze sobą śmiałe myśli i zalążki planów wykorzystania tego niby-snu z machiną czasu. – Miałeś rację, przywiodła mnie tu ciekawość alternatywnej rzeczywistości, "co by było gdyby". Zawsze się lubowałem w "gdybaniu", próbie znalezienia tego przełomowego punktu, który decydował o rozwoju wydarzeń.
    – Skoro tak twierdzisz…– Krajl zbył moje dywagacje wzruszeniem ramion.
    – Nie, nie, nie zwiedziesz mnie teraz – powiedziałem z przekonaniem i rozprostowałem ramiona na boki. – Dzięki temu ocaliłem jednego człowieka od śmierci. Ale mogę zrobić więcej. Ja teraz decyduję, prawda? Tak mówiłeś.
    – Istotnie – odrzekł zrezygnowanym tonem Kralj. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze rozszyfrowałem, o co w tym wszystkim chodziło. – Masz jedną szansę, później możesz jedynie poznać skutki swoich działań. Igranie z przeszłością jest jednak niebezpieczne.
    – Owszem, ale to szansa mojego życia…Nie – zreflektowałem się – to szansa setek tysięcy istnień.
    Gdybym teraz na siebie spojrzał, pewnie zobaczyłbym blask promieniujący z oczu, siłę i moc. Tak właśnie się czułem – niezniszczalny, gotowy do podjęcia wielkich rzeczy. Gdzieś tam, w zakamarkach umysłu, tliła się myśl, że nie zostałem stworzony do niczego nadzwyczajnego, że nie mam prawa bawić się w Boga, że opanowało mnie patetyczne uniesienie, uniesienie szaleńca tańczącego na ostrzu noża – ale ignorowałem ją. Moja pewność siebie musiała pozostać niezmącona.
    – Przewidziałem to – oznajmił Kralj. – Co oznacza moje imię?
    Pytanie było zaskakujące, ale nie tak, jak odpowiedź. Popatrzyłem na niego z ukosa.
    –"Król" w językach Słowian południowych. Ale czemu…
    – To tylko symboliczny tytuł. Pragniesz zbić króla i ogłosić przeciwnikowi szach-mat, czyż nie?
    – Prawda – odparłem bez namysłu.
    Gierki się skończyły, przeszliśmy do konkretów.
    – Oto więc stoi przed tobą taka szansa.
    Światło wdarło się na mostek i porwało mnie w podróż w czasie. Lądowanie jak zwykle było bolesne. Znalazłem się w małym, piekielnie dusznym pokoju z łóżkiem, szafą, fotelem i dwoma oknami wychodzącymi na jakąś miejską zabudowę. Meble były bardzo proste, a ściany pokrywała łuszcząca się, żółtawa farba. Nad łóżkiem wisiał kalendarz z czterema cyframi układającymi się w datę: 1989. Jęknąłem, podniosłem się z poplamionego dywanu, otrzepałem i wsłuchałem w przytłumiony rejwach dochodzący z zewnątrz. Szyby aż wibrowały od okrzyków, dźwięków syren i szemrania, które przywodziło na myśl brzęczenie gigantycznego roju pszczół.
    Podszedłem do okna i wtedy go zauważyłem. Przysiągłbym, że cała krew odpłynęła z moich policzków. Zrobiło mi się niedobrze.
    Na parapecie leżał najprawdziwszy karabin snajperski.
    – Jezu…– Coś nieprzyjemnego utkwiło mi w gardle i mocne przełykanie tego nie usunęło. – Zbicie króla…
    Zabrakło jednej litery. "Zabicie króla"– to reprezentowała czarna broń z połyskującym okularem długiej lunety.
    Na co ja się zgodziłem? Ależ byłem naiwny. Myślałem, że ktoś inny ma to za mnie zrobić? Myślałem, że wcale nie musi się polać krew, aby można było zmienić historię? Pchnięcie jednego pionka, szach-mat – to rzeczywiście za mało. Pewność siebie uciekła ze mnie jak powietrze z przedziurawionej opony.
    Wyjrzałem na rozległy plac za oknem. Wielotysięczny tłum falował, wznosił okrzyki i machał różnokolorowymi flagami, najtłumniej gromadząc się przed monumentalnymi schodami białego gmachu z wielką, pistacjową kopułą. Pojawił się na nich niewysoki, nieco siwiejący mężczyzna w garniturze. Tłum eksplodował i zaczął skandować jakieś imię.
