» Opowiadania » Dom Jaguara pogrążony w cieniu – Aliette de Bodard

Dom Jaguara pogrążony w cieniu – Aliette de Bodard


wersja do druku

(The Jaguar House, in Shadow)

Redakcja: Bartłomiej 'baczko' Łopatka
Ilustracje: Izabela 'Isabell' Mazur
Tłumaczenie: Artur 'mr_mond' Nowrot

Dom Jaguara pogrążony w cieniu – Aliette de Bodard

Opowiadanie nominowane do nagród Hugo oraz Nebula 2010. Więcej o uniwersum, w którym rozgrywa się ta historia, autorka opowiada tutaj.

 

Umysł zaczyna wędrować, gdy zażywa się teónanácatl[1].

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Gdyby pozwoliła sobie na trzeźwe myślenie, poczułaby zapach środka czyszczącego, zmieszany ze słabą, mdlącą wonią krwi; zobaczyłaby żłobione ściany celi, pokryte czymś, co mogło być krwią lub odchodami.

Przypomniałaby sobie o bólu, wnikającym do szpiku kości, aż staje się tępy, obojętny. Przypomniałaby sobie, jak podciągała się w górę, gdy przez szczeliny pełniące rolę okien sączył się świt: zbyt zmęczona i wynędzniała, by ofiarować krew słońcu, Tonatiuhowi[2], szepcząc modlitwę, która coraz bardziej i bardziej zaczynała przypominać przeprosiny.

Bóg, oczywiście, wymaga, by pozostała przy życiu aż do końca, ponieważ życie i krew są zbyt cenne, by je marnować – niezależnie od tego, jak potrzaskana i bezużyteczna się stała, marniejąc powoli w ciemności.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Tutaj pojawia się problem: nie jest pewna, jak długo jeszcze wytrzyma.

To Kapitan Palli z Domu Jaguara[3] dał jej teónanácatl – wyciągnął do niej dłoń, na której spoczywały dwa czarne, zgniecione grzyby, pokarm bogów, narkotyk zagubionych i potępionych – nie potrafiła określić czy z litości, czy może to kolejna pułapka, w którą chcieli ją zwabić?

Wzięła je mimo to. Trzymała w zaciśniętej pięści, gdy strażnicy odprowadzali ją z powrotem. A kiedy już została sama, patrzyła na nie przez długą chwilę, czując, jak palce zaczynają jej drżeć z głodu, z pragnienia powrotu do normalności – do zapomnienia.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Umysł zaczyna wędrować – wstecz, do jedynego czasu wartego pamiętania.

***

Zdjęcie leżało na stoliku obok należących do Onalli zakrwawionych cierni ofiarnych. Ukazywało dziewczynę stojącą obok kramu na targowisku, trzymającą płaszcz ze szmaragdowozielonych piór kwezala; minę miała niepewną, jakby spodziewała się, że płaszcz w którymś momencie ożyje i ją ugryzie. Za nią znajdowały się jeszcze dwie dziewczyny: sylwetki pogrążone w cieniu, jak nieistotne elementy tła.

Nie było to najlepsze zdjęcie Xochitl, jakie posiadała Onalli, ale o tym jednym myślała w ostatnich dniach najwięcej – o ironii, jaką wyrażało, jakby bogowie okrutnie sobie z niej zakpili.

– Masz wątpliwości? – zapytał Atcoatl, stając za jej plecami.

Onalli wyciągnęła rękę, by odwrócić zdjęcie – i zamarła, gdy uświadomiła sobie w pełni znaczenie jego słów.

Odwróciła się i spojrzała na niego: szeroka, opalona twarz była pozbawiona wyrazu. Rycerzowi nie przystawało okazywać uczuć.

– Nie – powiedziała powoli, ważąc słowa. – Nie mam wątpliwości. Ale ty tak, prawda?

Na jego twarzy pojawił się grymas.

– Onalli…

To on pomagał jej od samego początku. Załatwił jej szyfrujące odbiorniki radiowe, czarnorynkowe nanomaszyny obniżające temperaturę ciała, maleńkie strzykawki zawierające wszystko: od wyciągu z teónanácatlu do nanomaszyn zwiększających wytrzymałość. A przede wszystkim: wierzył w nią. Wierzył, że jej desperacki plan się powiedzie, że wyciągną Xochitl żywą z szaleństwa, jakim stał się Dom Jaguara.

– To zbyt wiele – powiedział Atcoatl. Pokręcił głową, a Onalli usłyszała resztę, słowa, których nie wypowiedział.

Co jeśli nas złapią?

Onalli wybrała najłatwiejszy sposób na pokonanie strachu: gniew.

– Więc zamierzasz siedzieć na tyłku i nic nie robić?

W oczach Atcoatla zabłysła nienawiść – nic dziwnego. Widział upadek własnego Domu; innych Rycerzy Orła związanych i porzuconych w płonących dormitoriach; Rycerzy Wydry i Czaszki zabitych, okaleczonych, wdychających pył w kopalniach srebra.

– Nie jestem tchórzem. Pewnego dnia Czcigodny Mówca[4] i jego świta zapłacą za to, co uczynili. Ale to… to igranie ze śmiercią.

Spojrzenie Onalli znów powędrowało w stronę zdjęcia – na twarz Xochitl, zastygłą w wyrazie podejrzliwej niewinności.

– Nie mogę jej tam zostawić.

– Ruch oporu… – zaczyna Atcoatl.

Onalli parsknęła.

– Kiedy ruch oporu obali wreszcie Dom, będzie za późno. Wiesz o tym.

Było już kilka ataków: dwa zamachy bombowe na stacjach kolei magnetycznej, dysydenci znikający w tajemniczych okolicznościach tuż przed aresztowaniem. Onalli nie zaprzeczała istnieniu jakiegoś podziemnego ruchu, ale widziała, jaki jest słaby, wciąż w fazie formowania.

Atcoatl nie odpowiedział; jednak Onalli była Rycerzem Jaguara i trening pozwolił jej dostrzec w jego postawie dezaprobatę.

– Posłuchaj – powiedziała w końcu. – To ja podejmuję największe ryzyko. Ty będziesz poza Domem, gotowy do ucieczki, gdyby coś poszło nie tak.

– Jeśli cię złapią…

– Myślisz, że bym cię wydała? – zapytała Onalli. – Po wszystkim, co zrobili Xochitl, myślisz, że bym im pomogła?

Twarz Atcoatla była śmiertelnie poważna.

– Wiesz, co oni robią wewnątrz Domu.

Nie wiedziała – ale mogła to sobie wyobrazić aż nadto wyraźnie. I dlatego właśnie musiała wydostać stamtąd Xochitl. Jej przyjaciółka nie zasługiwała na taki los.

– Jestem Rycerzem Jaguara – powiedziała spokojnie. – I daję ci słowo honoru, że prędzej zginę z własnej ręki niż pozwolę im coś ze mnie wyciągnąć.

Atcoatl spojrzał na nią.

– Mówisz szczerze, ale to, w co wierzysz, niczego nie zmienia.

– Nie? Wierzę, że rządy Czcigodnego Mówcy są bezprawne. Wierzę, że Dom Jaguara nie miał prawa wydać własnych członków ani ich przesłuchiwać. Czy nie wszyscy w to wierzymy?

Atcoatl drgnął, ale nie odpowiedział.

– Więc powiedz mi, w co wierzysz?

Milczał przez chwilę.

– Niech cię Czarny Pan[5] weźmie – powiedział gwałtownie. – Tylko ten jeden raz, Onalli. Tylko raz.

Onalli kiwnęła głową.

– Obiecuję. – Później mogliby udać się na północ, do Stanów Zjednoczonych albo Xuyi[6], do kraju, w którym wolność była czymś więcej niż tylko pustym słowem. Byliby bezpieczni.

