» Opowiadania » Feniks. Część 2

Feniks. Część 2


wersja do druku
Feniks. Część 2

— ...narkotyk?

— Nikt nie wie, ale gdybym mu go nie podała, zmarłby na atak serca albo z powodu niewydolności organów.

— To... takie...

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

— Straszne? Strasznie zabrzmi to, co ci powiem, ale... przyzwyczaiłam się.

Adnenn nie miał pojęcia, gdzie jest i czemu ktoś zgasił światło w tym pomieszczeniu, lecz z jakiegoś powodu słyszał klarownie te dwa głosy. Po paru chwilach wytężonej pracy jego umysł doszedł do wniosku, że dwie kobiety, Eliona i Vera, rozmawiają o nim, a on leży obok, półprzytomny, nadal pod wpływem odurzającego narkotyku. Poczuł się mile połechtany, że dwie tak ładne dziewczyny tak się nim interesują.

Ale na haju, przypomniał sobie, człowiek myśli, że jest bogiem. Zwłaszcza że może wszystko słyszeć. Jak zawsze. Dlatego skupił się na dwóch głosach, patrząc na tę konwersację oczami ożywionej wyobraźni. Nazywał to żartobliwie punktem widzenia ślepego ducha, co niezmiennie irytowało Verę.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

— Przepraszam za tamto, w kabinie z...

— Jak mogłaś wiedzieć, prawda? Pozwól, że cię o coś zapytam. Jak długo tu jesteś?

— Za długo — odparła gorzko Eliona. — Siedem miesięcy.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

— To by wyjaśniało, skąd wiesz, jakie pytania należy mu zadać.

Pilotka mruknęła coś niewyraźnego — czy może prychnęła? To był dziwny odgłos.

— Teraz ja o coś zapytam. Czym jest to, o czym już "wszystko wiesz"?

— Nie spodoba ci się, co powiem.

— Próbuj, zobaczymy.

Adnenn jeszcze bardziej wysilił zmysł słuchu.

— Zajmuję się zarządzaniem finansami pewnego syndykatu. Jestem obrzydliwie bogata, stąd też nie płakałam za swoim statkiem, kiedy skoczyliśmy w tą całą mgławicę. Teraz dopiero przejrzałam na oczy i widzę, co się naprawdę stało w ciągu ostatnich kilku tygodni. Mój syndykat, MediCor, to firma farmaceutyczna. Jedna z tysięcy, które wydaje krocie na łowców nagród poszukujących Feniksa. Szczerze mówiąc nie obchodziła mnie ta sprawa... do czasu, aż stało się jasne, że Ognisty Ptak jest jedyną nadzieją Adnenna, oczywiście.

— Chyba nie do końca rozumiem...

— To oni otruli go narkotykiem. Co więcej, stworzyli i zaprojektowali ten narkotyk.

Adnenn, gdyby mógł, zachłysnąłby się z wrażenia. I nagle, jak jego narzeczona, doznał olśnienia.

— Wykorzystali to, że moja determinacja należy do najsilniejszych w galaktyce i nie spocznę, dopóki nie zdobędę tego, co zapragnę — kontynuowała Vera. — Wykorzystali, żeby dotrzeć do Feniksa. Nie wiem jak i kiedy, nie jestem badaczką ani naukowcem, ale czuję to całą sobą. Oni gdzieś są w pobliżu i tylko czekają na dogodny moment, by złapać ten statek w sidła. Być może potrzebują czasu, by nas zlokalizować. A co da więcej czasu, jak nie genetyczny cud nauki, superwirus zdolny uciec każdemu lekarstwu? — Prychnęła. — To genialny plan.

— Ale...?

— Ale my ich przechytrzymy. Zdobędziemy kwantowy skaner medyczny, nawiasem mówiąc kolejny cud nauki. Jest jednak pewien problem z tym urządzeniem. To jest ta część, która ci się nie spodoba.

— Jeszcze raz: zobaczymy. Jaki to problem?

— W tej chwili jedyny możliwy do wykradzenia egzemplarz znajduje się na stacji MedCoru w Gardzieli Uronthy. Musimy tam polecieć. Natychmiast.

Reakcja pilotki była tak gwałtowna, że na dłuższy moment Adnenn stracił słuch. Będąc na haju, zmysły miało się wyostrzone tak bardzo, że nadmiar hałasu był dla uszu niczym bomba atomowa.

**********

— Wybacz, ale najwyraźniej coś ci się pomyliło... Vera, tak? W porządku, przeprosiłam cię, pomogłam ci dojść do tego twojego błyskotliwego wniosku, ale to... to, o co mnie teraz prosisz... to już jest przesada. Nie, to jest coś, jak proszenie mnie o popełnienie samobójstwa.

Słuch powoli wracał pod kontrolę Adnenna. Mimo to dźwięczne kroki zdenerwowanej pilotki krążącej po pomieszczeniu raz za razem dźgały go boleśnie w uszy.

