» Fragmenty książek » Demonomania - John Crowley

Demonomania - John Crowley


wersja do druku

Prolog do kwadrantu jesiennego


Demonomania - John Crowley
Na Trzeci Kwadrant dwunastu domów Zodiaku składają się: Uxor, Żona, dom małżeństwa, związków i rozwodów, Mors, dom śmierci i umarłych, oraz Pietas, dom pobożności i, o dziwo, podróży. W drogę!

Trzeci Kwadrant to Popołudnie oraz Jesień, od Równonocy do Przesilenia. Jego żywioł to Woda, humor jest melancholiczny, a wiatr zachodni. Zawiera w sobie wiek średni, przejścia, przyjaciół i wrogów, stratę, marzenia, umieranie, bezpieczeństwo i zagrożenie. Tworzą go odpowiedzi na zew – lub milczenie.

W pół drogi między równonocą a przesileniem roku końca świata Pierce Moffett z bagażem trzydziestu pięciu lat wsiadł do dalekobieżnego autokaru pod sklepem wielobranżowym przy River Street w Blackbury Jambs pośród wzgórz Faraway. Przeszedł na tył, gdzie można było podówczas palić, chociaż w ustach miał już niesmak od nadmiaru papierosów. Dzień był brzydki, chmury ścieliły się nisko, kropelki ściekały po barwionych szybach autokaru.

Domy Zodiaku to nie Znaki – Val, astrolożka i barmanka z Faraways, często musi to tłumaczyć. Domy, według jej słów, wyglądają tak: powiedzmy, że podczas twoich narodzin przez wschodni nieboskłon nad horyzontem nakreślona zostaje linia. Następnie przez niebo mknie jedenaście kolejnych linii, rozmieszczonych równomiernie, mijają cię w górze, schodzą w dół za twoimi plecami, wracając tam, skąd się wziąłeś, i dzieląc błękitną kulę niebios wokół ciebie (udawaj, że to naprawdę kula) na dwanaście równych cząstek pomarańczy, z małą drobinką pośrodku. Ta drobinka to ty. Powiedzmy, że cząstki te są ponumerowane, począwszy od tej od strony wschodniego horyzontu. Ta część to pierwszy dom, Vita, Dom Życia; ósmy Dom, Mors, Dom Śmierci, masz w górze od zachodu. Ciekawe? Teraz wyjrzyjmy przez okna tych domów – składają się wyłącznie z okien – i zobaczmy, jakie gwiazdy pojawiają się w nich dokładnie w chwili, kiedy zapłakany pojawiasz się na ziemi. Niech na przykład Saturn, ciężki i zimny, znajdzie się w twoim pierwszym domu, Domu Życia; i niech Koziorożec choć częściowo pojawi się za nim – jeden z jego ulubionych znaków – i proszę, w twoim horoskopie pełno Saturna, i to w Domu, gdzie ma to znaczenie. I chociaż Val nie powie, że ta ulica i domy, pośród których się znajdziesz, sprawią, że staniesz się tym, kim się staniesz, to twoja świadomość samego siebie musi brać się właśnie stąd.

Pierce Moffett, typ saturniczny par excellance, usiadł w autokarowym fotelu z sercem małym i ciężkim jak stara cenna moneta zaległa w piersiach. Nie wierzył, by przyczyną wypełniającej go jesiennej ciemności były gwiazdy; nie wierzył też, by przyszła do niego gdzieś z oddali, z przełomu roku lub zachodu słońca. Był przekonany, że ta ciemność jest wyjątkowa, niezwiązana z żadną inną, że to okropna nowa choroba, na którą miał pecha zachorować jako pierwszy, a zarazem na pozór uciążliwie znajoma, jak gdyby zawsze nosił w sobie jej zarodek. Zaczynał się zastanawiać, czy kiedykolwiek mu przejdzie, albo zelżeje, i pozwoli wrócić do jasnego i radosnego, a przynajmniej zwykłego świata, który zamieszkiwał przecież jeszcze nie tak dawno.

Pojawił się kierowca. Usiadł i włączył długaśne wycieraczki, by otrzeć szybę z kropelek. Zamknął drzwi z odgłosem przywołującym na myśl hermetyczną śluzę. Wokół Pierce’a zawirował zaduch, składające się nie wiedzieć z czego powietrze wnętrza autokaru. Hamulce sapnęły, światła rozbłysły. Mężczyzna zakręcił wielką kierownicą i uwiózł pasażerów.

Za późno już, by wyskoczyć.

Szare i nawiedzone miasteczko, z którego Pierce wyjeżdżał do, jak widział oczyma duszy, jeszcze mroczniejszych regionów, było starym portem rzecznym u stóp Randy, której lesisty garb wzbierał nieoczekiwanie na północy, unosząc kilka ostatnich ulic i domów. Górę opływały dwie rzeki, Blackbury od wschodu i Shadow od zachodu, zbiegając się w tym mieście, coincidentia oppositorum, i tworząc jedną dużą rzekę. W Kaskadii, niegdyś ważnym mieście przemysłowym, zstępowała ona po stromych progach, a następnie (powiększając się, tężejąc, zwalniając) płynęła ku Conurbanie, którą kiedyś żywiła, a teraz tylko rozdzielała. Pierce wciąż nie mógł uwierzyć, że zgodził się wyruszyć do sennej, szaroburej, nędznej mieściny.

To do Blackbury Jambs Pierce przybył wiosną tego roku z Nowego Jorku, z zaliczką od wydawcy w kieszeni (przynajmniej metaforycznie), by zamieszkać, napisać książkę i zacząć wszystko od nowa. Ten sam autokar, w którym właśnie siedział, i ten sam kierowca przywieźli Pierce’a po raz pierwszy w te zielone wzgórza; ten sam autokar z Conurbany, który zepsuł się i wysadził go na poboczu. Pierce wędrował zgodnie ze wskazówkami mieszkańców, podówczas sprawiających wrażenie radosnej gromadki. Wtedy to nad martwym nurtem Blackbury poznał Rose Ryder, tą Rose Ryder, do której teraz jechał – nie do wiary! – z takim okropnym strachem w listopadzie końca świata.

Rose przeprowadziła się do Conurbany miesiąc wcześniej, w czerwonym październiku, i mieszkała tam teraz, uczęszczając do Kolegium Piotra Ramusa i studiując Biblię. Kiedy się rozstawali przed domem w Littleville – jej sportowy samochodzik już drżał, sposobiąc się do drogi – zaprosiła go do siebie. Przyjedź, proszę. A on odpowiedział na ten zew – i oto nadjeżdżał.

Często czytając albo oglądając filmy o nagłym wtargnięciu tego, co straszne i niesamowite, w zwykłe życie – np. za sprawą przebudzenia starożytnej klątwy, wcielenia diabła – głowił się, dlaczego bohaterowie są na to tak odporni. Zrazu zaskoczeni krzyczą, protestują, ale szybko biorą się w garść i przystępują do kontrataku, zamiast mdleć w uścisku nieznośnego strachu. Tego obawiał się Pierce, kiedy w jego snach z otaczającej codzienności dobywało się coś ohydnego, niemożliwego, ale niezaprzeczalnego – koniec świata. Mdlał i budził się.

A teraz sam miał stawić czoło takiej mocy (nie mógł opędzić się od tego uczucia), ale utknął na pierwszych stronach, pierwszych scenach, pomiędzy zniewieściającym strachem a napierającym protestem, podczas gdy wróg nabierał sił. Chciał podciągnąć kolana pod brodę i objąć je ramionami. Obawiał się, że w takiej właśnie pozie skończy, jeśli to będzie trwało, kusiło go, by zacząć już teraz, skryć się za samym sobą.

