Gamedec. Zabaweczki. Błyski - Marcin Przybyłek

Gierczany detektyw z rodzinką powraca

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Gamedec. Zabaweczki. Błyski - Marcin Przybyłek
Można by się długo rozwodzić nad tym, w jakiej sytuacji są polscy fani cyberpunku – na naszym rynku zdecydowanie łatwiej spotkać kolejnych reprezentantów "twardej" fantastyki naukowej niż jakąś pozycję z ich ulubionego gatunku. Ale po co o tym przypominać, skoro SuperNowa wydała właśnie kolejny tom Gamedeca?

W życiu Torkila Aymora zaczyna pojawiać się tak upragniona przez niego stabilizacja. Przenosi się on na Gaję, planetę, która zdaje się być rajem w porównaniu z targaną zamieszkami Ziemią. Jak można się jednak spodziewać, gierczany detektyw wcale nie będzie miał tak łatwo – szybko zaczynają pojawiać się komplikacje, a drogi naszego bohatera krzyżują się ze ścieżkami niekoniecznie pożądanych przez niego osób. Żeby nie zdradzać najlepszego, powiem tylko tyle: Tori będzie miał poważne problemy ze swoją stabilnością psychiczną, zaś kobiet – jak zwykle – nie zabraknie.

Tym, co od razu uderza w czytelnika (nawet w tego zapoznanego z cyklem), jest zatrzęsienie neologizmów. Zalecam przypomnieć sobie bezpośrednio przed lekturą chociażby Sprzedawców lokomotyw – niżej podpisany tego nie zrobił i wyjątkowo wcześnie był zmuszony sięgnąć do umieszczonego z tyłu słownika. Zresztą początek Zabaweczek ma podobną wadę, jak pierwsze strony poprzedniej powieści ze świata gier – jest trochę chaotyczny i nieuporządkowany, jakby autor miał zamiar zaskoczyć czytelnika ze zbyt wielu stron. To właściwie jedyna z większych przywar całego tekstu – bo dalej, gdy czytelnik już się wczuje, jest tylko lepiej.

Co w powieści jest najlepsze? Myślę, że ogromne brawa należą się dla Przybyłka za narrację – zarówno ze strony kompozycyjnej, jak i językowej. Postacią opowiadającą jest oczywiście Tori i to samo w sobie można uznać za zaletę, gdyż gierczany detektyw nie stracił nic ze swego "pazura". Wciąż jest to szalenie charakterystyczna postać, ze swoimi ciętymi ripostami, ciekawymi przemyśleniami, ostrym językiem i – co nieodłączne – wadami. Skarćcie mnie za moje kulinarne porównania, ale rzeczywistość przedstawiana przez Torkila jest słodko-kwaśna – trochę zwariowana, czasami przyjemna, często mniej, jednakże zawsze interesująca. Nie wyobrażacie sobie, jak mnie korci, żeby wyjawić Wam jedną z największych tajemnic książki, która czyni narrację wręcz doskonałą – ale wybaczcie, musicie wierzyć na słowo: jest świetnie.

Drugi aspekt, o którym już wspomniałem, to język. Początkowo ilość neologizmów przeraża, ale im dalej jednak, tym lepiej. Stosowanie większości skrótów (które najczęściej łączą się z zapożyczonymi z angielskiego określeniami) szybko "wchodzi w krew", tym bardziej, że autor nie zdecydował się tylko na nudne literowce, ale także na głoskowce i skróty mieszane. Najlepszym jednak, co można wyróżnić w stylu Przybyłka, jest język Torkila – cięte riposty, ciekawe zestawienia słowne, barwne porównania. Kiedy ma być ostro i dosadnie – jest; kiedy ma być spokojnie i nastrojowo – jest. Dzięki temu Gamedec nie męczy, a czytanie stanowi prawdziwą przyjemnością.

O trochę przyciężkim początku już napisałem, trzeba niestety wspomnieć także o innej dosyć poważnej wadzie – kreacji bohaterów pobocznych. Choć nie można mieć złudzeń, kto w tej historii jest najważniejszy, to jednak boli trochę mocne ograniczenie roli reszty postaci. Większość pojawia się tylko epizodycznie, trudno wymienić jakiegoś bohatera, który po raz pierwszy pojawia się w tej części i odgrywa znaczniejszą rolę. Jedyną postacią, którą naprawdę warto poznać, jest nowe wcielenie pewnego znanego już fanom naukowca, ale – niestety – jedna jaskółka wiosny nie czyni.

W kwestii wydania SuperNowa mogłaby się trochę bardziej postarać – o ile w kwestii estetycznej jest tak jak mogliśmy się tego spodziewać (charakterystyczny dla serii styl okładki), to redakcja przepuściła kilka poważniejszych literówek (z błędem ortograficznym na czele).

Najstarsi górale powiadają, że na bezrybiu i rak ryba – ale Gamedeca nie nazwałbym w żadnym razie skorupiakiem. To dawka całkiem porządnej literatury – dla laików może trochę zbyt już hermetycznej (choć przy odrobinie samozaparcia i pomocy słowniczka nawet żółtodziób jakoś dałby radę), ale dla znawców wcześniejszych przygód Aymore’a – mus.