Skończyła wiązać włosy w ciasny węzeł – ten nawyk zrodził się w niej podczas zagranicznych misji – i wsunęła kolce ofiarne za pasek, rozsmarowując krew na ściśle przylegającym do ciała kombinezonie. Modlitwa, skierowana do któregokolwiek z bogów, którzy mogli jej teraz wysłuchać; do Przeznaczenia, Czarnego Pana, boga Dymiącego Zwierciadła, którego wyrok zawsze można było zmienić, jeśli tylko miało się przekonanie i odwagę, by pochwycić nadarzającą się szansę.

Atcoatl już na nią czekał, niechętnie otworzył drzwi.

– Chodźmy – rzekła Onalli.

Zdjęcie zostawiła na stole – i doskonale zdawała sobie sprawę dlaczego. Nie dlatego, że byłoby obciążeniem, powód był znacznie prostszy: ze strachu. Strachu, że znajdzie Xochitl i gdy spojrzy jej w oczy, zobaczy umysł potrzaskany na kawałki – zupełnie nieprzypominający cichej, odważnej dziewczyny, jaką zapamiętała.

Na zewnątrz powietrze było czyste i zimne, a nad Tenochtitlanem[7] świeciły setki gwiazd: setki demonów, czekających w ciemności na właściwy moment, by zstąpić z nieba i zniszczyć wszelkie życie. Onalli musnęła kolce ofiarne, próbując rozbudzić poczucie pewności, jakie towarzyszyło jej zwykle na misji. Dlaczego nie udawało jej się to teraz, gdy przebywała na rodzinnej ziemi – gdy próbowała włamać się do własnego Domu?

***

Sześć miesięcy wcześniej.

Kapłan Czarnego Pana siedzi ze skrzyżowanymi nogami na drugim końcu maty – naprzeciw Xochitl – wydymając wargi, jak gdyby roztrząsał jakiś problem. Jego włosy są tłuste i splątane, pokryte krwią złożonych ofiar. Roztacza się wokół niego stęchły zapach ossuarium[8] z domieszką środka czyszczącego. Przed przyjściem próbował oczyścić ręce, ale bezskutecznie.

Zabawne, jak umysł się wyostrza, gdy wszystko inne jest skrępowane.

Xochitl zaśmiałaby się, ale nigdy nie była do tego szczególnie skora. Na pewno mniej niż Onalli, mniej niż Tecipiani.

Nie wolno jej myśleć o Tecipiani, nie teraz – musi pozostać spokojna i niewzruszona, tylko w ten sposób może to przetrwać.

Nie wolno jej zadawać sobie pytania: "w imię czego?"

– Poinformowano mnie – mówi kapłan – że stoisz na czele grupki zdrajców w tym Domu.

Xochitl siedzi oparta o ścianę, całkowicie wyprostowana. Rzemienie wrzynają się jej w ramiona i kostki, a najciaśniejszy zaciągnięto na szyi. Tylko zmarnuje energię, usiłując się wyrwać: próbowała już tuzin razy, a jedynym rezultatem są sińce i otarcia.

Kapłan ciągnie dalej, jak gdyby usłyszał jakąś odpowiedź.

– Powiedziano mi, że starałaś się podkopać lojalność Rycerzy Jaguara, dążąc do obalenia Czcigodnego Mówcy.

Xochitl potrząsa głową, uśmiechając się ponuro. Obalenia go – zupełnie jakby to mogło zadziałać… Rodzący się ruch oporu jest mały i nic nieznaczący. Nie mają dojścia do wnętrza Domu, nawet do żałosnej grupki Xochitl.

Ale jest dobro i jest zło, i kiedy Xolotl[9] przyjdzie po jej duszę, Xochitl śmiało spojrzy mu w oczy, wiedząc, którą stronę wybrała.

Kapłan mówi dalej, zadowolony z siebie:

– Musiałaś zdawać sobie sprawę, że to beznadziejna sytuacja. Dom jest lojalny, twoja przełożona jest lojalna. Wolała cię wydać, niż przyglądać się twojej zdradzie.

Tecipiani – nie, nie wolno jej o tym myśleć – to żadna niespodzianka, nie po tym wszystkim, co Tecipiani zrobiła…

– Oczywiście, że mnie wydała – odpowiada Xochitl pewnym tonem. – Rycerze Jaguara nie zajmują się przesłuchaniami. Zostawiamy to wam.

Kapłan podnosi się niespiesznie – i uderza ją bez ostrzeżenia, obsydianowe pierścienie zostawiają w skórze głębokie ślady. Xochitl czuje metaliczny posmak krwi w ustach – i podnosi wzrok, wyzywając go, by uderzył znowu.

Robi to, raz za razem, każdy cios odrzuca jej głowę do tyłu. Ból pulsuje w czaszce, ciepła krew spływa po twarzy.

Kiedy bicie ustaje, Xochitl wisi bezwładnie, patrząc na podłogę, którą zaczyna pochłaniać ciemność. Rzemień wrzyna się w krtań, przypominając, jak blisko jej do uduszenia.

– Zacznijmy jeszcze raz – mówi kapłan spokojnie. – Tym razem okażesz mi szacunek należny wysłannikowi Czcigodnego Mówcy.

Jest nikim, bezbożnikiem, który używa bólu jako broni, narzędzia w tak przyziemnej czynności jak przesłuchanie. Ale ból służy do czegoś innego. Xochitl wysila się, próbując sobie przypomnieć właściwe słowa; chce złożyć je u stóp Czarnego Pana, psalm rozbrzmiewający w tym pozbawionym bogów miejscu.

Padam przed tobą, padam do twych stóp
Składam ci w ofierze moją drogocenną krew, składam ci w ofierze mój ból, który pali jak ogień
Rzucam się w otchłań, z której nie ma powrotu
O Panie tego, co bliskie i nieuchronne, O władco Dymiącego Zwierciadła,
O nocy, O wietrze…

Musiała wypowiedzieć te słowa na głos, bo poczuła kolejne uderzenie – krótki cios, po którym jej głowa odbiła się od ściany – dzwoni jej w uszach, cały świat kurczy się i rozszerza, kolory stają się zbyt jasne, zbyt intensywne…

I znowu, i znowu, aż wszystko zlewa się, zbija w jeden punkt jak gnieciony papier – ból płonie w mięśniach jak ogień.

Lodowatą wodą czynię swą pokutę,
Kolcami i cierniami obnażam swoją twarz i swoje serce,
Pośrodku krainy cierpiących, krainy umierających…

Wydaje jej się, choć nie jest pewna, że została sama. Wtedy drzwi otwierają się ponownie i od sklepienia odbija się echo kroków – powolnych i odmierzanych z uwagą.

Chce podnieść głowę, ale nie potrafi się do tego zmusić. Nawet skupienie się na posadzce przychodzi jej z trudem; chciałaby zamknąć oczy i bez przeszkód śnić o świecie, w którym Tonatiuh opromienia ją swym blaskiem, gdzie ze straganów z jedzeniem roznosi się zapach oleju i papryki, a na wieszakach wiszą płaszcze z piór, miękkie i gładkie jak jedwab.

Zatrzymują się przed nią stopy odziane w skórzane mokasyny, przyozdobione szmaragdowozielonymi piórami; do jej nozdrzy dociera oszałamiający zapach szyszek i kopalowego kadzidła.

Tecipiani. Już nie dziewczyna, którą kiedyś znała, ale Komandor Tecipiani, ta, która sprzedała ich wszystkich kapłanom – która własnoręcznie rzuciła Xochitl gwiezdnym demonom, by rozdarły ją na strzępy i pożarły.

– Przyszłaś napawać się zwycięstwem? – pyta Xochitl, a przynajmniej próbuje, bo z jej ust wydobywa się jedynie szept. Nie potrafi nawet stwierdzić, czy Tecipiani ją słyszy, bo świat napiera na nią ze wszystkich stron, a ból pulsujący między oczami przesłania jej pole widzenia – aż wszystko rozpływa się w ciemności.