— Nie bardzo rozumiem — odrzekła Vera wolnym i zmieszanym głosem. — Gardziel Uronthy ma złą sławę, ale zawsze myślałam, że stają za tym tylko podkoloryzowane opowieści paru pilotów...

— Taki jest właśnie problem z wami, nie traktujecie nas poważnie — stwierdziła z wyrzutem Eliona, zatrzymując się. — To nie są jakieś tanie bujdy dla laików, żeby tamtędy przelecieć, trzeba mieć przewodnika, lata doświadczeń za sterami różnych maszyn i przede wszystkim statek, który wytrzyma kolejne fale mikrometeorytów, zabójczego promieniowania, burz elektromagnetycznych i dziesiątek innych rzeczy, których nawet nie potrafię nazwać. Musisz zrozumieć, ja nie umiałabym dotrzeć tą kupą złomu do celu.

— A czy nie można...

— Nie można — uprzedziła pytanie Eliona. — Teleportacja nie działa w rejonie zakłóceń elektromagnetycznych. Gdybyśmy skoczyli, to na miejsce wpadlibyśmy, nie wiem, w kawałkach, albo z rękami na miejscu nóg.

— Musi być coś, co... Ad? Adnenn?!

Usłyszał szuranie nóg, poczuł nieznośny ból w piersi — i kolejny raz odpłynął, tym razem na dobre.

**********

Vera Glastonovia nigdy nie płakała. Pewnie słowo "nigdy" byłoby trochę na wyrost, niemniej nie pamiętała, aby kiedykolwiek, czy to kiedy była dzieckiem, nastolatką, czy dorosłym, z jej oczu uleciały łzy. Ojciec zmarł — stała niewzruszona. Matka zmarła — była niczym kamienna figura. Między innymi dlatego w oczach innych uchodziła za chłodną i wyrachowaną, chociaż każdy znający ją bliżej powiedziałby o niej coś zgoła odwrotnego.

Teraz jednak, gdy siedziała na pryczy przy cierpiącym katusze narzeczonym, zapragnęła być przynajmniej na chwilę jak Eliona, zdolna do płaczu i rozbeczenia się niby kilkuletnie dziecko. Lecz ciągle coś ją wiązało, nie dawało wyjść z dawno narzuconej roli.

Dziewczyna czekała na wynik rozmowy między Feniksem a pilotką jego antycznego statku. Kiedy Adnenn dostał kolejnej zapaści i należało go uśpić, Eliona zniknęła za grodziami komnaty właściciela "Odrodzenia". Nie wracała już od dobrych kilkunastu minut.

Vera nie wiedziała, czy to zły, czy też może dobry znak.

Pilotka w końcu pojawiła się w drzwiach mesy, z miną znamionującą negatywne emocje.

— Wygrałaś. Lecimy do Gardzieli — powiedziała zachrypniętym głosem, po czym odwróciła się, by odejść.

— Tu wcale nie chodziło o żadne zwycięstwo, Eliono. Ja... — Poczuła, jak jakaś siła chwyta ją za gardło. — Ja go kocham.

— Wiem — szepnęła kobieta i wyszła z mesy.

**********

Eliona zrobiła pytającą minę, gdy Vera położyła dłoń na jej ręce i tym samym powstrzymała ją od pociągnięcia manetki napędu teleportacyjnego.

— Chciałam tylko powiedzieć, że... doceniam to, co robisz — powiedziała Glastonovia, uśmiechając się lekko. — Szkoda, że nie poznaliśmy się w lepszych okolicznościach. Szkoda, że nie znam cię lepiej. Ale wierzę w ciebie.

— Gdyby to ode mnie zależało, nie leciałabym tam — burknęła Eliona, lecz nie strąciła dłoni dziewczyny, pozwoliła, by ta sama ją zdjęła. — Miło, że chcesz mi dodać otuchy, ale, wybacz, nie ufam ci ani nie wierzę w twoją szczerość. Każdy umie rzucić gładkie słówko. Nie każdy umie się właściwie zachować, kiedy przychodzi na to moment.

Słowa Eliony odebrały Verze cały zapał. Dziewczyna poczuła się głupio, że w ogóle odezwała się do pilotki. Ale długo tego nie roztrząsała. Statek wykonał skok.

W niecałą sekundę obraz w iluminatorze przeszedł iście magiczną przemianę. Teraz była to nieziemska mozaika oślepiających pulsarów, różnobarwnych mgławic, gigantycznych pasów asteroid i poczerniałych szczątków wymarłych planet. Vera głośno połknęła ślinę. Doznała wrażenia porażającego zimna, które przemieściło się prędko wzdłuż całego jej ciała.

— Czy teraz rozumiesz, o co poprosiłaś? — spytała pilotka z nutką złości. Vera widziała, że miała rację. Ale co z tego, skoro w tym przerażającym labiryncie być może kryło się jedyne ocalenie dla jej ukochanego? Była osobą egoistyczną do bólu, bezduszną do cna. Ryzykowała swoje życie, życie nieznanej osoby i życie ukochanego, by zaspokoić swoją zachciankę. W tym nie było żadnego altruizmu. Ani krzty.