Podniósł wzrok, ponieważ kątem oka dojrzał w oknie naprzeciwko stado wielkich, bezkształtnych, rogatych zwierząt o rozmiarach stogów siana, niczym jaki albo woły piżmowe przeganiane przez deszczowe pola w dal. Autokar minął je, zanim Pierce zdążył się upewnić, co to naprawdę było – prawdziwe stogi siana, stosy produktów, zwały ziemi – co spowodowało tę dziwną iluzję; podniósł się i obejrzał, by dojrzeć je przez tylne okno, ale autokar takowego nie posiadał. Usiadł z powrotem.

Świat doświadczył ostatnio okropnego poślizgu albo niestabilności, a może Pierce dopiero teraz to zauważył; odkrył – chociaż nie chciał się do tego odkrycia przyznać – że jego decyzje mogą sprowadzić koniec obecnego świata i przynieść początek następnego: więcej, że chcąc nie chcąc już podjął takie decyzje. Oczywiście każdą naszą decyzją wybieramy spośród dostępnych światów; każda decyzja popycha nasze dusze i jaźnie ku takiej a nie innej ścieżce, gdzie widzimy i robimy coś, czego nie widzielibyśmy ani nie zrobilibyśmy gdzie indziej: ale Pierce’owi zaczynało się wydawać, że jego decyzje nadają istnienie nowemu światu, w którym nie tylko on, ale i inni muszą żyć. Nie potrafił uwolnić się od tej „kołowej” logiki: moje decyzje, mądre czy głupie, wpływają na moje istnienie w świecie; oto moje życie; oto świat; ja go stworzyłem. Jak człowiek, którego obudziło trzęsienie ziemi, próbuje zapobiec spadaniu obrazów ze ścian i naczyń z półek, myśląc „Co się dzieje? Co się dzieje?”, Pierce zastanawiał się, co zrobił, i starał się położyć temu kres.

Było – stało się – całkiem pewne, że kobieta, którą kochał, wmieszała się w śmieszną i tyrańską sektę pseudochrześcijańską, której agenci – liczni, nie wszyscy jawni – właśnie prali jej mózg i opróżniali serce z niego i z rzeczywistości, a ona uśmiechała się zachęcająco, on zaś musiał ją stamtąd wyrwać, lecz nie mógł. To był powód strachu, który go opanował, powód bezsenności i powód koszmarów nasiąkających strzępy jego snu niczym brudna woda.

Kiedy indziej jednak ta pewność nabierała cech nierzeczywistych i znikała; przestawał wierzyć, że ma uratować swoją ukochaną, że ona potrzebuje ratunku, że ją kocha.

Zrzucił na podłogę niedopałek i zmiażdżył go. Przypomniało mu to o długich podróżach, jakie niegdyś odbywał autokarami w pogodę taką jak ta, jadąc z uniwersytetu należącego do Ivy League* do domu w górach Cumberland w Kentucky: siedem godzin, w tym godzinna lub dwugodzinna przerwa pośród dziadostwa na dworcu w Huntington w Zachodniej Wirginii. Listopad, Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie; deszcz, jałowa ziemia, dom oczekujący u kresu podróży to już nie dom, ale wciąż wypełnia go dusząco ciepła i znajoma atmosfera i, o Boże, jeszcze coś.

Jeszcze coś. Przypomniał sobie, jak kiedyś jadąc autokarem z uczelni do domu wymyślił test na prawdziwą miłość: test sprawdzający, do jakiego stopnia prawdziwie i całkowicie się kogoś kocha.

Boże, do jakiego okrucieństwa był zdolny, i to względem samego siebie, nieszkodliwego siebie.

Test był następujący: potężny czarnoksiężnicy w tajemnicy zapanowali na kobietą, którą kochasz i która kocha ciebie (Pierce nie uważał wtedy, że te terminy – miłość, kocha cię – również wymagają zdefiniowania). Czarnoksiężnicy zakazali ci – z sobie tylko wiadomych powodów, dla okrutnej satysfakcji czy czegoś tam – spotykania się z nią. Jeśli kiedykolwiek się z nią zobaczysz, ona umrze. Zarazem owi nikczemni magowie stworzyli robota, albo ejdolona na twoje podobieństwo, z tą różnicą, że nieco przystojniejszego, nieco mądrzejszego, nieco hojniejszego. Automat ten zastępuje cię przy niczego niepodejrzewającej ukochanej. Czarnoksiężnicy układają się z tobą tak: fałszywy ty będzie kochał twoją ukochaną, będzie troszczył się o nią i dbał, tak długo jak ty, prawdziwy ty, będziesz jechał tym autokarem.

Już nigdy jej nie ujrzysz; ale dopóki jedziesz tym autobusem, w tym listopadzie, tą autostradą, ona jest bezpieczna. Jeśli wysiądziesz – wysiądziesz na dobre, a nie tylko w wyznaczonych postojach w ubogich dzielnicach obcych miast, albo w samotnych barach na wysmaganych wiatrem wzgórzach – wtedy demon zacznie się zmieniać; przestanie być dobrym człowiekiem, a stanie się okrutnikiem, przestanie się troszczyć, będzie ją krzywdzić w okropny sposób, który tylko ty, jej kochanek, mógłbyś odkryć; ten drań, ten kutas naznaczy ją na całe życie smutkiem nie do rozwiania: złamie jej serce.

Zatem test sprowadza się do pytania: jak długo pozostaniesz w autokarze? Tłum, biedota zapełniająca autobusy, ustawia się w nieśmiałej kolejce przy drzwiach na postojach, by kupić gumiaste hot-dogi, albo odpakowuje kanapki zabrane z domu i ustawia się znowu przy drzwiach z brudnym biletem w ręku. Ale oni nie są przeklęci jak ty; mogą wysiąść, dają się zastąpić podobnymi, choć innymi pasażerami obarczonymi podobnymi, choć innymi tanimi walizkami i tobołkami przewiązanymi szpagatem. Ile nocy z nimi spędzisz, śpiąc nerwowo otulony w płaszcz, biorąc do ręki książkę (Kierkegaard) i odkładając ją na powrót, patrząc przez okno na mijane pustkowia? A cały ten czas ona nic nie wie o twojej podróży.

Pierce zadumał się. Cóż to za pokręcona wizja miłości. Całe stulecia zdawały się dzielić go od tamtego młodzika, który nie miał na kim wypróbować swojej teorii, choćby hipotetycznie. Próba miłości cięższa niż w jakimkolwiek romansie, a zarazem jak w żadnym romansie próba nie do przejścia; złoczyńcy giną, miłość zwycięża.
Dawno dawno temu był sobie rycerz, którego wystawiono na próbę prawdziwej miłości. Podniósł miecz i tarczę, ale nie potrafił dokonać tego, czego odeń wymagano, a więc złożył broń.

Nie, powiedział do siebie, nie: to nie zależy od ciebie. Nie zależy.

Spojrzał na zegarek. Spędził tu dopiero półtorej godziny. Wieczorem dotrze do dworca w Conurbanie, gdzie miała na niego czekać; choć nigdy tam nie był, już dobrze znał ten dworzec. Już przywołał w umyśle krzesła z włókna szklanego z wysuszoną gumą do żucia przyklejoną pod spodem, delikatną warstwę brudu na podłodze, wyczuwał to z wyprzedzeniem; a kiedy tak popychał samego siebie i autokar niechętnie ku celowi, zrozumiał z poczuciem pewności, że ona nie będzie na niego czekać, że jej opiekunowie na pewno jej nie pozwolą.