***

Onalli zeskoczyła z trybun i puściła się biegiem przez boisko. Po bokach odgradzały je ściany, z których wystawały pionowo umocowane kamienne obręcze; należało w nie trafić piłką. Ale trwała właśnie pora Wznoszenia Sztandarów i drużyny cieszyły się zasłużonym odpoczynkiem.

To oznaczało, że tylko jeden gwardzista strzegł zablokowanego wejścia: pozbycie się go było dziecinną igraszką.

Ludzie często zapominali o tym, że boisko zostało wybudowane tuż przy Domu Jaguara i umieszczone na końcu loże dygnitarzy przylegały do muru, który otaczał jeden z dziedzińców Domu.

Oczywiście ktoś go pilnował, ale była w stanie sobie z tym poradzić. Zostawiła Atcoatla przy wejściu, przebranego za strażnika: z daleka będzie wyglądał dość przekonująco, by nie wzbudzać podejrzeń, a w razie kłopotów ostrzeże ją przez krótkofalówkę.

Loże były opuszczone. Onalli przedostała się do tej, w której zasiadał Czcigodny Mówca, ozdobionej płaskorzeźbami przedstawiającymi dokonania bogów: Pierzastego Węża[10] powracającego z podziemi z kośćmi ludzkości, Czarnego Pana unicestwiającego Drugie Słońce w chaosie płomieni i wiatru.

Choć był to najwyższy punkt stadionu, wciąż sporo brakowało, by mogła przedostać się na drugą stronę muru. Ostatecznie, gdyby istniała najmniejsza szansa na to, że ktokolwiek się tędy prześlizgnie, tego punktu broniłaby cała armia.

Onalli przystanęła na chwilę, łapiąc oddech. Potarła pokaleczone uszy i poczuła strużkę krwi spływającą po skórze. Dla Czarnego Pana, jeśli teraz nad nią czuwa. Dla słonecznego Tonatiuha, który spadłby z nieba bez tego pożywienia.

Dla Xochitl, która zasługiwała na coś lepszego niż los, który zgotowała jej Tecipiani.

Wyprężyła się jednym płynnym ruchem: nanomaszyny Atcoatla sprawiły, że jej paznokcie były ostre i twarde jak diamenty, łatwo więc jej było znaleźć punkty zaczepienia. Nie myślała o świętokradztwie, o tym, co Czarny Pan może pomyśleć o jej palcach, wbijających się w jego wizerunki; nie było na to czasu…

Onalli podciągnęła się na dach loży, oddychając ciężko. Ściana przed nią była znacznie gładsza, ale wciąż dało się w niej znaleźć wgłębienia, jeśli tylko zachowywało się uwagę. Na pewno nie było to gorsze niż ostatnia wspinaczka Onalli po najwyższym budynku w całym kompleksie Jiajin Tech, z którego miała wynieść projekty. Nie było to gorsze niż ciągnące się w nieskończoność godziny treningu, gdy nauczyciele karcili ją za nieostrożność…

Ale jej nauczyciele już nie żyli albo zniknęli gdzieś bez śladu – a po drugiej stronie ściany był Dom, jedyny, jaki kiedykolwiek miała – miejsce, w którym dorastała od dzieciństwa, bezpieczny azyl, w którym nie musiała niczego udawać, gdzie mogła zacząć żart, a puentę wykrzyczałoby tuzin głosów, gdzie wspólnie śpiewali hymny w dzień zimowego przesilenia, podczas gdy ich krew spływała do tego samego naczynia.

Jej dłonie, śliskie od potu, straciły przyczepność. Przez jedną niemożliwie długą chwilę czuła, jak spada w pustkę – złapała wystający kamień z głośnym jękiem w ostatniej chwili, a w dół potoczyła się kaskada odłamków.

Czy ktokolwiek usłyszał? Po drugiej stronie cisza…

Otaczała ją ciemność, jakby znalazła się w objęciach Babki Ziemi. Onalli zacisnęła zęby i pięła się w górę, szukając kolejnych uchwytów.

***

Dwa lata wcześniej.

Mowa Tecipiani z okazji nadania jej godności Komandora jest powściągliwa i niezwykle ponura. Jej poprzedniczka, Komandor Malinalli, wygłaszała wspaniałe przemówienia, wychwalające Dom i jego pozycję, tak jakby to wszystko miało trwać do końca obecnego Wieku i w następnym.

Ale Tecipiani nie wspomina o tym ani słowem. Mówi natomiast o mrocznych czasach, o tym, że trzeba być silnym, że trzeba wytrwać.

Nie używa określenia "wojna domowa", ale i tak wszyscy wiedzą, co ma na myśli.

Xochitl i Onalli stoją na uboczu. Onalli spóźniła się, a Xochitl czekała na nią, więc udało im się zająć miejsce jedynie przy nowicjuszach: młodziutkich chłopcach i dziewczynkach, dla których bawełniane uniformy i płaszcze ze zwierzęcych skór są niewygodne i którym nie ciążą jeszcze dziecięce loki; młodzi i tak niewinni, że myśl o tym, co ich czeka w nadchodzącym czasie, aż boli.

Po ceremonii wszyscy wracają do swoich drużyn albo do sal jadalnych. Opiekunka nowicjuszy przygotowała treningową bitwę na dziedzińcu i Onalli przypatruje się jej z taką samą fascynacją, z jaką ogląda oficjalne mecze.

Xochitl przygląda się Tecipiani: Komandor skończyła ściskać ręce dowódców drużyn i, odprawiwszy swoich strażników, zmierza w ich stronę. Jej spojrzenie napotyka Xochitl i Tecipiani przez chwilę patrzy jej błagalnie w oczy.

– Onalli – mówi Xochitl naglącym tonem.

Onalli nawet nie odwraca wzroku.

– Wiem. To się musiało stać, prędzej czy później.

Tecipiani podchodzi do nich, witając się z obiema krótkim skinieniem. Nadal jest obleczona w pełen strój Komandora: nogawice ozdobione zielonymi piórami kwezala, płaszcz ze skóry jaguara. Jej hełm ma kształt głowy zwierzęcia, twarz wystaje spomiędzy rozwartych szczęk, jak gdyby jaguar pożerał ją żywcem.

– Przejdźcie się ze mną, dobrze? – prosi, choć nie tak naprawdę, gdyż przemawia teraz głosem Czarnego Pana i nawet jej najdrobniejsza sugestia jest rozkazem.

Przez jakiś czas nic nie mówią, przechadzając się po dziedzińcu, na którym Rycerze targują się nad planszami do gry w patolli[11], gdzie nowicjusze wyzywają się wzajemnie do skoków przez fontanny: znajomy, przyjazny gwar codziennego życia w Domu.

– Nie spodziewałam się ciebie tak szybko, Onalli, ale oczywiście cieszę się, że wróciłaś – mówi Tecipiani. Jej słowa są ciepłe, lecz głos nie. – Mam nadzieję, że wszystko poszło zgodnie z planem?

Onalli rozkłada ręce w geście niepewności.

– Zdobyłam dokumenty – mówi. – Williamsburg Tech pracowało nad nowym modelem komputera, jeszcze bardziej złożonym. Być może o krok od uzyskania świadomości.

Xochitl zastanawia się, jakim rodzajem inteligencji będą dysponowały komputery, kiedy już uda się przekroczyć przepaść między zautomatyzowanymi działaniami a rzeczywistą świadomością. Nad tym właśnie pracują w jednostkach wojskowych na północy, tuż za granicą, obserwując jednocześnie wrogów na południu.

"Będą jak my" – myśli. "Będą sięgać po własne pałki albo noże, twierdząc, że to dla samoobrony, i nie minie wiele czasu, nim zatopią je w czyjejś piersi".

"Zupełnie jak my".

– Wobec tego Amerykanie mają zaawansowaną technologię – mówi ponuro Tecipiani. Na tym właśnie polegają obowiązki Domu: śledzenie postępów technologicznych innych krajów Piątej Ery[12] i dopilnowanie, by żaden z nich nie dorównał Wielkiemu Meksykowi. Używa się wszelkich koniecznych środków, poczynając od kradzieży i przekupstwa, na morderstwie kończąc.