Eliona przerzuciła całą moc generatora na silniki. "Odrodzenie" gładko osiągnęło maksymalną prędkość, powoli zbliżając się do Gardzieli Uronthy — czymkolwiek ona rzeczywiście była, gdyż Vera nie miała zielonego pojęcia, o czym tak naprawdę mowa. Znała ją tylko z nazwy.

Nagle zelektryzował ją piszczący dźwięk alarmu. Na pulpicie zapaliła się błękitna lampka.

— Co się... — zaczęła Vera, czując nieprzyjemny ucisk w piersi.

— Wdepnęliśmy w bagno — przerwała jej obcesowo Eliona i pokazała palcem na jeden z ekranów. Był to, zdawało się, jakiegoś rodzaju radar. Zakładając, że środkiem było "Odrodzenie", wynikało z tego, że statek niespodziewanie znalazł się w gromadzie kilkunastu innych maszyn. — Mogę się założyć, że to twoi przyjaciele. — My... Boże.

Vera zerknęła z niepokojem na twarz Eliony. Ta była powleczona bladą maską przerażenia.

Kobieta drżącą ręką dotknęła błękitnej lampki. Kabinę wypełnił męski głos, z trudem ukrywający podekscytowanie pod płaszczem szorstkości:

— "Odrodzenie", tu okręt flagowy Oddziałów Ochrony Syndykatu MediCor, "Ilustrium". Zostaliście otoczeni. Mamy rozkaz przejęcia waszego statku za wszelką cenę. Jeśli odmówicie... — Głos na moment urwał. — To bez znaczenia. Wiecie, czego chcemy. Zbyt długo was ścigaliśmy, żebyście teraz wymknęli się z naszych rąk.

W Elionie raptem obudziło się coś niedobrego. Jej oczy zalśniły jakimś nowym blaskiem, gdy przełączyła na mikrofon i ze wściekłością warknęła:

— Idźcie wszyscy w cholerę!

Pilotka z taką siłą uderzyła w wyłącznik konsoli łączności, że Vera aż podskoczyła w siedzeniu. Ogarnął ją lęk, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła. Z drugiej jednak strony nie czuła już beznadziei, z którą pierwotnie przywitała pojawienie się jej byłych kolegów.

Ze zdumieniem uzmysłowiła sobie, że naprawdę wierzy w Elionę.

Zacisnęła zęby i przygotowała się na najgorsze.

**********

Wszystko przebiegało zgodnie z planem — do tego momentu.

Dowódca flotylli ekspedycyjnej, Galen Reek, nie potrafił utrzymać głosu w ryzach, gdy wygłaszał swoje krótkie przemówienie. Ba, wygłaszając je, zapomniał o tradycyjnych konwenansach. Na co komu dyplomacja, gdy osiąga się cel życia? To był największy triumf Reeka, sukces w skali galaktycznej, za który na wsze czasy trafi do annałów historii.

Galen Reek, człowiek, który pochwycił Ognistego Ptaka.

Tak miało być, ale rzeczywistość miała to do siebie, że była pokrętna i w ułamku sekundy potrafiła wywrócić wszystko do góry nogami.

"Odrodzenie" spoczywało spokojnie na dziesięciu krzyżach celowniczych ponad dwudziestu wyrzutni zdalnych rakiet obezwładniających. Statek rodem z epoki pierwszych odkrywców galaktyki nie miał prawa uniknąć trafienia.

Kiedy jego dysze rozbłysły błękitnym blaskiem, Galen przyciągnął na wargi półuśmieszek pogardy.

— Alfa, Beta: ognia — rozkazał, sądząc, że cztery rakiety wystarczą do zwieńczenia dzieła.

Ogień pojawił się, ale nie jako przenośnia. Kadłub „Odrodzenia” gwałtownie zapalił się purpurową pożogą, która momentalnie nabrała blasku, siły i wielkości. A potem, gdy Reek w zdumieniu patrzył na niezwykły spektakl i cztery pociski lecące w stronę maszyny, doszło do eksplozji.

Płomienie oderwały się od „Odrodzenia” i z ogromną mocą poszybowały we wszystkie strony. Rakiety wybuchły w połowie drogi, nikomu nie czyniąc krzywdy.

— Tarcze w górę! — wrzasnął Galen, rzucając się do najbliższej poręczy, by w ostatniej chwili się jej złapać.

Przez kilkadziesiąt następnych sekund słyszał tylko jęki, krzyki, huk, zgrzyt oraz nieznośne, wwiercające się w czaszkę wycie dziesiątków alarmów. Nie widział niczego, gdyż jego oczy były zalane krwią. Nie czuł również niczego, bo jego kręgosłup złamał się niby zapałka.

Potem do unieruchomionych zmysłów doszedł też słuch. W próżni, która objęła mostek "Ilustrium", nie rozchodziły się żadne dźwięki.

**********

Vera oniemiała. Nie było słów, którymi mogłaby określić, jak się teraz czuła. Była to emocjonalna mieszanka przerażenia, fascynacji i niepokoju. Do tego należało dodać fakt, że kurczowo wpijała paznokcie w poręcze fotela i na długi czas wstrzymała oddech.