Deszcz wzmógł się, a może tylko autokar wbijał się weń mocniej i zmuszał krople do szybszego staczania się po szybach? Wjechali na drogę międzystanową i śmignęli obok zielonych znaków ukazujących nazwy bajkowych miejsc, niechcianych miast i dróg. Inni pasażerowie unoszeni w dal razem z nim patrzyli na zewnątrz lub w głąb samych siebie bezradnie; wokół stada samochodów parły naprzód w swoich strasznych i nieuniknionych sprawach.

Co ja zrobiłem? – szepnął Pierce w głębi serca. Co zrobiłem?



UXOR

Związek agenta i pacjenta

1

Kiedy świat się kończy, kończy się nieco inaczej dla każdej myślącej istoty, która może go oglądać; koniec nie następuje nagle, ale stopniowo przechodzi przez świat niczym drżenie po gładkiej sierści konia. Nadejście końca świata może zrazu wstrząsnąć tylko jednym miastem, jedną dzielnicą; może wprawić w drżenie ziemię pod stopami wiernych w kościele, ale nie bywalców baru na tej samej ulicy; zniweczyć spokój tej ulicy, tej rodziny, tego dziecka, które w tej chwili podnosi wzrok znad komiksu i wie na pewno, że nic już nie będzie takie samo.

Ale chociaż świat dla niektórych kończy się wcześniej niż dla innych, każdy kto przezeń przechodzi – albo przez kogo on przechodzi – potrafi spojrzeć wstecz i zrozumieć, że przeniósł się ze starego świata do nowego, gdzie chcąc nie chcąc umrze: wie to, chociaż wszędzie wokół sąsiedzi wciąż żyją w starym świecie pośród jego dawnych przyjemności i lęków. I to będzie dowód – w twarzach znajomych ujrzy, że zostali z tyłu, zrozumie w sposobie, w jaki na niego patrzą, że na drugą stronę przeszedł żywy.

Przez całe lato nad hrabstwem, które obejmuje większość Faraway Hills oraz tamtejszych miast, farm i rzek, zalegał jakiś letarg. W upale i drętwej ciszy powstaje coś niewytłumaczalnego; drobnostki, na pozór zupełnie niezwiązane ze sobą. Pewien rybak złowił w Jeziorze Niklowym rybę, na której opalizującym boku widniały słowa; przepisał je dla bibliotekarki w Blackbury Jambs, a ta powiedziała mu, że to po łacinie. Jakiś człowiek z Conurbany budujący letni domek dla siebie i rodziny przy górskiej drodze (czy było to Bug Hill Road czy Hopeful Hill?) pewnego dnia nie mógł odnaleźć działki, którą kupił, ani fundamentów, które zaczął stawiać dzień wcześniej, choć był pewien, że jest we właściwym miejscu – dwa razy wracał do skrzyżowania, dwa razy na koniec drogi, zdumiony i wściekły, wszystko po prostu zniknęło! Następnego dnia przyjechał tą samą drogą (był tego pewien) i proszę: jest.

I inne rzeczy. Ale te naturalnie zdarzają się często, bez względu na to, czy świat się kończy, czy nie. Jednak mało kto zauważył, że tu i tam skutki pojawiały się przed przyczynami. Nie lawinowo, nie systematycznie, nie, inaczej życie stałoby się niezrozumiałe: tylko gdzieniegdzie, od czasu do czasu, głównie jako łatwe do zignorowania błahostki. Nagle kolibry przestały odwiedzać kwitnący żywopłot przy ścieżce prowadzącej do domu spokojnej starości Zachód Słońca, zasmucając jedną z kobiet tam przebywających, która uwielbiała je obserwować; jakiś czas potem durny robotnik, wypełniając, jak sobie ubzdurał, polecenie służbowe, wyciął żywopłot. Matka rozwieszająca pranie zobaczyła na drodze swoją córeczkę z plastikowym plecakiem – kątem oka, znikającą za wzgórzem; tego samego dnia córka w tajemnicy powzięła postanowienie o ucieczce z domu.

Gdyby tak zebrać i zliczyć te drobiazgi, ile by się ich nazbierało? Ile powinno ich nastąpić w normalnym roku? Czy nagły wzrost bezcelowych zbiegów okoliczności – na przykład wrzosiec kwitnący dokładnie w tym miejscu, w którym w zeszłym roku zgubiłem fajkę z wrzośćcowego drewna, albo wszystkie matki i córki z Fair Prospect wypowiadające w tym samym momencie słowo ‘skarbie’ – dałoby się przedstawić na wykresie? Czy jakaś tajemnica odkrywa się przed nami w niedostrzegalnych rzeczach, które mogłyby, gdybyśmy potrafili je zauważać, ostrzegać nas przed końcami i przed początkami?

– Kiedy ludzie mówią to samo w tej samej chwili – wyjaśniała swojej córeczce Sam Rosie Rasmussen – to robią tak. Patrz. Zahacz mały palec wokół mojego. Nie tak. W ten sposób.

Zagryzając z przejęcia koniuszek języka, Sam zdołała owinąć paluszek wokół palca matki.

– A teraz odpowiedz. Kiedy księżyc jest najgrubszy?
Sam pomyślała przez chwilę i wzruszyła ramionami.
– No kiedy?
– W pełni.
– Dobrze. Kiedy księżyc jest najgrubszy?
– W pełni.
– Niech się twoje i moje życzenie spełni. Trzymaj mocno.
Przeciągały palce każda w swoją stronę, aż wreszcie mocne ogniwo pękło.
– Widzisz – powiedziała Rosie. – Tak trzeba zrobić.
– Żeby móc powiedzieć życzenie?
– Tak.
– Co sobie życzyłaś?
– Nie można powiedzieć, bo się nie spełni.

A jej własne życzenie? Długo było tylko jedno, które potrafiła sformułować: życzenie, aby mieć jakieś życzenie, by mieć coś, czym mogłaby wypełnić pustą i nieczułą przestrzeń, gdzie (jak jej się zdawało) znajdowało się kiedyś jej czujące serce. Ale zeszłej jesieni pojawiło się coś nowego, czego mogła sobie zażyczyć każdego wieczora, coś, dla czego mogła trąbić w każdym tunelu (z dłonią na dachu samochodu, jak nauczył ją ojciec). Ale czego nigdy nie mogła wyrazić.

– Pomyślałam życzenie – powiedziała Sam.
– Dobrze.

Sam przesunęła się na szerokim gładkim fotelu skórzanym tigress – samochodu Allana Buttermana, prawnika jej matki. Allan prowadził, a Rosie i Sam bawiły się z tyłu pośród przytulnych barw zacienionych szyb, przy miodowej muzyce płynącej z głośników.

– Powiem ci.
– Ale wtedy może się nie spełnić.
– Może.
– Więc co to jest?
– Żeby nie musieć już więcej jeść lekarstw.
– Och, Sam...

Było to także przynajmniej w jakimś stopniu życzenie Rosie. W sierpniu Sam po raz pierwszy doświadczyła ataku, który lekarz uznał za prawdopodobnie epileptyczny, chociaż ten przez miesiąc się nie powtórzył. Ale tuż po północy podczas zrównania jesiennego – nocy dzikiego wichru – Sam miała drugi atak, gorszy niż poprzedni, który panował nad jej ciałkiem i jego zawartością przez blisko minutę; już nie było wątpliwości. Następnego dnia o cudownie rześkim poranku, pod paradą pędzących białych obłoków i pośród drzew gestykulujących łagodnie drżącymi liśćmi, Rosie znów zawiozła Sam do lekarza i długo z nim porozmawiawszy, pojechała do apteki w Blackbury Jambs. A teraz Sam zażywała phenobarbital elixir trzy razy dziennie. Jako pięciolatka była zbyt młoda, żeby łykać tabletki. Rosie stale nosiła przy sobie gorzki syrop i małą plastikową strzykawkę bez igły, z której wstrzykiwała go w usta Sam, nigdy bez długiej batalii.