Onalli kręci głową.

– To nie jest coś, czego musimy się obawiać.

– Może musimy bardziej, niż ci się wydaje – w głosie Tecipiani pobrzmiewa rozdrażnienie. – Wojna nie będzie trwała wiecznie, trzeba myśleć o przyszłości.

– Właśnie, wojna – mówi Onalli. – Wygłosiłaś interesującą mowę.

Uśmiech Tecipiani nie dociera do jej oczu.

– Myślę, że była odpowiednia. Czasami potrzebujemy przypomnienia o tym, co dzieje się poza murami Domu.

– Widziałam, co tam się dzieje – odpowiada Onalli. – To odrażające.

– Odrażające? – pyta Xochitl.

Spojrzenie Onalli błądzi.

– Widziałam go na dworze, Xochitl. Czcigodnego Mówcę Ixtliego. Przypomina – jej dłonie zaciskają się mimowolnie – wściekłego psa. Widać to w jego oczach i postawie. Nie minie wiele czasu, nim władza uderzy mu do głowy. Już zaczęła. Wojna…

Tecipiani kręci głową.

– Nie waż się mówić takich rzeczy. – Jej ton jest stanowczy, ostry jak nóż z obsydianu. – Jesteśmy Rycerzami Jaguara. Sługami Imperium Meksyku i Czcigodnego Mówcy. Niczym więcej. Nigdy.

– Ale… – zaczyna Xochitl.

–Niczym więcej – powtarza Tecipiani.

To nieprawda. Są Rycerzami Jaguara: nauczono ich oceniać ludzi po słowie lub geście, ponieważ w trakcie misji od tego zależy życie. Doskonale wiedzą…

– Oszalałaś – mówi Onalli. – Kiedy żyła Komandor Malinalli, wszystkie Domy, wszyscy Rycerze byli przeciwni działaniom Ixtliego. Jak myślisz, co Czcigodny Mówca zrobi z nami, gdy tylko umocni swoją władzę?

– Jestem Komandorem, twoim dowódcą – mówi Tecipiani, podnosząc głos. – To także jest coś, o czym musisz pamiętać, Rycerzu Jaguara. Przemawiam w imieniu Domu.

– Będę pamiętała – odpowiada Onalli, w jej cichym głosie pobrzmiewa groźba. Xochitl uświadamia sobie, że właśnie tutaj, w tym momencie, ich drogi nieodwracalnie się rozeszły – nie w chwili, gdy Tecipiani została wybrana, by nimi dowodzić, nie kiedy zaczęła przydzielać zadania swoim starym przyjaciołom, ale właśnie teraz, przez to wyznanie tchórzostwa.

– Dobrze – mówi Tecipiani. Wydaje się nie dostrzegać podtekstu, spojrzeń wymienianych przez Onalli i Xochitl. Ale też nigdy nie była dobra w zauważaniu szczegółów. – Przyjdź później do mojego gabinetu, Onalli, mam dla ciebie zadanie.

To także przejaw tchórzostwa: Tecipiani pozbywa się tego, czego nie może kontrolować. Xochitl spogląda na Onalli – i znów na swoją Komandor, która stoi nieporuszona – i czuje łaskotanie w brzuchu na myśl o buncie.

***

Onalli zeskoczyła z wysokości kilku dłoni na dziedziniec i natychmiast przylgnęła do ściany – niepotrzebny odruch. Niedaleko od niej znajdowała się kamera, ale w ciemności mogła zarejestrować tylko kolejny cień: jej kombinezon został wykonany z pochłaniającego światło, niewidocznego w podczerwieni materiału, a ona sama użyła nanomaszyn do obniżenia temperatury ciała. Później zapłaci za to krwią i bólem, ale nic jej to nie obchodziło.

Wokół panowała nienaturalna cisza. Gdzie podziały się straże i zabezpieczenia – oznaki żelaznych rządów Tecipiani? Doskonale wyczuwała strach – w szerokiej, pustej przestrzeni przed wejściem; w oczach Kapitana z Domu Jaguara, którego wypytywała na stacji kolei magnetycznej; we wszystkich przerażających doniesieniach, które napotykała w drodze do Tenochtitlan.

A mimo to…

Swędzenie gdzieś z tyłu głowy nie dawało jej spokoju. Zasadzka. Wiedzieli, że nadchodzi. Czekali na nią.

Ale zaszła już za daleko, by się wycofać. A wspinaczka z powrotem byłaby cholernie trudna.

Sięgnęła po jeden z noży do rzucania i ostrożnie ruszyła w głąb Domu. Wciąż nic – wygłodniała cisza, w której wyczekiwały gwiazdy – ciepły oddech Babki Ziemi pod stopami – obezwładniające poczucie obecności Xolotla, boga Śmierci, podążającego jej śladem…

Przy wejściu, pomiędzy filarami, poruszył się cień. Dłoń Onalli zacisnęła się mocniej na rękojeści noża. Trwanie w bezruchu byłoby zgubne; musiała działać szybko, uciszyć tego, kto tam czekał, nim zdąży podnieść alarm.

Doskoczyła do postaci z szybkością grzechotnika. Jej nóż miał zranić przeciwnika w pierś, lecz ten błyskawicznie się zasłonił. Nie potrafiła dostrzec nic poza zarysem sylwetki, większej niż ona sama, poruszającej się w tym samym tempie.

Przeciwnik nie wydawał dźwięków; cała jego energia była skupiona w walce, czystym, wolnym od zahamowań tańcu, którym oddawał cześć bogom, który utrzymywał Tonatiuha na niebie i sycił Babkę Ziemię; w tańcu, w którym oboje szkolili się całe życie.

W sposobie, w jaki poruszał się cień, było coś, co bardzo ją niepokoiło… Sparowała cięcie w nogi i ponownie natarła, próbując go rozbroić.

W świetle gwiazd ledwo udało jej się dostrzec ostry łuk, jaki zatoczyło ostrze, kierując się ku jej odsłoniętemu bokowi – uniosła własny nóż w zasłonie, przechwyciła broń i wytrąciła ją z ręki przeciwnika, po czym ruszyła do ostatecznego natarcia.

Zbyt późno dostrzegła drugie ostrze. Rzuciła się w tył, ale nie udało jej się uniknąć cięcia, które przedarło się przez kombinezon.

Stali naprzeciwko siebie w ciszy.

– Ty… poruszasz się tak jak my – powiedział cień. Jego głos był wysoki, drżący i nagle zrozumiała, co nie dawało jej spokoju: zawziętość, gwałtowność nowicjusza, który nigdy nie brał udziału w walce.

– Jesteś tylko chłopcem – westchnęła. – Dzieckiem.

Czarny Panie, tylko nie to.

– Nie jestem dzieckiem. – Odsunął się, co pozwoliło jej dostrzec nieporadność jego ruchów. – Nie popełnij tego błędu.

– Przepraszam. – Głos Onalli był przepełniony skruchą; rozluźniła mięśnie i przygarbiła się nieco, przybierając uległą pozycję: nie widział jej zbyt dobrze, ale z pewnością był w stanie dostrzec podświadome sygnały.

Chłopak nie poruszył się. W końcu powiedział, jak gdyby to była niezobowiązująca pogawędka:

– Gdybym zawołał, zjawiliby się tutaj w mgnieniu oka.

– Ale nie zrobiłeś tego – powiedziała Onalli spokojnie, starając się nie dać mu żadnego powodu do naprawy tego niedopatrzenia.

Pokręcił głową.

– Zanim by tutaj dotarli, byłbym martwy.

– Nie – zaprzeczyła Onalli, nim zdążyła się powstrzymać. – Nie przybyłam tutaj, żeby cię zabić.

– Wierzę ci. – Chwila milczenia. – Chcesz pomścić swój Dom.