Eliona prędzej wyswobodziła się z odrętwiającej uprzęży całkowitego zaskoczenia. W samą porę, by o kilka metrów minąć rozpadający się na kawałki statek MediCoru, wywinąć beczkę i tym samym wyrwać się z okrążenia.

Tak jakby ktokolwiek jeszcze pozostał przy życiu, pomyślała Vera.

Gwałtownie zamrugała oczami. Oni wszyscy zginęli. Ot tak, w mgnieniu oka. Ale co tu się w ogóle stało? Interwencja Feniksa, oczywiście. To jedno było pewne. Zadrżała, próbując sobie wyobrazić pełen potencjał potęgi Ognistego Ptaka.

— To się jeszcze nigdy nie wydarzyło — oznajmiła pilotka wystraszonym tonem. Jej twarz była cała mokra od potu, ale widać było na niej koncentrację. — Nigdy.

Vera kiwnęła głową.

Kabina nieoczekiwanie rozjęczała się natarczywym brzęczeniem.

— Och nie — mruknęła Eliona.

— Co...? — wykrztusiła z wysiłkiem Vera i po chwili sama to zauważyła. — Myślałam, że wszystkie statki...

— Najwyraźniej nie.

Na ekranie taktycznym nadal paliły się trzy czerwone kropki. I każda postanowiła rzucić się w pościg za "Odrodzeniem".

Vera przypomniała sobie, że jej fotel ma pasy. Z nerwów zapinała je całą minutę. Potem zaczął się prawdziwy koszmar. Eliona wprowadziła antyczny pojazd w Gardziel Uronthy, w głąb majestatycznej, lecz śmiertelnej pułapki. Zaczęła szczerze żałować, że wysnuła pomysł tej błędnej wyprawy.

Pędzącym z procentem prędkości światła "Odrodzeniem" szarpało, rzucało i poniewierało, jak gdyby było zabawką w rękach bawiącego się dziecka. Każdy wstrząs wprawiał dziewczynę w coraz większe odrętwienie. Skończyło się na tym, że patrzyła prosto przed siebie, z obawy, że może zobaczyć coś, co raz na zawsze zniszczy jej psychikę.

Nie wiedziała, ile to trwało — ale zakładała, że długo, może nawet godzinę. Co jakiś czas zerkała na monitor. Dwa krążowniki MediCoru zniknęły, pochłonięte przez bezlitosną Gardziel. Został trzeci, zbliżający się systematycznie, ale tracący czas na ostrożnych manewrach wokół szczególnie niebezpiecznych punktów.

Rozbrzmiał nowy alarm.

— Impuls elektromagnetyczny! — krzyknęła Eliona i z całej siły przyciągnęła do siebie stery. "Odrodzenie" gwałtownie zrobiło świecę. Żołądek Very zwinął się w supeł. Poczuła w ustach nieprzyjemny smak zapowiadający niebezpieczną bliskość wymiocin. Świat przed jej oczami wirował jak szalony, aż nadeszło uderzenie.

Pulpit eksplodował setkami iskier, dwa poprzeczne pasy wżyły się w jej pierś, brutalnie wyrywając z niej całe powietrze. Świdrowanie w uszach i nagła eksplozja bólu w lewym przedramieniu wycisnęły z jej oczu to, czego nigdy nie umiała sama sprowokować — łzy. Płakała, bo zmusił ją do tego organizm. I tylko dlatego.

Jakie to żałosne, pomyślała.

To jeszcze nie był koniec nieszczęść. Elektryczne spięcie wyłączyło połowę świateł w kabinie, a pilotka walczyła ze sterami, starając się wyprowadzić statek z niekontrolowanej śruby. W tym momencie oczy Very rozwarły się z przerażenia.

— To! — wrzasnęła nieskładnie, wskazując na rosnący w iluminatorze czarny obiekt.

"Odrodzenie" w ostatniej chwili wykonało wiraż.

— Trz...

Od ciosu, zgrzytu metalu i niewyobrażalnego rumoru pociemniało jej w oczach. Supernowa bólu jeszcze raz spadła na jej ramię, poczuła dwa ostre szarpnięcia na policzku, usłyszała głośny trzask — i pasy całkowicie puściły. Momentalnie uniosła się w powietrze. Obróciła się, huknęła plecami w sufit i wrzasnęła, oczekując śmiertelnego lądowania. Nadal jednak pozostawała przyklejona do stropu kokpitu, patrząc ze zdumieniem na dziesiątki przedmiotów, połamane kawałki fotela i szczątki panelu kontrolnego śmigające po całym pomieszczeniu.

Siła ciążenia wirującego statku trzymała ją na miejscu. Generator sztucznej grawitacji musiał paść.

Eliona nadal tkwiła w swoim fotelu, ale jej głowa bezwładnie bujała się w kierunku, w którym akurat nieznane siły ciągnęły "Odrodzenie". Vera z przerażeniem zdała sobie sprawę z tego, że w piersi pilotki tkwi duży fragment rozłupanego pulpitu i bez ustanku smuży z niej krew.