– Jesteśmy – powiedział Allan.
– Patrz, jesteśmy – powiedziała Rosie do Sam.

Jechali Blackbury River w kierunku Kaskadii, a teraz na zakręcie ujrzeli gmach nad rzeką, spiętrzony na wysepce, której pstre jawory nabierały już żółtej barwy.

– Ha! – zawołała Sam, klęcząc na brązowych fotelu z palcami na krawędzi szyby. – Ha ha.

To był zamek. Komicznie posępny, lecz nie odpychający; z trzema nieregularnymi wieżami wznoszącymi się na narożnikach muru i donżonem z machikułowym gzymsem u szczytu pośrodku. Nikt nie wziąłby go za autentycznie średniowieczny, ale na pewno był stary, zapuszczony i zgarbiony, wczepiony w trójrożną wysepkę pośrodku nurtu jak ogromny czarny, wyliniały, ponury sęp. Mur od strony ulicy pokrywały wielkie wykute litery w kanciastym stylu, o którym Rosie wiedziała, że nazywa się gotycki, choć nie wiedziała dlaczego. Napis głosił: BUTTERMAN’S.

– Powiedział, że spotka się z nami na tej, no – zająknął się Allan – no, na molo.
– Na przystani – poprawiła Rosie.
– Aha.

Allan Butterman twierdził, że jego nazwisko nie ma związku z napisem wyrytym na ścianie zamku, ale Rosie (i Sam) nie wierzyły mu. No, kiedyś może był jakiś przodek, powiedział Allan. Jego skromność zdumiewała Rosie; bardziej odpowiadało mu udawanie, że nie ma nic wspólnego z najbardziej znanym nazwiskiem w hrabstwie, niż sprawianie wrażenia, że rości sobie prawa do starego gmachu i jego ekscentrycznej proweniencji. Rosie z kolei nie miała oporów przed stwierdzeniem swojego udziału w legendzie: z punktu widzenia prawa zamek Butterman’s należał do rodziny Rasmussenów i Rosie była ostatnią witką na długiej gałęzi drzewa genealogicznego tej rodziny w hrabstwie, a dziś miała po raz pierwszy przekroczyć rzekę i wejść do zamku. Poczuła dziwny ruch w piersi, gdy o tym pomyślała, i zaśmiała się.

To tylko ruina.

– Tutaj – powiedział Allan i małym palcem przerzucił dźwigienkę, zapalając szmaragdową strzałkę. Sam patrzyła, jak mruga. Allan skręcił z drogi i wjechał na parking przy przystani.
– No i jesteśmy – powiedziała Rosie i otwarła grube jak w grobowcu drzwi tigress. – Chodź, skarbie.
Ale Sam ociągała się, może przestraszona tym miejscem i całą podróżą, kiedy była już tak blisko, albo po prostu niechętna do opuszczenia przytulnej enklawy samochodu. Może nie potrafiła jak Rosie śmiać się z oporu własnego serca.

Przestań tak tępo patrzeć, chciała powiedzieć jej matka i nigdy nie mówiła. Nie zamieraj tak i nie gap się, tylko nie to.

– Mój stary dom – powiedziała Sam, jeszcze nie zdoławszy przełamać zaklęcia.
– Tak? No to chodźmy go obejrzeć.

Jej stary dom. Sam po raz pierwszy zdumiała Rosie wieścią o starym domu, gdy miała trzy latka. Na początku tylko o nim mówiła: jak to w jej starym domu jej dawna rodzina mieszkała i żyła. Jaki stary dom? Dom, w którym mieszkała wcześniej. Ale potem zaczęła wskazywać miejsca, nieliczne, które przypominały jej o nim: To jest mój stary dom. To? – pytała Rosie, zastanawiając się, dlaczego Sam wybrała właśnie to miejsce – raz była to dwustuletnia stodoła w trakcie rozbiórki i wysyłki do Kalifornii, gdzie miał w niej zamieszkać jakiś bogacz; kiedy indziej gąsienicopodobna przyczepa brocząca ze spojeń rdzą, ustawiona na betonowych blokach, z doniczkami pelargonii z przodu i zielonym zadaszeniem z włókna szklanego. Ale kiedy Rosie się dopytywała, Sam zawsze mówiła: to jest j a k mój stary dom.

– Mój stary dom – powtórzyła.
– Naprawdę naprawdę?
– Naprawdę naprawdę.

Upał na zewnątrz klimatyzowanego samochodu był niewiarygodny: wzgórza Faraways zalegały pod falą gorąca, krystalicznym wyżem bermudzkim, nieruchomym od wielu dni. Rosie jednak zadrżała. Każde dziecko, pomyślała, biorąc Sam za rękę, każde dziecko sprawia czasem wrażenie, że jest skądinąd.

Przystań oferowała do wynajęcia kilka łodzi wycieczkowych z pasiastymi daszkami, kotwiczyło tu też parę żaglówek i motorówek. Allan w swoich drogich ,lśniących czarnych butach zszedł ostrożnie tam, gdzie starszy mężczyzna majstrował przy silniku niewielkiej motorówki Chris-Craft z lakierowanego drewna i błyszczącego chromu do przewozu dzieci przez rzekę.

– Sam, ale będzie super.

Oczy Sam miały ten wyraz zaabsorbowania, który wzruszał jej matkę niemal do łez. Gdy Allan i mężczyzna zamachali do nich zachęcająco, Sam podeszła śmiało, pozwoliła Allanowi i przewoźnikowi wziąć się za ręce i zaprowadzić na pokład.

– Proszę jej dać kamizelkę! – zawołała Rosie.
– Pewnie – odpowiedział.

Powykrzywianymi artretyzmem rękami, brudnymi od oleju i o połamanych paznokciach, założył Sam kamizelkę-zbroję. Patrzyła nieruchoma i zaciekawiona. Rosie, jej giermek, weszła na pokład ostatnia.

– Od strony ujścia jest wciąż działający dok – rzekł mężczyzna, sięgając na siedzenie obok po tępą końcówkę cygara z popielniczki wykonanej z cynowej puszki. – W porządku?
– W porządku – odparł Allan. Silnik zaskoczył.

Kiedyś, kiedy wzgórza Faraway pełne były turystów, kiedy znajdowały się akurat na tyle daleko od Conurbany, Filadelfii i Nowego Jorku, żeby zarazem stanowić leśne ustronie oraz być łatwo dostępne koleją albo parostatkiem, zamek oferował coś w rodzaju małego prymitywnego parku rozrywki. Odbywały się tam koncerty, wisiały japońskie lampiony, na przystani wędkowano, z wież podziwiano widoki. Teraz Faraways nie są już dość daleko, a słowo „turysta” (przynajmniej dla uszu Rosie) ma komicznie przestarzałe brzmienie, zostawia na języku posmak atmosfery krótkiej, bezpiecznej wycieczki odbywanej z niezwykłym nakładem wysiłku. Zamek stał porzucony od kilkudziesięciu lat, a teraz się rozpadał. Przez jakiś czas, piętnaście lat wcześniej, gdy Rosie wciąż mieszkała na Środkowym Zachodzie, powieściopisarz i miejscowy celebryta Fellowes Kraft planował otworzyć zamek na nowo, wykorzystać mieszczący się tu teatr na festiwale szekspirowskie; plany jednak koniec końców okazały się zbyt dalekosiężne. Rosie wiedziała, że prawie wystawiono tutaj sztukę, nie szekspirowską, ale starą, o diabłach i magii; jaki nosiła tytuł? Potem zamek znów zamknięto i senność wróciła tu na dobre.