Jej Dom? Nagle zrozumiała. Wziął ją za Rycerza, ale nie Jaguara. Może Orła albo Wydry: niegdysiejszej elity Wielkiego Meksyku, wymazanej przez Czcigodnego Mówcę Ixtliego z powierzchni Piątego Świata.

Zapomniała, że to nie zwyczajny chłopiec, ale nowicjusz jej zakonu, który pewnego dnia stanie się Rycerzem, jak ona, jak Tecipiani, jak Xochitl. Zobaczył i usłyszał wystarczająco wiele, by wiedzieć, że nienawidziła Domu z całego serca, ale nie wiedział jeszcze, kim była.

– Jestem tu z powodu przyjaciółki – powiedziała Onalli. – Ona… potrzebuje mojej pomocy.

– Pomocy – jego głos był pewniejszy, rozważny. – Pomocy, która wymaga włamania i noża.

Miała ze sobą nie tylko noże, a pełne wyposażenie Rycerza podczas misji: paralizatory, strzykawki wypełnione nanomaszynami podnoszącymi wytrzymałość i wywołującymi ból. Ale nie wyjęła żadnej z nich. Nie była pewna czemu. Tecipiani przemieniła Dom w coś potwornego, co należało pokonać, a ona miała zamiar zrobić wszystko, by dopiąć swego.

A jednak…

To wciąż był jej Dom.

– Jest w celi – powiedziała Onalli.

– I ma kłopoty. Jestem pewien, że nie aresztowaliby jej bez powodu.

Niech go Czarny Pan, był taki naiwny, tak ufny w słuszność wszystkiego, co robił Dom; jak ona sama albo Xochitl dawno temu, zanim otwarły im się oczy. Miała ochotę nim potrząsnąć.

– Nie mam czasu się z tobą spierać. Pozwolisz mi przejść?

Chłopiec milczał chwilę. Stali w świetle gwiazd i czuła jego wahanie – a ponieważ była Rycerzem Jaguara, czuła także, że to nie wystarczy, że raczej wezwie straże niż zaufa intruzowi, który próbował go zabić.

Zatem nie ma wyboru.

Rzuciła się w jego stronę, nim zdążył zareagować – powaliła go na ziemię, jedną ręką zasłaniając usta. Gdy upadali, rozległo się chrupnięcie, jakby łamanych kości – przez chwilę myślała, że go zabiła, ale wciąż wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, próbując ją ugryźć. Wolną ręką sięgnęła do kombinezonu i wydobyła strzykawkę.

Jęknął, gdy wstrzyknęła zawartość, oczy wywróciły mu się w głąb czaszki, ukazując połyskujące w świetle gwiazd białka. Teraz, gdy jej oczy przywykły do ciemności, mogła mu się lepiej przyjrzeć: jego skóra była ciemna i gładka, ręce zacisnęły się, a potem rozluźniły, kiedy wyciąg z teónanácatlu zaczął działać.

Mogła tylko mieć nadzieję, że dawka była właściwa: był szczuplejszy niż większość dorosłych, a jego metabolizm wciąż był metabolizmem dziecka.

Gdy opuszczała dziedziniec, dygotał, pogrążony w halucynacjach będących efektem ubocznym. Przy odrobinie szczęścia obudzi się z bólem głowy i niejasnym wspomnieniem, w którym coś nie będzie się do końca zgadzało – lecz bez pamięci o koszmarach, jakie zsyłał narkotyk. Pomyślała o modlitwie do bogów o łaskę, ale jedynymi obecnymi przy niej byli Czarny Pan i Xolotl, Przewodnik Umarłych.

– Przepraszam – wyszeptała, wiedząc, że jej nie słyszy; wiedząc, że będzie się jej obawiał i nienawidził jej do końca swych dni. – Ale nie mogę zawierzyć osądowi tego Domu. Po prostu nie mogę.

***

Dziewięć lat wcześniej.

Xochitl stoi obok kramu, przyglądając się podejrzliwie trzymanemu w dłoniach płaszczowi z piór kwezala.

– Nie sądzicie, że to lekka przesada?

– Ani trochę – odpowiada Onalli.

– Ani trochę… jeśli lubujesz się w tandecie – mówi Tecipiani z rozbawieniem. – To atrakcja dla skośnookich turystów.

Rzeczywiście, przy stoisku kręci się więcej Azjatów niż rodowitych mieszkańców Meksyku – choć Onalli, która jest mieszańcem, sama mogłaby uchodzić za Azjatkę.

– Daj spokój – mówi. – Jest doskonały. Pomyśl o wszystkich chłopakach, którzy chcieliby cię pocałować. Musieliby ustawiać się w kolejce, a ty mogłabyś sprzedawać bilety.

Xochitl udaje, że wyciąga nóż spod tuniki, i żartobliwie atakuje Onalli. Jednak jej przyjaciółka błyskawicznie odsuwa się w bok, pięść przeszywa tylko powietrze.

– Co się stało? Orły pożarły twoje mięśnie? – pyta Onalli.

Xochitl ponownie spogląda na płaszcz – jasny i pstrokaty, ale w nieatrakcyjny sposób.

– Nie – mówi w końcu. – Ale Tecipiani ma rację. Nie warto wydawać pieniędzy. –

Nawet na spojrzenie Palliego, który i tak jest zbyt dojrzały, by dać się złapać na takie sztuczki.

Tecipiani, która rzadko napawa się zwycięstwem, tylko kiwa głową.

– Trochę dalej jest jeszcze jedno stoisko – mówi. – Może tam uda nam się coś…

Na skraju targu słychać krzyk, ale nie kogoś, kto został obrabowany; krzyk szaleńca.

Co u licha…

Xochitl odkłada płaszcz i rusza, czując za pasem dodający pewności ciężar obsydianowych ostrzy. Onalli dobyła już własnych; jednak to Tecipiani wysunęła się na prowadzenie, zmierzając w stronę źródła zgiełku. Jej dłonie są puste.

Przed nimi, przy wejściu na targ, wylądował samochód z szeroko otwartymi drzwiami. Reszta orszaku, która za nim podążała, zatrzymuje się z trudem – między stoiskami nie ma miejsca dla piętnastu pojazdów.

Szemrające oblicza wyłaniające się z samochodów to mieszanina kolorów, od Europejczyków po Azjatów, a także kilku Meksykanów. Noszą sztandary przyczepione z tyłu na staroświecką modłę: kojoty i króliki wykonane z piór rozkładają się jak wachlarze ponad ich głowami.

Wygląda to dziwnie znajomo a jednocześnie odpychająco; żywa pamiątka dawnej epoki.

– Odrodziciele[13] – mówi głośno Xochitl.

To oznacza…

Rozgląda się po targu w poszukiwaniu biegnącego mężczyzny: przymusowej ofiary, jedynego, który miałby powód, żeby uciekać.

Zamiast tego Xochitl widzi, jak Tecipiani idzie pewnym krokiem w kierunku bocznej alei targu, jakby szukała konkretnego stoiska.

Odrodziciele gromadzą się wokół ubranego na niebiesko kapłana, który organizuje poszukiwania, dzieląc ludzi na grupy.

– Głupcy – mruczy Onalli. Zawsze bardziej wierzyła w pokutę niż ofiary z ludzi i Odrodziciele ją irytowali. Xochitl nie była szczególnie religijna i nie miała zdania.

– Chodź – mówi.

Znajdują Tecipiani w pobliżu zaplecza działu zwierzęcego – u jej stóp klęczy skulony mężczyzna, wciąż odziany w strzępy wymyślnego stroju, w jaki ubierano ludzi przeznaczonych do ofiarowania.

Cały drży; jego twarz wykrzywia się, gdy wypowiada słowa, których Xochitl nie jest w stanie wyłowić pośród skrzeczenia papug i wrzasków małp, miotających się w stalowych klatkach.

Kiedy podchodzą bliżej, Tecipiani wykonuje odprawiający gest, mężczyzna zrywa się i pędzi dalej przez targ.