Dziewczyna sięgnęła po resztki swoich wątłych sił. Nie zważając ani na fruwające przedmioty rozdzierające jej ubranie i skórę, ani na ból strzaskanej ręki, zaczęła przesuwać się z sufitu na ścianę, a stamtąd na podłogę, aż do fotela pilotki. Mogła ruszać tylko jedną ręką, lecz to musiało jej wystarczyć. Zacisnęła zęby, wspięła się na wysokość zakrwawionej twarzy Eliony.

Ręka pilotki, nienaturalnie wykrzywiona, nadal ściskała stery. To dlatego statek nadal utrzymywał swój wariacki kurs. Vera stęknęła głośno, ale w końcu udało jej się zdjąć ramię kobiety z drążków, a potem z trudem skorygować lot na tyle, by siła odśrodkowa nie wbiła jej ciała z powrotem w sufit.

Poraniła sobie wnętrze wolnej dłoni, próbując wyrwać fragment pulpitu, ale nie rezygnowała. Nie teraz. Gdy tylko jej się udało, z otwartej rany uleciały w nieważkość wielkie, czerwone krople krwi. Kawałkiem pogiętego metalu odcięła Elionę z pasów. Jej ciało natychmiast zaczęło dryfować ku górze, ale w porę je przechwyciła.

Teraz musiała ją jeszcze wyprowadzić z kabiny.

Tak niewiele, tak niewiele.

Starając się jednocześnie tamować krew rannej i samej nie zemdleć z bólu, który promieniował ze złamanego ramienia, podźwignęła Elionę za sobą, zapierając się mocno stopami o podłogę. Krok za krokiem, w końcu dotarła do grodzi. Uderzyła kolanem w przycisk i droga stanęła przed nią otworem.

Syk uciekającego powietrza był ostatnim odgłosem, który usłyszała, nim cała zawartość kokpitu uderzyła ją w plecy i tył głowy.

**********

Minęły dekady, odkąd Feniks ostatni raz opuścił swoje gniazdo. Setki lat, odkąd użył swoich mocy, aby zaszkodzić jakiejkolwiek istocie żywej. Tysiąclecia, odkąd w takiej sile odczuł w głębi siebie żar nienawiści. I nie chodziło tu tylko o prymitywną nienawiść prześladowców czy rozpaczliwą, bolesną nienawiść pilotki "Odrodzenia". Ta jedna była jego nienawiścią, paląca żywym ogniem, którego był przecież władcą. Wyzwolenie jej było zbrodnią.

Feniks rozwinął złociste skrzydła na pełną szerokość, rozprostował zwieńczone szponami nogi.

Zawiódł samego siebie. Nie zasługiwał już na swoje życie — ale przede wszystkim musiał odkupić swoje winy. Podarować komuś nowe życie. Swoje życie? Być może.

Ignorował nieważkość, wyciekające ze statku powietrze, brzęczące na okrągło alarmy.

Grodzie jego kabiny rozwarły się. Feniks podleciał pod szczelinę w suficie, przyłożył do niej skrzydło. Oślepiający blask ogarnął stalowe płyty, które po chwili rozciągnęły się pod wpływem gorąca i zaszły na siebie, likwidując uszkodzenie. W podobny sposób przestały istnieć pozostałe wysysające powietrze dziury. "Odrodzenie" potężnie ucierpiało, lecz Feniks już nie martwił się o swój piękny statek.

Dwie kobiety obijały się bezwładnie o ścianę, tuż obok siebie. Umierały. Obie były odważne, obie cierpiały i obie miały wspaniałe dusze — chociaż nie zdawały sobie z tego sprawy. Byłyby cudownymi istotami, gdyby nie zgubny wpływ ludzkiej cywilizacji. Niewiele było takich istot.

Ale na razie nie mógł im pomóc.

Wkroczył do kokpitu, bystrymi, czarnymi oczami ocenił zniszczenia. Dotknął tylko dwóch przycisków. Generator ciążenia powrócił do życia. Wszystkie przedmioty z łomotem wylądowały na ziemi. Potem uchwycił końcówką skrzydła drążki sterownicze. "Odrodzenie" wyrównało lot. Następnie przyciągnął do siebie manetkę akceleratora. Statek po jakimś czasie zatrzymał się w próżni.

Feniks nie potrzebował pilotki. Nie potrzebował również mechanika. Kierowanie maszyną i naprawa wyczerpywały go, to prawda, ale mógł to robić bez niczyjej pomocy. Lecz w tym wszystkim nie chodziło wcale o umiejętności, pomoc.

Chodziło o ludzi. Feniks potrzebował ich tak, jak oni jego. Bowiem najbardziej nie znosił stanu, w którym znajdował się przez pierwsze milenium po ucieczce z Ziemi — dojmującej samotności. Dlatego trzymał przy sobie pilota, dlatego zapraszał na pokład „Odrodzenia” kolejne osoby.