Górował nad nimi posępnie, kiedy podpływali pod murami do doku, kilwater rozpryskiwał się o skały, betonowe filary, wielkie rdzewiejące pierścienie. Wszyscy podnieśli głowy. Wąskie ostrołukowe okna zabito butwiejącymi okiennicami. Rosie przypomniała sobie niesamowite perypetie Nancy Drew. „Tajemnica zamku na wyspie”. W torebce miała latarkę...

– Koniec rejsu – powiedział Charon. Dok miał schody wciąż wzbudzające zaufanie; tam przycumowali.

Pasażerowie wysiedli, ale przewoźnik oznajmił, że zostaje. Sam obejrzała się na niego, jak gdyby rozważając, czy wolno mu zostać; w końcu zdecydowała, że tak, i poprowadziła resztę ku wielkim zamkniętym wrotom. Pokryte były bliznami i cięciami, jakby nosiły na sobie dwie dekady zaklęć i przekleństw – inicjałów, imion, wulgaryzmów, wyznań miłosnych, greckich liter.

– Imiona głupców – mruknęła Rosie.
– Słucham? – spytał Allan.
– Imiona głupców, jak ich twarze, ciągle się pchają na ołtarze. Moja matka często to powtarzała.

Jak mieli otworzyć te wrota? Obrócić je na olbrzymich zawiasach? Nie musieli. We wrotach znajdowały się drzwiczki (kiedy później opowiadała Pierce’owi Moffettowi o tej wycieczce, nazwał je furtką) i kiedy Allan podszedł, wyjął z kieszeni garnituru – absurd – zardzewiały klucz uniwersalny wielości łyżki.

Rosie uświadomiła sobie, że odkąd wróciła do Faraways, wciąż otwierała z dawna zamknięte drzwi. Oprócz tych teraz, także drzwi do domu Fellowesa Krafta w Stonykill, które były zamknięte od jego śmierci. Drzwi do jej dzieciństwa spędzonego pośród tych wzgórz, drzwi, na które natknęła się nieoczekiwanie w dziwnych miejscach i przed którymi stała zaskoczona, dopóki klucz do ich zamków nie objawił się jej albo w niej. Drzwi do niej samej, które odkryła, ale których nie otwarła. Drzwi, które mogły – bała się tego – nie kryć za sobą nic.
Boże, jakież to smutne i dziwne: przekroczywszy ościeże znaleźli się na okazałym zachwaszczonym dziedzińcu, gdzie stały stoły i ławy, gotowe na towarzystwo, lecz zszarzałe, wypaczone i zbutwiałe, zaśmiecone liśćmi i ptasimi odchodami. Wokół wznosiły się w podejrzanych pozach cedry, rozrosłe i zaniedbane, choć niegdyś tworzyły elegancki szpaler. Z tyłu na podium stały dwa drewniane trony, dla niego i dla niej.

Sam ruszyła prosto przez scenerię, jak gdyby naprawdę wracała do siebie.
– Tam! – wskazała palcem na trony. – Tam!
– Twoje? – spytała Rosie.
– Mojego taty i mojej mamy.
– Też tu mieszkali?
– I miałam siostry.
– Ile?
– Sto.
– Ooo, to dużo. Jak tu się mieściły?
– Są małe. – Sam podniosła dłoń i zbliżyła kciuk do palca wskazującego, a potem oba do oka, mrużąc powieki nad mikroskopijnymi rozmiarami sióstr. – Tyci, tyci.
– I wszystkie tu mieszkały?
– Nie – powiedziała Sam z natychmiastową pewnością. – Gdzie indziej. Idźcie tam usiąść.
Pokazała palcem tron. Allan i Rosie spojrzeli na nią z góry. Nie opuszczała dłoni.
– Tam.
– Może powinniśmy się rozejrzeć?
– Siądźcie – powtórzyła groźnie. Odczekała, aż matka i prawnik wejdą po stopniach i usiądą.

Dlaczego, zastanawiała się Rosie, ci ludzie po prostu odeszli? Właściciele, personel – dlaczego wszystko zostawili? Może nie sądzili, że jest to cokolwiek warte. Stare rupiecie, na łasce i niełasce pogody. Teraz nie wydawało się bezwartościowe. Ludzie z przeszłości podejmowali wysiłki, których nie podjęliby dziś; nie wystarczała im wyspa na rzece, więc wybudowali wielki fałszywy zamek z prawdziwego kamienia i drewna, prawdziwszy niż teatralna scenografia. Tron, na którym siedziała, udekorowany był równie bogato jak tron królowej w Królewnie Śnieżce albo jak osnute pajęczynami meble w filmie o wampirach.

– Chciałem ci powiedzieć – odezwał się Allan. Nie usiadł, stał u jej boku niczym pastor, czarownik albo szara eminencja. – Akurat jak wybierałem się ciebie podwieźć. Zadzwonił prawnik Mike’a.
Mike Mucho był ojcem Sam, z którym Rosie prawie się rozwiodła – praktycznie, zasadniczo, właściwie, ale jeszcze nie do końca.
– Tak?
– Rozmowa była dziwna. Był jakiś niepewny. Ale z tego co rozumiem, Mike chce na nowo omówić pewne aspekty ugody.
– Och.
– Chce porozmawiać o opiece nad dzieckiem.

Rosie położyła ręce na oparciach tronu gestem godnym królowej. Zapach nagrzanego słońcem szarego drewna upajał. Skąd wiedziała od samego początku, że to usłyszy? Sam, która ignorowała ich, odkąd kazała im usiąść, i wyruszyła na wyprawę przez zagracony dziedziniec, teraz się zatrzymała. Spojrzała na swoje stopy, na ziemię pomiędzy butami Mary Jane, gdzie ujrzała coś wartego zainteresowania, a potem przykucnęła, żeby się lepiej przyjrzeć. Piękno jej nagich opalonych nóg, piękno zainteresowania, jakie poświęcała ziemskim drobiazgom. Przez duszę Rosie wiał wiatr, obmierzła pewność straty.

– Będziemy musieli porozmawiać – powiedział Allan – ale nie teraz.

Zwiedzili resztę zamku. Otwarli drzwi do małego teatru, który zajmował środkową wieżę (TWIERDZA widniało nad drzwiami; litery wykuto w kamieniu, ale tak, aby wiły się niczym gałęzie) i odkryli pełno rupieci, krzeseł i stołów, stary sprzęt kuchenny, płócienne markizy, stosy tac i drewnianych skrzyń z kubkami i filiżankami; całe wieże takich skrzyń walały się, a potłuczone naczynia nikły w zakurzonych kopcach archeologicznych. Latarka Rosie sięgnęła ku scenicznym draperiom, stosom ławek; Sam też przyglądała się spod jej ramienia.