– Zbliża się grupa poszukiwawcza – mówi Onalli.

Tecipiani milczy przez chwilę: podąża wzrokiem za mężczyzną – a kiedy odwraca się w stronę przyjaciółek, Xochitl widzi w jej spojrzeniu litość i nadzieję.

– Nie złapią go – mówi. – Jest silny i szybki. Uda mu się.

Onalli sprawia wrażenie, jakby chciała zaprotestować, ale nic nie mówi.

– Powinnyśmy wracać – odzywa się po chwili Tecipiani. Jej głos jest znów pozbawiony wyrazu, oczy suche i beznamiętne.

Gdy idą w stronę wyjścia, natykają się na główną grupę poszukiwaczy: rozgorączkowany wzrok kapłana spoczywa na nich przez chwilę, oceniając, czy mogłyby zastąpić ofiarę.

Tecipiani zbliża się do niego z uśmiechem, który jest oszałamiający i niebezpieczny. Kręci głową.

– Nie jesteśmy łatwym łupem – mówi głośno.

Spojrzenie kapłana skupia się na niej i po chwili odwraca on wzrok. Tecipiani ma rację: nie sprzedałyby tanio skóry.

Idą dalej, bocznymi uliczkami zmierzając do Domu w poszukiwaniu odrobiny cienia.

Xochitl ma wrażenie, jakby słońce skryło się za chmurami. Drży.

– Ci ludzie są chorzy.

– Tylko szaleni – odpowiada Onalli. – Nie myśl już o nich. Nie są tego warci.

Chciałaby nie myśleć – ale wie, że oczy kapłana będą przez długie miesiące nawiedzać ją w koszmarach. I nie chodzi tu o szaleństwo; ich żądza przelania niewinnej krwi jest zwyczajnie pozbawiona sensu.

Tecipiani odzywa się dopiero, gdy są już w pobliżu Domu.

– Oni wcale nie są szaleni.

– Jasne – odpowiada Onalli.

Spojrzenie Tecipiani wydaje się nieobecne.

– Jest w tym pewna logika. Przelewanie niewinnej krwi to grzech, ale Tonatiuh potrzebuje ofiary z krwi, by móc dalej zsyłać nam swoje światło. Babka Ziemia potrzebuje krwi, żeby dawać nam kukurydzę, bawełnę i nanomaszyny.

– Nieważne, jak na to spojrzysz, to wciąż pieprzony grzech. – Onalli zdaje się przyjmować ten argument jako wyzwanie.

Tecipiani przez chwilę się nie odzywa.

– Być może masz rację. Ale oni robią tylko to, co uważają za dobre.

– I się mylą – mówi Xochitl, zadziwiając się własną zawziętością.

– Możliwe – odpowiada Tecipiani. – A może nie. Zaryzykowałabyś koniec świata? – Spogląda w niebo. – Wolałabyś, żeby spadły na nas gwiazdy, potwory gotowe, by rozszarpać nas na kawałki?

Xochitl próbuje znaleźć odpowiedź, jakikolwiek kontrargument, ale nie potrafi. Tecipiani była za sprytna. Jak zawsze.

– Jeśli w to wierzysz – mówi Onalli z grymasem – to dlaczego go puściłaś?

Tecipiani potrząsa głową, a w jej oczach widać cień tego, co Xochitl dostrzegła na targu – litości i nadziei.

– Powiedziałam, że rozumiem. Nie, że się z tym zgadzam. Nie zrobiłabym niczego, w co nie wierzę całym sercem. Nigdy.

I na tym polega problem, myśli Xochitl. Tecipiani robi to, co uważa za słuszne; ale nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę myśli.

***

Onalli dotarła do celi niepokojąco łatwo: pozbyła się dwóch strażników przy wejściu, którzy, choć stali w hierarchii zaledwie stopień wyżej od nowicjuszy, powinni być dużo ostrożniejsi. Pierwszego unieszkodliwiła ciosem w krtań, drugiemu wbiła w ramię strzykawkę – stracił przytomność szybciej, niż zdążyła otworzyć drzwi.

W środku panowała ciemność i zaduch. Ostry zapach, jak w szpitalnej kostnicy, dotarł do jej nozdrzy, gdy weszła.

– Xochitl? – wyszeptała.

Żadnego dźwięku. Ale pod najdalszą ścianą leżał jakiś kształt – który, gdy podeszła bliżej, okazał się człowiekiem.

Czarny Panie, tylko nie to. Proszę, czuwaj nad nią i nad nami wszystkimi…

Sznury i łańcuchy przykuwały Xochitl do ściany, a cienkie rurki prowadziły w górę, do maszyny, która wydawała dźwięki podobne do bijącego serca.

Teónanácatl i peyotl[14], serum prawdy i bogowie wiedzą, co jeszcze…

Tylko instynkt posuwał ją naprzód: przerażona, poniżona część niej, która musiała analizować sytuację bez względu na wszystko. Namacała kroplówki, przesuwając dłonią po pokłutej igłami skórze – dostrzegła siniaki na twarzy, złamany nos – otwarte, niewidzące oczy.

– Xochitl. Xochitl, już w porządku. Jestem tu. Wszystko będzie dobrze, obiecuję.

Ale ciało było bezwładne; twarz zastygła w grymasie przerażenia. I rzeczywiście nic nie przypominało jej takiej, jaką zapamiętała.

– Chodź. No chodź – wyszeptała, rozpętując więzy. Jej zaostrzone paznokcie wbijały się w skórę, szarpiąc węzły.

Zimna, zdystansowana część jej umysłu przejęła kontrolę; zmuszając się do niemyślenia o tym, co robi, przecięła sznury, jeden po drugim – wyrwała kroplówki i delikatnie odłączyła ciało przyjaciółki, chwytając ją w ramiona.

Xochitl zadygotała, jakby ogarnęły ją przedśmiertne drgawki.

– Tecipiani – wymamrotała. – Nie…

– Nie ma jej tutaj – powiedziała Onalli. Powoli, delikatnie, podniosła się, trzymając Xochitl w ramionach, blisko ciała, jak zranione dziecko.

Niech cię Czarny Pan weźmie, Tecipiani. Nicość jest dla ciebie zbyt dobra. Mam nadzieję, że będziesz płonąć w chrześcijańskim piekle, razem z grzesznikami, bluźniercami i zdrajcami. Mam nadzieję, że będziesz płonąć…

Już prawie udało jej się opuścić Dom, przemierzała właśnie ostatni dziedziniec przed kwaterami nowicjuszy, gdy zdała sobie sprawę, że nie jest sama.

Za późno.

Oślepiły ją światła.

– Zawsze wiedziałam, że wrócisz, Onalli – powiedział głos. – Niezależnie od tego, jak bardzo starałam się cię odesłać.

Jaka była głupia. Zbyt łatwo jej poszło, od samego początku szło jej zbyt łatwo: to kolejna z gierek Tecipiani.

– Niech cię Czarny Pan porwie, Tecipiani – rzuciła Onalli. – To wszystko, na co zasługujesz.

Komandor była tylko sylwetką – stała, sądząc po głosie, ledwie kilka kroków dalej. Ale Onalli trzymała w ramionach Xochitl – bezwładne ciało, którego nie mogła puścić, nawet by zaatakować.

Tecipiani nie odpowiedziała; ale było jasne, że przemówi tylko, gdy uzna to za stosowne.

– Wszystkich nas wydałaś na żer – wyszeptała Onalli. Tchórzliwym psom i ich treserom, pałkom i strzykawkom… – Czy ona tak mało dla ciebie znaczyła?

– Tyle co reszta, ni więcej, ni mniej – odparła Tecipiani.

Wzrok Onalli powoli przyzwyczajał się do światła, była już w stanie dostrzec, że Tecipiani stoi z opuszczonymi ramionami, jak gdyby coś w nich trzymała. Broń – a może coś, co przywoła żołnierzy?