    Zacisnąłem zęby i pięści.
    Slobodan Milošević, człowiek, który zniszczył moją ojczyznę, Jugosławię, zezwolił na czystki etniczne i nosił odpowiedzialność za śmierć setek tysięcy ludzi, triumfalnie unosił ręce – a ja miałem tuż obok siebie karabin snajperski i korciło mnie, żeby z niego skorzystać.
    Nienawidziłem tego człowieka. Ale żeby go zabić? Żeby kogokolwiek zabić? Czy byłem do tego zdolny, nawet jeśli wiedziałem, że uwolnię świat od przyszłego zbrodniarza? Chwycenie za karabin, wycelowanie i naciśnięcie spustu nie było niczym trudnym. Do tego z pewnością byłem zdolny. Kiedyś strzelałem z wiatrówek, wielokrotnie miałem w ręku karabiny myśliwskie, znałem się dobrze na broni. Nie powinienem mieć najmniejszych problemów z trafieniem, tym bardziej, że odległość wynosiła raptem siedemdziesiąt metrów.
    Ale, wiadomo, nie o to tu chodziło. Mierzenie z karabinu do tarczy czy zwierzęcia to zupełnie inna bajka niż celowanie do człowieka. Tu zabawa z cynglem kończyła się śmiercią istoty ludzkiej.
    Moje palce zaczęły powoli gładzić lufę. Nigdy nie stałem przed wyborem takiej wagi –i nie sądzę, by ktokolwiek kiedykolwiek stanął. Myśl o zabiciu człowieka była paraliżująca, ale czy mając przed sobą tak ogromną szansę, miałem prawo tego nie uczynić? Byłbym winien zaniechania, zbrodni częściej popełnianej niż zabójstwo. Więcej, na swój sposób byłbym winien tego, co później zrobili siepacze Miloševicia.
    Przypomniałem sobie Srebrenicę. Zimny pot zrosił mi czoło. Tam również doszło do wielkiego zaniechania, odwrócono wzrok.
    Ani ja, ani moja rodzina nie doświadczyliśmy na własnej skórze horroru wojen jugosłowiańskich, ale mimo to każde wspomnienie tego bratobójczego konfliktu było bolesne niczym postrzał w brzuch. Teraz mogłem raz na zawsze wyeliminować Miloševicia, aby nigdy do tych wojen nie doszło. Aby rozpad dokonał się pokojowo, a może nawet w ramach konfederacji, o której zawsze marzyłem.
    Jeśli ceną za to wszystko ma być moje potępienie, niech i tak będzie.
    Chwyciłem karabin. Był ciężki, ale poręczny i dobrze leżał w dłoniach. Przyklęknąłem i oparłem jego lufę na parapecie. Opuszka palca ślizgała się po spuście niczym łyżwy po lodzie.
    Milošević zaczął przemawiać. Gawiedź nieco się uciszyła, ale szmer ludzkiej masy nadal robił piorunujące wrażenie. Nikt z nich nie miał pojęcia, komu tak naprawdę wiwatują. To czysta ignorancja, którą potem wzmocni bezlitosna, rządowa propaganda.
    Otworzyłem okna. Ręce mi drżały nie słabiej niż w Nigerii, gdy panicznie uciekałem przed kostuchą z karabinem maszynowym zamiast kosy. Teraz sam miałem się nią stać. Ja – zimnokrwistym zabójcą? Jeśli miałem wyświadczyć ludzkości przysługę – tak. Tu chodziło o wielkie sprawy, których zwykli ludzie nie pojmowali.
    Taki patos w moich myślach, też nietypowa rzecz…
    Przybliżyłem oko do okularu, oparłem kolbę na ramieniu. Po chwili obrałem znajomą sylwetkę Slobodana Miloševicia na czarny krzyż celowniczy. Zagryzłem lekko dolną wargę, wzmocniłem nacisk na spuście…
    Nagle tknęło mnie pytanie: dlaczego Kralj pokazał mi zabójstwo austrowęgierskiego arcyksięcia?
    Zamarłem w bezruchu, kropelka potu stoczyła się z czoła na gumową otoczkę okularu.