– Nietoperze – powiedział Allan nie chcąc dalej iść.
Zmusiła go, by szedł z nimi na górę, po schodach starych, lecz wciąż solidnych. Kiedyś budowano porządnie; przejścia na szczycie nie były już tak pewne, ale Rosie i Sam wspięły się i tam, żeby rozejrzeć się z punktu widokowego.
– Rosie – powiedział Allan – nie ma co szaleć.
– Wiem, czego chcę. Teraz przyszło mi to do głowy.
– Naprawdę? – odpowiedział Allan z dołu, trzymając się drabiny.
– Chcę urządzić imprezę.
– Nie tutaj.
– Tutaj. Naprawdę wielką. Halloween. Dla masy ludzi. Dla każdego.
– O jejku! – pisnęła Sam.
Allan zmilczał. Rosie odwróciła się, by spojrzeć na jego cierpliwą twarz. Przybyła tutaj obejrzeć swój zamek, swój zamek, i podjąć decyzję albo zacząć myśleć o jej podjęciu, zanim zawali się, runie do rzeki i zniknie. I podjęła ją, a być może ktoś zrobił to za nią, kiedy tu stała.
– Zamek trzeba przekazać miastu – powiedziała. – Masz rację. Tak zrobimy. Niech go sobie mają. Naprawiają. Możemy im pomóc. Fundacja może. Ale najpierw chcę mieć tu imprezę.
– Halloween? – zdziwił się Allan. – Mówisz poważnie? – Był tak cierpliwy, tak starał się chociaż wziąć pod uwagę to, czego ona chce.
– Czarownice, Allan – powiedziała. – Nie widzisz tu tego?
– Nietoperze – rzucił.
– I duchy – zaśmiała się z krainy pod sobą, z niebem nad sobą.
– Duchy – powtórzyła Sam.

Widok był rozległy, rzeka wiła się zamaszyście ku północy, do Jambs, znikając za zakrętem, przepływając przez nieistniejące wrota zwane Wrotami Dawida, wrzynające się w góry (nieistniejące, ponieważ kiedy się do nich zbliżyć, po prostu rozłaziły się i nijaczały – żadnych wrót).

Na górze Whirligig (która, wedle niektórych, zawdzięczała nazwę wirującym mgłom powstałym w prądach ciepłego powietrza znad Shadow River i okręcającym się wokół góry, lub też sprawiającym, że góra sama zdawała się wirować; nikt nie wiedział na pewno) znajdowało się Centrum Psychoterapii „Las”, odnowiony kurort, gdzie Mike Mucho pracował jako terapeuta, gdzie pracował pewnie i dzisiaj; swego czasu powiedział Rosie, że praktycznie stamtąd nie wychodzi. Dużo pracy. Z miejsca, w którym stała Rosie, nie widziała „Lasu”, ale wiedziała mniej więcej, gdzie leży; ktoś stojący na dachu ośrodka mógł być może zobaczyć ją na wieży zamku.

Od początku mówiła Allanowi, że ona przejmie opiekę nad dzieckiem, że co do tego nie ma dyskusji, absolutnie żadnej. Mike nie miał wtedy żadnych obiekcji. Co się stało, o co chodziło, co mu przyszło do głowy, czy myślał o dziecku, czy o czymś innym?

Przyprowadzę ją tutaj i schowam, pomyślała, zamknę za nami te wielkie drzwi. Nigdy, przenigdy.

Tego lata dałoby się wykreślić równoboczny trójkąt między wierzchołkami trzech gór, na które patrzyła – Merrow na wschód od Blackbury, Whirligig na zachód od Shadow, i najwyższą pomiędzy nimi Randą na północy. Mówiąc dokładniej, wierzchołki trójkąta znajdowały się odpowiednio na zboczu zachodniego wypiętrzenia Randy, gdzie stał pomnik ku czci dawno zmarłego myśliciela z tego hrabstwa, niegdyś nawet sławnego, czy też raczej niesławnego; na głównej bramie do Centrum „Las”; oraz na czerwonym sedanie impala, rocznik 1959, zatopionym w wodach zamkniętego kamieniołomu w pół drogi po lesistym skłonie Merrow.

Gdyby przeciąć wschodni i zachodni róg tego trójkąta, linie połączyłyby się w Stonykill, a jeszcze dokładniej w Arkadii, posiadłości wzniesionej w zeszłym stuleciu przez przodków Rosie, a teraz służącej jako siedziba Fundacji Rasmussena. Gdyby spuścić pion z wierzchołka trójkąta przez jego podstawę, sięgnąłby aż tutaj, do zamku, do tej wieży na krańcu wyspy, do punktu widokowego, z którego spoglądała Rosie.

Tajemnicza geometria, taka jak ta, z czasem traci ostrość, odkleja się od rzeczywistości, staje się niejasna. Tak się dzieje zawsze, tak się działo właśnie teraz; ten układ miał nie przetrwać przemiany w tej chwili roztaczającej się niepostrzeżenie nad hrabstwem i całym światem. Ale ponieważ nikt nie odkrył tej geometrii w epoce, kiedy obowiązywała, nikt nie zwróci uwagi, kiedy przestanie.

2

Wszechświatowy wicher, który dął tak mocno tamtej nocy podczas jesiennego zrównania (nie szukajcie go w almanachach, datują się z czasów późniejszych, skrupulatni redaktorzy zdążyli już poprawić te niemożliwości i usunąć dziwne luki, słuchajcie mnie, a ja wam powiem): tamten potężny wicher i deszcz przypominały jesienne burze w rodzaju tych, które wszyscy doskonale pamiętamy; prawdziwa burza ze wszystkimi szykanami – szybki spadek ciśnienia atmosferycznego, okropny ciężar na piersi, czarna euforia w miarę jak front burzowy wysoki jak nocne niebo przetaczał się z rykiem i łomotem; potem słoneczny dzień zaśmiecony gałęziami i dachówkami, niebo i serce dziwnie, cudownie czyste. Tego rodzaju wicher. Wszystkie te jesienne burze sprawiają wrażenie, że wymiatają coś starego, przynosząc w zamian coś nowego.

Kiedy wicher jął dąć tamtej nocy, ale jeszcze nie osiągnął pełni, Pierce Moffett siedział w maleńkim saloniku swojego ówczesnego mieszkania przy Maple Street w Blackbury Jambs, rozmawiając z sąsiadem Beau Brachmanem, który przycupnął na małym aksamitnym foteliku, od czasu do czasu odgarniając z twarzy dziewczęcym gestem długie, czarne włosy.

– W Tybecie – powiedział Beau – ćwiczą na snach.
– Tak? – Pierce uwielbiał słuchać Beau; nie był pewien, czy nie jest w Beau trochę zakochany. Rozmawiali o tym, jak świat można zmienić samym ludzkim zamiarem. (Świat: wszystko to, całe otoczenie, jego prawa, ograniczenia i dane, to co jest, było, będzie – wiedzieli, o co chodzi). Wszystko wokół, w pudłach i torbach, w tym pokoju i sąsiednim stanowiło większość zawartości mieszkania, bo nazajutrz Pierce miał przeprowadzić się z Blackbury do domku w nieodległym Littleville. Na podłodze między rozmówcami stał wysoki cylindryczny imbryk turecki z mosiądzu oraz dwa mosiężne kubki; Beau podczas swoich podróży nauczył się pić i robić kawę, a Pierce przypadkiem miał imbryk i filiżanki nigdy wcześniej nieużywane; zatem sączyli teraz niewielkimi łykami słodki, mocny wywar, bacząc, by nie dotknąć wargami fusów na dnie.