Feniks był samolubny, do cna egocentryczny. Gdyby znał pojęcia sarkazmu i ironii, uznałby, że to zabawne, ile dobra, ile korzyści wynika z jego charakteru.

Uzdrowienie Eliony i Very było dla niego błahostką.

**********

— Nasi prześladowcy czekają na nas w głębi tego kosmicznego tworu. Lecz nie zawrócimy. Splamiłem się krwią. Oddam się w ich ręce z radością, by uratować życie twojego wybranka, Vero. Taki jest mój los.

Vera bez słowa wpatrywała się w Feniksa. Długie przebywanie wśród ludzi nauczyło go, że musi być bardzo cierpliwy w stosunku do osób, które pierwszy raz w życiu go widziały. Eliona jednak oglądała go codziennie, dlatego też pierwsza się odezwała, słowami wypełnionymi bezbrzeżnym zdumieniem:

— Dobrze zrozumiałam? Chcesz, żebyśmy lecieli dalej?

— Zgadza się.

Kobieta gwałtownie wstała. Na jej twarzy odmalowała się furia.

— Po tym, co się tutaj wydarzyło?! Po tym wszystkim?! — Ze zdenerwowania nie potrafiła utrzymać w ryzach ani mimiki, ani gestów. — Nie, to już koniec! Rozumiesz? Koniec! Wypełniłam wobec ciebie wszystkie zobowiązania, więzisz mnie tu wbrew mojej woli i to się musi skończyć... Ja już... ja już dłużej nie mogę... ja już dłużej...

Pilotka opadła z powrotem na fotel. Vera, przypatrująca się jej ze smutkiem, położyła dłoń na jej barku. Kobieta ze złością ją odtrąciła i zatopiła twarz w rękach. Feniks z zaciekawieniem obserwował tę scenę, ale nie rozumiał jej. Było jeszcze wiele rzeczy, których nie pojmował.

— Nie możemy zawrócić — rzekł. — Adnenn umrze.

Eliona otworzyła usta, by coś odwarknąć, ale w porę się powstrzymała.

— Uratowałem wam obojgu życie, lecz nie zażądam od was żadnej ceny.

— I mamy to uznać za łaskę? — prychnęła Eliona. — Gdyby nie ty, w ogóle nie musielibyśmy być ratowani!

— Eliono, gdyby nie on, ty byłabyś w trumnie, a ja ślęczałabym nad nią — oznajmiła łagodnym tonem Vera. — On ma rację. Kiedy dolecimy do stacji MediCoru, będziemy wolne. Raz na zawsze.

Pilotka spojrzała na Verę. Jej dolna warga zadrgała i nagle stało się coś jeszcze bardziej niezrozumiałego dla Ognistego Ptaka — Eliona objęła dziewczynę, a po pewnym czasie szepnęła do niej:

— Myliłam się... jesteś kimś godnym zaufania. Uratowałaś mi życie, chociaż nie dałam ci do tego żadnego powodu. Dlatego zrobię to dla ciebie. I Adnenna.

**********

Feniks potrafił zajrzeć w głąb czyjegoś jestestwa, zachwycić się naturą lub skomplikowaną istotą żywą, nie był jednak obdarzony darem podziwiania niestałych zjawisk. A jako takie klasyfikował wszelkie konstrukcje tworzone rękami ludzi — z wyjątkiem "Odrodzenia". Dlatego też, gdy statek wkroczył w rejon zwany Oazą, środek Gardzieli Uronthy, gdzie na tle mgławicy majaczyła potężna stacja kosmiczna, nie zwrócił na nią uwagi.

Okręty patrolowe krążące wokół gwiezdnego kompleksu Syndykatu MediCor natychmiast przechwyciły "Odrodzenie". Pamiętając o losie, jaki spotkał poprzednią flotyllę, tym razem na spotkanie wysłano dwa masywne pojazdy w kształcie trójkątów ostrych. Eliona zgłosiła chęć poddania się.

Feniksa bolało, gdy dostrzegał mękę w jej oczach za każdym razem, kiedy wykonywała jego polecenie. Wcześniej był ślepy na tego typu rzeczy. Nie przywitał tej zmiany z radością — była kolejnym argumentem utwierdzającym go w słuszności podjętej decyzji. Feniks, który zbyt wiele czuje, który nadmiernie utożsamia się z uzdrawianymi, sam przybliża się do własnej zagłady.

Kiedy płozy "Odrodzenia" zaskrzypiały w hangarze stacji kosmicznej, rampa opadła w kłębach pary, a pluton żołnierzy MediCoru przygotował się na najgorsze, Feniks opuścił statek, pierwszy raz od przeszło trzech setek lat.

— Poszukiwaliście mnie, oto więc jestem — wygłosił dumnym tonem. — Lecz nie przybywam tu bez własnych warunków. Od ich spełnienia zależy, jaka będzie natura naszej współpracy.