    Wszystkie inne wydarzenia prowadziły właśnie do tej chwili: nieudana szansa uratowania czołgisty, wykorzystana druga szansa, rozszyfrowanie zagadki "snu", zrozumienie, do czego można go wykorzystać – jak w to wszystko wpasowywało się zabójstwo z 28 czerwca 1914 roku? Gwałtownie otarłem spocone czoło rękawem i zerknąłem znowu w kalendarz. Czerwony kwadracik zakładki zatrzymał się na… 28 czerwcu 1989 roku.
    Z sykiem wciągnąłem przez usta powietrze.
    To był dzwon bijący na alarm, który pokazywał, jak wielką lawinę można wywołać, gdy jedna zwykła jednostka postanowi nagle odmienić los historii, wymazać z niej inną jednostkę, znaczącą i dysponującą ogromną władzą. Bo chociaż czyn Gavrila Principa w ostateczności doprowadził do odzyskania niepodległości przez wiele europejskich państw, to nie on de facto wywołał Wielką Wojnę – ona tak czy inaczej by wybuchła. Nikt nie mógł jej powstrzymać. Princip zdefiniował bieg wydarzeń, nadał im momentum, jedną iskrą wzniecił ogień, ale to nie on podłożył drwa i nie on oblał je beczką łatwopalnego płynu.
    Strużki zimnego potu przejeżdżały mi po kręgosłupie, a w kark kłuło kilka lodowatych igiełek. Zaślepiony niesamowitością tego, przed czym stałem, w ogóle nie wziąłem pod uwagę możliwości pomyłki. Wojny jugosłowiańskie też nie wzięły się znikąd, nienawiść od dawna tliła się w sercach ludzi mieszkających w państwie stworzonym przez Tito, a Milošević wcale nie był jedynym, który ją wywlókł na wierzch i wykarmił swoimi czynami. Może zabicie go nie tylko nie powstrzyma wojen, a wręcz przyspieszy implozję Jugosławii i tak podgrzeje sytuację, że wzajemnych mordów i czystek będzie więcej? Milošević nie był jedynym. Franjo Tudjman, Alija Izetbegović, Ratko Mladić. Oni też stali za upadkiem Jugosławii. Oni i wielu, wielu innych.
    Nadal nie zdejmowałem z Miloševicia krzyża celowniczego. Pytania mnożyły się, piętrzyły i kaskadami rujnowały moją pewność siebie. Co jeśli? A gdyby? Może jednak? Znowu zgarnąłem rękawem duże krople potu z czoła. Mimo otwartego okna w pokoju zrobiło się nagle bardzo gorąco.
    Czy wahałem się dlatego, że nie byłem dość silny, aby pociągnąć za spust? Zabić? A może dlatego, że naprawdę traciłem już wiarę w to, że jeden czyn cokolwiek zmieni, że punktów krytycznych jest o wiele, wiele więcej, niż można pojąć?
    Tłum ryknął i zafalował. Milošević jeszcze chwilę napawał się okrzykami na swoją cześć, po czym odwrócił i wszedł z powrotem do gmachu. Nie zareagowałem.
    Szansa przeminęła bezpowrotnie. Powoli odłożyłem karabin.
    – Teraz już nigdy nie zaspokoisz swojej ciekawości – usłyszałem głos Kralja. Zerknąłem na niego. Już nie miał na sobie munduru, a zwykłe, niczym niewyróżniające się ubranie z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Usiadłem na skraju łóżka.
    – Może tylko o to mi chodziło? – powiedziałem bardziej do siebie niż do niego. – Może od początku do końca pragnąłem się tylko dowiedzieć, "co by było gdyby". Nie jestem żadnym bohaterem. Żaden ze mnie Princip. Nie mogłem zmienić przeszłości. Może dlatego, że nie wolno tego robić? – Prychnąłem. – A może jestem zwykłym tchórzem, który teraz do końca życia będzie się dręczył tym, że w chwili próby dał ciała?
    – Na te pytania sam musisz znaleźć odpowiedź.
    – Jak zwykle.
    Parsknąłem nerwowym, głuchym śmiechem.
    – Wiesz co? Zaczynam żałować, że to nie jest "tylko sen".
    Kralj milczał.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.