– Nauczyli się – ciągnął Beau – jak zachować świadomość podczas snu, chociaż poddają się wszystkim wydarzeniom i doświadczają wszystkich przygód. Ale kiedy pojawia się niebezpieczeństwo, albo kiedy utkną z jakimś nieskończonym problemem nie do rozwiązania, wiesz, o czym mówię…
– O tak, wiem.
– Albo dopadnie ich niepokój, albo ból, wtedy zmieniają sen, żeby bezpiecznie z tego wyjść.
– Na przykład?
– Na przykład pośród ciemnego znalazłeś się lasu i zagrażają ci dzikie zwierzęta; chcesz się stamtąd wydostać, więc świadomie wzywasz…
– Taksówkę.
– Pewnie.
– Proszę mnie zabrać do domu.
– Tak. Ćwicząc w ten sposób, można się nauczyć postępować tak samo, kiedy się nie śni. Kiedy znajdziesz się w miejscu, gdzie potrzebujesz pomocy, albo nie wiesz, jak się skądś wydostać; czujesz się zagrożony albo…
– Różnica polega na tym – przerwał Pierce – że sny są w nas, w środku. Świat jednak jest na zewnątrz. My jesteśmy w nim.
– Aha – uśmiechnął się Beau; tak naprawdę wcale nie przestawał się uśmiechać, miał na twarzy niezmywalny uśmiech niczym na hieratycznej masce, twarzy Buddy albo starożytnej greckiej rzeźbie, ale bardziej frywolny i przekorny.

Pośród ciemnego znalazłem się lasu. Pierce’owi przypomniał się stary program telewizyjny dla dzieci, do którego można było napisać, a wtedy przysyłali specjalną folię plastikową do założenia na ekran i pudełko kredek; a kiedy rysunkowy bohater programu (jak miał na imię?) stał bezradny nad przepaścią lub pod skałą, głos mówił natarczywie: „Szybko, dzieci, narysujcie most” albo „Narysujcie drabinę, dzieci”; a bohater ruszał dalej, tyle tylko, że ruszał dalej nawet jeśli nic się nie narysowało, podróżując w powietrzu.
Ale gdyby przyjąć, że możesz zmienić świat, jak to opisał Beau, że możesz przynieść szczęście w swoje i cudze życie, czy nie musiałbyś zarazem przyjąć, że okropne i nieprawdopodobne katastrofy, równie przypadkowe, równie odpowiednie, także są zmianami w świecie, których dokonałeś, cudami à rebours? A może były dziełem innych mocy, innych osób, równie dobrych w tym co ty, albo i lepszych? Skoro potrafisz wybrać jedno, możesz uwierzyć, że wybierasz wszystko: że w każdej chwili stoisz na rozstaju dróg, które sam wytyczyłeś.
Winky Dink, tak nazywał się ten człowieczek z telewizji. Bezradny, głupiutki malec. Szybko, dzieci, pomóżcie. Kto by to zrobił, pomyślał, kto by narysował most stąd do tamtąd, drzwi z pułapki bez wyjścia? Sztuczka polegała na tym, żeby przyjąć, iż ktoś gdzieś to zrobi, i po prostu ruszyć w drogę.

W drogę.

Obaj myśleli zrazu, że wzmagający się wiatr otworzył drzwi na ulicę i trzasnął nimi: ale oto rozległ się szybki łomot kroków na schodach wiodących do mieszkania Pierce’a i usłyszeli, że ktoś go woła. Po chwili za szklanymi drzwiami stanęła Rose Ryder, stukając i szarpiąc za klamkę, z rozpaczą w oczach.

– Co się stało? – zapytał Pierce, otwierając drzwi, ale ona była przepełniona, zbyt przepełniona rozpaczą, żeby to opisać. Zaczęła płakać, albo się śmiać, zanosząc się staccatem jęków, które mogły stanowić preludium do czegokolwiek.
– Co się stało? – powtórzył Pierce. – Spokojnie. Co się stało?
Beau wyciągnął nogę, na której siedział, i wstał.
– Przewróciłam samochód – wyrzuciła z siebie. Popatrzyła na Beau i Pierce’a z nagłą zgrozą, jak gdyby to oni ją o tym powiadomili.
– Co?
– Samochód. Przewróciłam go.
– Podczas jazdy?
Patrzyła na niego. Zdumienie na chwilę ją uspokoiło.
– No tak. Jak jechałam. No wiesz, Pierce.
– Kiedy?
– Teraz, minutę temu. O Boże.
– Gdzie?
Ale emocje znów ją opanowały; trzęsąc się, usiadła na podłodze. Włosy ciemniejsze i dłuższe niż Beau przesłaniały jej twarz.
– Och – jęknęła zza tej zasłony. – Och.
– No więc – zaczął Pierce, ale wtedy podszedł Beau i ukląkł koło niej. Ujął w dłonie jej twarz, by spojrzała mu prosto w oczy, ale nie powiedział ani słowa. Potem usiadł obok na podłodze i otoczył ręką jej drżące ramiona, skroń w skroń, aż ucichła. Pierce z rękami w kieszeniach patrzył na nich z góry.
– Więc – odezwał się wreszcie Beau – co się stało? Gdzie samochód?
Rose zatopiła twarz w zgięciu łokcia, by otrzeć łzy.
– Na Shadow River. Przy moście. Na czyimś trawniku.
– Dobrze się czujesz?
– Raczej tak. Trochę się potłukłam.
Podniosła wzrok na Pierce’a i znowu spojrzała w inną stronę. Pierce nie po raz pierwszy pomyślał o jej nocnym życiu, pełnym dziwnych zdarzeń, jak gdyby była lunatyczką. Zwykle jednak działo się to naprawdę.
– Jechałam do miasta – powiedziała – ale za szybko. Tam jest taki ostry zakręt, wiecie? I coś przebiegło mi drogę.
Znów emocje chwyciły ją za gardło. Znów zdawała się dopiero słyszeć wieść o tym, co jej się przydarzyło, i sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz zacząć krzyczeć: ale ścisnęła się za policzki dłońmi i zatrzymała to w sobie.
– Coś?
– Coś jak pręgowiec. Nie widziałam zbyt dobrze.
– Pręgowiec?
– Albo szop. Więc ja – obróciła kierownicę w wyobraźni – a potem – przekręciła rękę w powietrzu, imitując ruch samochodu. Znów załkała, ale ciszej.
Obaj mężczyźni milczeli. Beau ciągle ją obejmował; mieli do niej pytania, ale pozwolili, by na chwilę się oddaliła. Znów była w samochodzie, znów wpadała w poślizg, znów czuła, że rozstała się z ziemią, najpierw z lewej, potem z prawej strony.
– O cholera – szepnęła.
Czując, że jej zgroza przeminęła, Pierce także usiadł obok na podłodze i wziął ją za rękę.
– Ale jesteś cała. Tylko to się liczy.
Przecież mogła prowadzić własny samochód, małego czerwonego aspa kabriolet – tak myślał na początku, oczyma wyobraźni widział czerwony pocisk wirujący w powietrzu… Lecz oczywiście nie był to asp, kabriolet był w warsztacie (często tak się działo), a Rose prowadziła pożyczonego, przysadzistego sedana, o którym wyrażała się z pogardą, harriera (a może terriera, nie usłyszał dokładnie marki), który pewnie tutaj zawinił.
– To najważniejsze – powtórzył i pocałował ją w ocalałą głowę.
– Jak tu dotarłaś? – spytał Beau.
Sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała. Dystans był spory, kilka przecznic (Pierce ciągle mierzył w przecznicach), przynajmniej mila ku granicy miasta i most przez rzekę Shadow. W jej oczach widać było, że ze zdziwieniem odtwarza tę drogę.
– Biegłam – powiedziała; strzeliła.

Odzyskała przytomność – odzyskała siebie – zwisając głową w dół na pasach, nie pamiętała momentu zapinania ich, ale najwyraźniej zrobiła to: znowu była to jedna z tych chwil, kiedy wychodziła z czarnego tunelu niewiedzy w miejsce, miejsce w swoim życiu, to miejsce; i musiała zrekonstruować całą drogę tutaj, nie mając pojęcia jak, dlaczego. Czy ciągle się poruszała? Nie, to tylko wiatr na krawędzi zbitego okna. Czy to jej krew tak ciepło kapie po nodze? Nie, to leje się jakiś płyn samochodowy. Cóż to za czarna istota przyciska się do bocznej szyby z otwartą mordą?