Feniks czuł wyższość nad tymi istotami, kryjącymi się pod mianem "Syndykatu MediCor". Miał prawo czuć, bowiem te nie znały jego rzeczywistych możliwości. Więcej, nie wiedziały, w jaki sposób siłowo zmusić go do uległości. Bały się go.

— Jakie są twoje warunki? — dobiegł go głos niewidocznego nigdzie mężczyzny.

— Moi towarzysze podróży otrzymają wolność. Jeden z nich skorzysta z unikatowego urządzenia znajdującego się w waszym posiadaniu, a następnie podaruję mu swoją łzę, aby uleczyć go z choroby wywołanej przez was.

— A jeśli chcielibyśmy, hipotetycznie, odmówić?

— Ponieślibyście stosowne konsekwencje.

Odpowiedź nadeszła szybko:

— Niech i tak będzie.

**********

Ludzie w białych fartuchach i kombinezonach analizowali każdy jego ruch, nagrywali ze wszystkich stron, lecz nie poważyli się ani razu go dotknąć. Ufali, że dotrzyma swojej obietnicy. Byli tacy bezradni, chociaż polowali na niego od wielu pokoleń.

Feniks zażądał, by dopuszczono go do wszystkich procedur związanych z Adnennem. To była ciekawa lekcja.

— Zrobiliście... co?

Vera z bezbrzeżnym zdumieniem patrzyła w ściśniętą twarz siwiejącego doktora, niejakiego von Traufena.

— Wprowadziliśmy do organizmu pani narzeczonego centymetr sześcienny specjalnie zaprogramowanych nanobotów — powtórzył, nie zdoławszy powstrzymać triumfalnego uśmiechu. — Prawda, że osiągnęliśmy wspaniały sukces? Skonstruowaliśmy te mikroskopijne maszynki tak, by wywoływały ciężkie uzależnienie od specyfiku zwanego neutigrum, a jednocześnie tak, by przechodziły w stan uśpienia w przypadku zastosowania skanera medycznego lub prób pozbycia się ich środkami farmakologicznymi. Wywabiliśmy dzięki temu tego cudownego stwora, który teraz...

Rozentuzjazmowana przemowa doktora została urwana nieprzyjemnym trzaśnięciem, a następnie bolesnym wrzaskiem. Mężczyzna ciężko wylądował na ziemi, ze złamanym nosem. Jego fartuch obficie plamiły krople krwi.

Gdyby nie ręka Very, rozwścieczona Eliona rzuciłaby się na von Traufena, by wyprowadzić jeszcze parę bezlitosnych ciosów. Tak, Feniks dobrze to rozumiał. Zemsta była tyleż nieodłącznym, co pozbawionym sensu motywem działań większości ludzi.

— Nieludzki sukinsyn! — sarknęła pilotka "Odrodzenia". Szarpnęła się i odwróciła, by nie oglądać już twarzy pobitego mężczyzny, którym od razu zajęło się dwóch asystentów. Vera tymczasem spoglądała na leżącego na stole operacyjnym Adnenna i spytała cicho w eter:

— Czy możecie mu pomóc?

— Ależ oczywiście — odparła kobieta z długimi rudymi włosami, która stała nieopodal. — Nanoboty da się unicestwić za pomocą prostej elektryczności. Wystarczy wystawić ciało obiektu na działanie najzwyczajniejszego defibrylatora, trzykrotnie potraktować je najwyższą dawką, po czym usunąć roboty z...

— Czy pani do reszty zidiociała?! — wrzasnęła Vera, momentalnie uciszając cały pokój, pełen przecież szemrzących i rozmawiających ludzi. Doktorka jakby się skurczyła. — On, Adnenn, a nie żaden pieprzony obiekt, jest na granicy życia i śmierci, w śpiączce. Nie przeżyje ani jednego elektrowstrząsu, nie mówiąc już o trzech! Jak wy w ogóle śmiecie... wy...

Vera zacisnęła pięści, lecz nie zrobiła kroku w stronę wystraszonej lekarki. Słowo zachęty, a z pewnością by to uczyniła.

Feniks postanowił przełamać impas.

— Ja dam mu siłę, by przetrwał porażenie prądem.

Wszyscy, dosłownie wszyscy, przenieśli na niego wzrok.

**********

Demonstracja jego umiejętności postawiła ludzi z MediCoru w stan ekscytacji, niedowierzania — i chciwości niewidzianej od czasu, gdy rasa ludzka dla blasku złota była w stanie popełnić najgorszą zbrodnię. Był to okres jego końcowego pobytu na Ziemi. Widok Białych Bogów zza Morza, tego nigdy nie zapomniał. Miał ten widok przed sobą. Nie potrafił go teraz wymazać.

W całym tym skupisku zła jaśniały tylko trzy punkty. Trzy istoty godne ocalenia.

Reszta nie zasługiwała na dar życia.

To przyszło tak nagle i bez ostrzeżenia, jak erupcja wulkanu, który ze spoczynku do pełnej aktywności przeszedł w ułamku sekundy.