I wtedy, z uczuciem, jakby lodowato zimne ostrze przesunęło się po jej żebrach, Onalli zdała sobie sprawę, że jej przypuszczenia były błędne. Tym, co Tecipiani trzymała w ramionach, było ciało: chłopiec, którego Onalli obezwładniła na dziedzińcu.

– Ty… – wyszeptała.

Tecipiani zrobiła krok. Jej twarz stała się bardziej widoczna i przypominała azjatycką statuę – spojrzenie suche i nieodgadnione, usta zaciśnięte tak, że stały się ciemną linią na skórze.

– Ezpetlatl z atempańskiego calpulli[15]. Oddany do nas piętnaście lat temu.

Poczucie winy walczyło w niej z gniewem i przegrało.

– Nie obchodzi mnie to. Myślisz, że to wystarczy, po wszystkim, co zrobiłaś?

– Może – powiedziała Tecipiani. – A może nie. – Jej głos zadrżał lekko, zdradzając ślad emocji; zbyt mało. – A ty myślisz, że uratowanie Xochitl jest warte jego życia?

Onalli przyglądała się ciemności, próbując ocenić, ilu strażników się w niej kryje – ilu sługusów Tecipiani. Nie podołałaby wszystkim – ogień i krew – nie była nawet pewna, czy dałaby radę samej Tecipiani. Ale światła były rozmieszczone dookoła dziedzińca – bez wątpienia na dachach budynków – i nie była w stanie dostrzec nikogo poza samą Komandor.

Dokładnie tak, jak sobie to zaplanowała. Suka.

– Grasz na zwłokę, prawda? – zapytała Onalli. – Tu nie chodzi o mnie. Nigdy nie chodziło o mnie. – Tylko o ciebie, Tecipiani; o Dom, o kapłanów, o Xochitl…

– Nie – przyznała Tecipiani. – Wreszcie się w czymś zgadzamy.

– Więc dlaczego Xochitl? – Pewność zmroziła jej trzewia jak lodowy wąż. – Chciałaś nas obu, prawda?

– Och, Onalli. – W głosie Tecipiani zabrzmiał smutek. – Myślałam, że rozumiesz. Nie chodzi ani o ciebie, ani o Xochitl. Chodzi o Dom.

Jak mogła to mówić?

– Zniszczyłaś Dom – rzuciła Onalli.

– Nigdy nie potrafiłaś spojrzeć w przyszłość – powiedziała Tecipiani. – Nawet dwa lata temu, kiedy wróciłaś.

– Gdy ostrzegałaś nas przed zdradą? To ty nie potrafiłaś dostrzec, że Czcigodny Mówca oszalał, to ty nie…

– Onalli. – Głos Tecipiani jest jak ostrze noża. – Dom przetrwał.

– Bo go sprzedałaś.

– Bo poszłam na kompromis – odpowiedziała Tecipiani.

– Ty… – Onalli niemal zadławiła się wszystkimi słowami, które próbowała wypowiedzieć. – Zatrułaś jego umysł i serce, i mówisz mi o kompromisie?

– Tak. O czymś, czego niestety ani ty, ani Xochitl nigdy nie potrafiłyście zrozumieć.

To zbyt wiele – nie było już odwrotu. Bez namysłu, Onalli przerzuciła sobie Xochitl przez ramię i natarła – wysuwając gładko nóż z pochwy – mierząc w gardło Tecipiani. Jeśli się nie odsunie, nie wypuści swojego cennego ładunku, trudno: będzie to ostatni błąd, jaki popełni.

Niemal oczekiwała, że Tecipiani zasłoni się trzymanym w ramionach ciałem – że poświęci chłopca, tak jak poświęciła wielu przed nim – ale dowódczyni, szybka jak wąż, padła na kolana, kładąc go na ziemi – pierwszy atak Onalli przeciął powietrze. Gdy wróciła do postawy, Tecipiani była już na nogach, trzymając nóż w lewej dłoni.

Onalli doskoczyła i znów zaatakowała. Tecipiani sparowała cios; i znów, i jeszcze raz.

Żadna z nich nie powinna mieć przewagi. Obie były Rycerzami Jaguara; Tecipiani była co prawda nieco mniej sprawna, od dawna nie wykonywała misji – ale Onalli obciążało ciało Xochitl, które wciąż podtrzymywała.

Mimo to…

Mimo to ruchy Tecipiani nie były tak szybkie, jak powinny. Kolejna z jej gier?

Onalli już to nie obchodziło. Po jednym z zamaszystych natarć przeciwniczki dostrzegła swoją szansę i wykorzystała ją. Jej ostrze dosięgło Tecipiani i zagłębiło się w nadgarstku.

Tecipiani odskoczyła. Jej lewa dłoń zwisała teraz bezwładnie, ale nóż trzymała w prawej – jak wielu leworęcznych, potrafiła walczyć obiema rękami.

– Wciąż jesteś dobra – przyznała niechętnie Tecipiani.

Onalli ponownie się rozejrzała – światła wciąż były włączone – i powiedziała:

– Nie przyprowadziłaś nikogo innego, prawda? Jesteśmy tu tylko ty i ja.

Tecipiani skinęła krótko głową. Jej odpowiedź nie miała nic wspólnego z pytaniem:

– Dom przetrwał. – W jej głosie brzmiała tak desperacka intensywność, że Onalli zatrzymała się na chwilę. – Rycerze Orła zostali spaleni żywcem. Rycerzy Wydry wtrącono do kopalni srebra, gdzie wdychali pył tak długo, aż ich to zabiło. Rycerze Kojota zginęli wszyscy, co do jednego, broniąc swego Domu przed gwardzistami Imperium.

– Zginęli z honorem – powiedziała Onalli.

– To pojęcie bez znaczenia – odrzekła Tecipiani. Jej głos znów brzmiał pewnie. – W tym Domu mieszka pięć setek Rycerzy, z czego setka to nowicjusze i dzieci. Musiałam myśleć o przyszłości.

Onalli zacisnęła pięści.

– A Xochitl nie była częścią tej przyszłości?

Tecipiani trwała nieporuszona.

– Ofiary były konieczne. Kto wydałby członków własnego Domu, jeśli nie ci, którzy pozostali wierni Czcigodnemu Mówcy?

Zimno znów wkradło się do jej żołądka i serca.

– Jesteś chora – powiedziała Onalli. – Nasze przetrwanie nie było tego warte… To nie…

– Być może – odpowiedziała Tecipiani. – Może wybrałam źle. Ale przekonamy się o tym dopiero za długi czas, prawda?

To sprawiło, że Onalli się zawahała. To niepodobne do Tecipiani, żeby przyznawać się do błędu, by podawać własne działania w wątpliwość. Lecz to i tak niczego nie zmieniało.

– Więc co teraz? – spytała Onalli. – Rozegrałaś swoją grę, Tecipiani. Bo my dwie tym właśnie dla ciebie byłyśmy, prawda?

Tecipiani nie poruszyła się. Po chwili wzruszyła ramionami.

– Możemy to rozwiązać na dwa sposoby. Dwójka Rycerzy zabita podczas nieudanej próby ucieczki… – mówiła tak, jakby nic już nie miało znaczenia, jej głos był chłodny i pozbawiony emocji. To właśnie było najbardziej przerażające. – Czy też może udanej, z twojego punktu widzenia.

– Mogłabym cię zabić – powiedziała Onalli i była tego pewna. Nikt nie był doskonale oburęczny i gdyby Onalli położyła Xochitl na ziemi, tak jak Tecipiani zrobiła z chłopcem, walczyłaby, dysponując pełnią swoich możliwości.

– Tak – odparła Tecipiani. Stwierdzenie faktu, nic więcej. – Albo mogłabyś uciec.

– Pieprz się. – Onalli chciała powiedzieć coś jeszcze: o tym, że kiedy Czcigodny Mówca będzie już martwy, ona i Xochitl wrócą i zrównają Dom z ziemią, lecz zdała sobie sprawę, że gdyby to nastąpiło, tylko dzięki Tecipiani Dom ciągle jeszcze by stał.