Kiedy zaczął, nie mógł się już zatrzymać. To było od niego silniejsze, na moment całkiem przejęło nad nim kontrolę. Feniks przestał być sobą. Było to uczucie, którego nie chciał już więcej zaznać — lecz wiedział, że zazna. To było nieuniknione. Zbyt wiele się wydarzyło. Zbyt wiele.

**********

Wypalone od wewnątrz ciała zaściełały podłogę od ściany do ściany. Poczerniałe twarze ludzi w przyprószonych popiołem kitlach, mundurach i garniturach nie nosiły śladów agonii; śmierć zabrała ich w ostatnią podróż gwałtownie, nie karząc niewyobrażalnym bólem.

To był tylko początek zniszczeń. Przeciążone komputery eksplodowały w kłębach dymu, cienkie niby papier monitory rozprysły się na drobny mak, a sufit wygiął od niewyobrażalnego żaru. Niezwykłe, ametystowe płomienie zaczęły zawzięcie trawić wszystko dookoła Feniksa, Eliony, Very i Adnenna.

Im jednak nic nie groziło.

Stacja rozpadała się na ich oczach, lecz oni bezpiecznie dotarli do hangaru. Stały tam dwa statki — "Odrodzenie" oraz lekki krążownik MediCoru.

— To już koniec podróży — oznajmił Wieczny Ptak u stóp rampy „Odrodzenia”. — Feniks dotrzymał swej obietnicy. Ty, Adnennie, będziesz żył w zdrowiu, witalności i szczęściu całe życie. Ty, Vero, nigdy już nie zaznasz cierpienia samotności, zawsze pozostaniesz kochana i darzona przyjaźnią. Ty natomiast, Eliono... Tobie mogę tylko ofiarować przeprosiny. Byłem Feniksem, i jako taki, choć zrodzony z ognia, pozostawałem nieczuły jak lód. Ty i twoja niewielka córka nigdy już nie zostaniecie rozłączeni.

Vera popatrzyła z lekko otwartymi ustami na Elionę. Pilotka kiwnęła głową, w jej oczach błyszczały łzy szczęścia.

— Dlaczego mówisz o sobie, jakbyś już nie istniał? Chcesz... umrzeć? — spytała dziewczyna.

— Feniks, który raz zabił, nigdy nie wyzbędzie się żądzy krwi, będzie zabijał przy każdej możliwej okazji — wytłumaczył. — Taka jest cena za jego dar. Dlatego muszę umrzeć. Dlatego wy jesteście wolni. Lećcie za mną. Do końca.

Feniks, który przestał być Feniksem, wkroczył na pokład "Odrodzenia".

**********

Teraźniejszość.

Na moment w układzie gwiezdnym pojawiło się drugie słońce. Istniało krótko, na mgnienie oka, lecz przyćmiło pierwszą gwiazdę, a następnie przeistoczyło się w niszczycielską supernową. Wszystko zgodnie z prawidłami natury.

Tak właśnie wyglądałoby to zdarzenie z olbrzymiej oddali.

Sęk w tym, że nie było żadnego słońca ani żadnej supernowej — chociaż potężna eksplozja jądrowa niewątpliwie mogła takową przypominać. W pierwszych ułamkach sekundy siła ich destrukcji była porównywalna.

Głowica atomowa rozszczepiła "Odrodzenie" i dziesiątki krążących wokół niego gwiezdnych wraków na kwadryliony drobinek, które z niebywałą prędkością rozprysły się na wszystkie strony. Po chwili z kuli nuklearnego ognia nie pozostał nawet ślad. Pustka kosmosu zdawała się taka, jak zawsze. Czarna, bezbrzeżna i zimna.

Vera Glastonovia stała na pokładzie obserwacyjnym gwiezdnego jachtu i płakała, patrząc na płomień pochłaniający "Odrodzenie". Łzy spływały po jej policzkach dwiema lśniącymi strużkami. Nie były to wymuszone łzy, lecz te prawdziwe, których pragnęła od zawsze.

Adnenn przyglądał jej się i bardzo leciutko uśmiechał. Czuł jej mocny uścisk na swojej dłoni. Przyciągnął ją i otoczył ramieniem.

Eliona spoglądała to na dzieło destrukcji, to na parę narzeczonych. Ona, dla odmiany, czuła radość. Była wreszcie wolna. Jej córeczka już na nią czekała w domu.

A Feniks? Feniks zapewne jak zwykle odrodzi się z popiołów.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Tagi: Feniks



Czytaj również

Komentarze


Nausicaa
   
Ocena:
0
Well done :)
11-11-2010 17:32
Namrasit
   
Ocena:
0
Dziwna trochę ta historia, jak dla mnie za chaotyczna. Sam feniks, hmm... nie wiem, jak dokładnie wyglądał (więc chyba klasycznie?).

No i co się stało w końcu z Odrodzeniem? Zniszczyła je atomówka czy spłonął? Z opisu wynika, że i to, i to...

No i jeszcze powiem, że trochę duuużo tutaj zaimków dzierżawczych, wiele można by zlikwidować, bądź zastąpić inną formą, z korzyścią dla opowiadania :).

21-02-2011 11:38

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.