Ale koszt był zbyt wielki. Nie było warto.

Delikatnie przełożyła Xochitl tak, że znów trzymała ją w obu ramionach, jak zranione dziecko.

– Nie przybyłam tutaj, żeby cię zabić – powiedziała po chwili. – Ale i tak mam nadzieję, że będziesz płonąć, Tecipiani, za wszystko, co uczyniłaś. Nieważne, czy było warto, czy nie.

Przez całą drogę na przedmieścia Tenochtitlan, do samochodu, w którym czekał Atcoatl, w jej uszach ciągle brzmiała odpowiedź Tecipiani, przepełniona rozpaczą: "Skąd wiesz, że już nie płonę?"

Była zbyt dobrą aktorką.

– Niech cię Czarny Pan weźmie – powiedziała głośno. I nie była pewna czy życzy w ten sposób cierpienia, czy może łaski.

***

Gdy znów zostaje sama w swoim gabinecie, jej ręce – wychudzone, podobne do szkieletu – sięgają po wysuszone grzyby, teónanácatl i wszystko rozmywa się powoli, przeobraża w kolorowe wzory, bezsensowne sny.

Jednak nawet w snach zdaje sobie sprawę z tego, co zrobiła. Bogowie odwrócili się od niej; każdego dnia budzi się wspominając sale tortur – konsekwencje tego, co rozkazała, konsekwencje, którym musi stawiać czoła jak prawdziwy wojownik.

Tutaj pojawia się problem: nie jest pewna, jak długo jeszcze wytrzyma.

Płonie. Każdego dnia, zastanawiając się, czy było warto: czy uratowała Dom przed zagładą, czy może wypaczyła go tak, że zupełnie nie przypominał już tego, czym był kiedyś?

Nie. Nie.

Tylko to jest warte zapamiętania: że podobnie jak zbiegła ofiara, Onalli i Xochitl przetrwają – wędrując na północ, przez pustynię, do jakiegoś innego, bardziej gościnnego kraju i że dzięki nim przetrwają wspomnienia ich wspólnie spędzonych dni.

A nad Wielkim Meksykiem Tonatiuh będzie wznosił się raz za razem, znacząc każdy dzień panowania Czcigodnego Mówcy – wznosząca się fala strachu i niezadowolenia pewnego dnia go obali. A gdy to się stanie, Dom, który uratowała, stanie u progu nowej Ery: świeżej i wspaniałej Ery, w której nie będzie miejsca dla ludzi takich jak ona.

Oto myśl, którą umysł potrafi znieść.

 


[1] Teónanácatl – grzyby zawierające psylocybinę, mają działanie psychodeliczne i halucynogenne. W Ameryce Środkowej i Południowej używane w czasie obrzędów religijnych.

[2] Tonatiuh – bóstwo solarne obecnej Ery. Aztekowie wierzyli, że aby słońce krążyło po niebie, musi regularnie otrzymywać ofiarę z krwi.

[3] Domy – elitarne organizacje przypominające zakony rycerskie.

[4] Czcigodny Mówca – władca Imperium Meksyku, wybierany przez najwyższych urzędników spośród członków królewskiego rodu.

[5] Tezcatlipoca – jeden z najważniejszych bogów azteckiego panteonu, rywal Quetzalcoatla, wspólnie z nim zaangażowany w proces niszczenia i tworzenia światów. Do jego domen i atrybutów należały między innymi noc, wiatr, obsydian, władza, rywalizacja, niezgoda i konflikty, pokusy, wróżbiarstwo i los. Jego zwierzęcą formą był jaguar. Znany pod wieloma tytułami, wśród których znajdują się: "Pan tego, co bliskie i nieuchronne", "Dymiące Zwierciadło", "Noc i Wiatr". W opowiadaniu nazywa się go także "Czarnym Panem".

[6] Xuya – nazwa uniwersum, w którym rozgrywa się akcja niniejszego opowiadania oraz kilku innych tekstów. Alternatywna historia, w której Ameryka zostaje odkryta i skolonizowana przez Chińczyków na kilka wieków przed Kolumbem, co zapobiega zarówno upadkowi Imperium Chińskiego, jak i wyniszczeniu rdzennych kultur amerykańskich. Sama nazwa "Xuya" odnosi się początkowo do całego kontynentu, później zaś do państwa położonego na Zachodnim Wybrzeżu, sąsiadującego ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki i Imperium Meksyku.

[7] Tenochtitlan – stolica azteckiego Imperium.

[8] Ossuarium – budynek służący jako miejsce pochówku zmarłych.

[9] Xolotl – bóg śmierci pomagający zmarłym w wędrówce do krainy Mictlan. Uznawano go także za boga ognia.

[10] Quetzalcoatl – bóg uczestniczący w procesie tworzenia świata. Był także stwórcą ludzkości, której podarował kukurydzę oraz wynalazł kalendarz. Pośrednik między Niebem a Ziemią. Jego imię znaczy "Pierzasty Wąż" i tak właśnie najczęściej go sobie wyobrażano.

[11] Patolli – gra planszowa, jedna z najstarszych w Ameryce. Bardzo ważny był element hazardu - każdy z graczy musiał postawić taką samą ilość przedmiotów. Przed grą składano ofiary i modlono się do boga gier, Macuilxochitla.

[12] Piąta Era – Aztekowie wierzyli, że słońce regularnie umiera, po czym powstaje, znacząc w ten sposób początek nowej kosmicznej epoki. Obecne słońce jest już piątym.

[13] Odrodziciele – grupa próbująca przywrócić dawną postać azteckiej religii (ofiary z ludzi, których krew służyła jako pożywienie dla słońca, dzięki czemu mogło ono kontynuować swą wędrówkę po niebie) w miejsce nowszej, opierającej się na dobrowolnym ofiarowywaniu krwi na przebłaganie bóstw.

[14] Peyotl – rodzaj kaktusa występujący na terenie Meksyku, zawierający substancje halucynogenne (między innymi meskalinę).

[15] Calpulli – klan, najczęściej składający się z kilku rodów. Miał znaczenie zarówno administracyjne i gospodarcze (każde calpulli posiadało ziemię, którą dzierżawiło swoim członkom), jak również polityczne (przywódcy calpulli zajmowali się sądzeniem) i religijne (organizacja uroczystości).

 

Aliette de Bodardurodzona w USA pisarka pochodzenia francusko-wietnamskiego, wychowała się w Paryżu, gdzie nadal mieszka. Zawodowo zajmuje się inżynierią oprogramowania. Tworzy w gatunkach fantasy i science fiction (bardzo rzadko także horroru). Jest zdobywczynią nagrody BSFA za najlepsze opowiadanie (The Shipmaker), jak również nagrody w konkursie Writers of the Future. Poza tym była nominowana do Nagrody Campbella. Wydała trzy powieści, kryminały fantasy osadzone w fikcyjnym XV-wiecznym Imperium Azteckim (Servant of the Underworld, Harbinger of the Storm, Master of the House of Darts, które ukazały się także w zbiorczej edycji, zatytułowanej Obsidian and Blood). Jej opowiadania były publikowane m.in. w magazynach Interzone i Asimov's oraz antologii The Year's Best Science Fiction.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Rodriguez
   
Ocena:
0
Nazwali boga śmierci jak użytkownika Poltka! Podobne zdarzenie miało miejsce gdy ochrzczono planetę Saturn (na cześć sieci sklepów RTV/AGD). No coś takiego... Graty Xolotl, wreszcie ktoś Cię zauważył ;)
09-06-2011 10:54
Senthe
   
Ocena:
+2
Więcej takich artykułów - przetłumaczonych, dopracowanych, dobrych pod względem literackim. Byłoby cudownie.
10-06-2011 20:55
baczko
   
Ocena:
+2
@Senthe

Możesz spodziewać się paru niespodzianek w najbliższym czasie ;)
11-06-2011 15:18

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.