– Chyba walnęłam w ich skrzynkę na listy – powiedziała. – Tak, właśnie tak. – Drżącymi rękami zapaliła papierosa. – No i. Wyplątałam się z pasa, chyba otwarłam drzwi i wysiadłam. – Wysiadła, obracając się przy tym, żeby stanąć do góry nogami obok swojego leżącego na prawym boku samochodu? Nie, mroczny świat obrócił się razem z nią, kiedy wysiadała, to samochód był do góry nogami, jedno z kół wciąż się kręciło. – Tak się bałam. Przyszłam tu nie wiem jak i teraz. Teraz. O cholera.
– Ale – powiedział Pierce – nic ci się nie stało i nikogo nie potrąciłaś…
– Uciekła z miejsca zdarzenia – przerwał Beau, patrząc na zdumionego Pierce’a.
– Och.
– Tak się nie robi.
– O tak.

Pierce dopiero od niedawna miał prawo jazdy i dopiero teraz zaczynał pojmować, do jakiego stopnia świat, w którym mieszkał, przystosowany był do samochodów i kierowców, jak ich potrzeba informacji i wskazówek, miejsc do parkowania i zawracania, pomocy w przypadku awarii lub zagubienia była zaspokajana – wcześniej tego nie dostrzegał; oczywiście istniały też kary, przepisy i nadzór, równie drobiazgowe.

– Ale – odezwał się znów – no wiesz. Jak to szło? Byłaś pod wpływem?
– Pierce, oczywiście. Ciągle jestem.
– Och.
Zasłoniła oczy dłońmi, papieros wystawał jej spomiędzy palców, mierząc w sufit.
– Boże. Jeśli zrobią mi badania, stracę prawo jazdy. Na pewno.
Jej kabriolecik miał sporo rys po spotkaniach z innymi samochodami, nigdy nie była winna, ale gromadziło się to na pewno gdzieś w archiwach. Mogła być teraz pijana, ale Pierce sądził, że pewnie pomyślnie przeszłaby badanie; jej reakcja na piwo czy dwa była jakby psychotropowa, wręcz dionizyjska. Wiedział o tym.
– Czy w tym domu byli jacyś ludzie? Ktoś cię widział?
– Nie wiem. Nie widziałam świateł. – Objęła się żałośnie rękami. – Co ja teraz zrobię?
– Więc może mamy czas?
– Czas? – spytała z wahaniem. – Jaki czas?
– Pojedziemy zobaczyć – powiedział Beau. – Może zdążysz wrócić, zanim…
Zerwała się; własne ramiona otaczały ją ciasno niczym kaftan bezpieczeństwa.
– Nie, nie, nie mogę. Nie mogę. Nie potrafię. – Oparła się o Pierce’a z zamkniętymi oczami, szukając w nim schronienia.

Beau patrzył na nich, być może zastanawiając się (jak wydawało się Pierce’owi), jakie miejsce może zająć w tej sytuacji, by coś tu naprawić. Wicher akurat wtedy uderzył w dom, aż przez ściany przeszło drżenie, jak gdyby przepychał się w drodze przez Maple Street ku górom.

– Pojedziemy zobaczyć – powiedział. – Pierce?
– Pójdę po samochód – odparł. Miał nadzieję, że stanowczo.
– Nie! – krzyknęła Rose i chwyciła go za rękę. – Zostań.
– Pojedziemy moim – rozstrzygnął Beau. – Będę za minutę. Jak mnie zobaczycie, zejdźcie. Mam pewien pomysł, ale to od was zależy.
Gdy wyszedł, Pierce zaprowadził Rose do drugiego pokoju, największego w mieszkaniu, zarazem sypialni i gabinetu, i posadził ją na łóżku.
– Stracę pracę – jęknęła.
– Z tego powodu? Na pewno nie.
– Nie z tego. Zamykają ośrodek.

Rose była asystentką i pracownikiem socjalnym w Centrum Psychoterapii „Las”. Pierce słyszał plotki. Duże kwoty poszły na adaptację do nowych zadań, mówiono też, że personel jest dobrze opłacany, że to szczęściarze. Ale ośrodek był ogromny i pomimo publicznego wizerunku solidności i zamożności, ładnych logo i lśniących vanów na ulicach, a także wsparcia dla lokalnej społeczności, zawsze zdawał się pozbawiony znaczenia – a być może korzeni? – tak jak pensjonariusze.

– Powiedzieli ci?
– Mówić to oni nie mówią. Ale zapowiedzieli, że przydziały pracownicze na wiosnę zostaną ogłoszone dopiero końcem roku. – Ośrodek działał w systemie niejako semestralnym, trochę jak swoista szkoła, tylko, że najpopularniejsza latem, zimą przeważnie zamknięta (trudności z ogrzewaniem i dojazdem na zaśnieżony stok). – Powiedzieli nam na przyjęciu. No wiesz.
Przypomniał sobie, że właśnie tego wieczora była na przyjęciu dla personelu na koniec sezonu. Wino, może piwo. Nie miał kto się nią zaopiekować. Prosiła, żeby z nią nie jechał.
– Ale – zaprotestował – nic konkretnego.
Położyła się na łóżku, rozrzucając długie włosy po poduszce.
– Ojej – lamentowała. – Co ja teraz zrobię? Co zrobię?

Położył się obok, by ją objąć. Wicher szalał wokół nich. Co ona teraz zrobi? Pomyślał o tych wszystkich, którzy dzisiaj pracowali na swoim, którzy, jak oni, wyszli z uniwersytetów z dyplomami w kieszeniach, prawdziwymi, lecz bezużytecznymi (w jej przypadku literatura amerykańska), którzy dostali pracę w opiece społecznej albo otwierali za oszczędności sklepiki, uczyli się prostych rzemiosł i sprzedawali swoje produkty, albo cudze produkty, albo też samych siebie, zawsze wiedząc, że to nie potrwa długa.

On przecież też. Dziwne to było pokolenie, luźny szew społecznej materii, niektórzy z nich przeznaczeni do wielkich rzeczy, inni nie, niektórzy uniesieni porywem zdarzeń i zgubieni na zawsze. W większości byli optymistami, ale u ich stóp zawsze mogła otworzyć się otchłań skłaniająca do zadumy i lęku.

On sam od dawna im służył – kobietom w takiej konsternacji. Mógłby wręcz (gdyby chciał) uwierzyć, że jest tu z tego powodu, by służyć im i pomagać: kobietom poszukującym czegoś, sztuki, umiejętności, pasji, pomysłu na rozwój samych siebie i sposobu wykorzystania go. Artystyczne dusze, pewne, że posiadają moc, ale niemające na co jej wykorzystać, drapieżcy starający się (we łzach, w amoku, w mroku nocy) odkryć, co jest ich zwierzyną łowną. „Kim mam być, co mam zrobić?”

Nie dał Rose odpowiedzi. Wiedział, o co się go tu prosi, ale nie zamierzał dawać odpowiedzi, nie miał już nic do dania, a nawet gdyby miał, zatrzymałby dla siebie, bo jego potrzeba była równie wielka. Służył bezinteresownie (nie bezinteresownie, lecz na pewno lekkomyślnie, a biorąc pod uwagę ostateczny koszt, wychodziło na to samo); nasłużył się już i nie miał zamiaru tego ciągnąć. Non serviam. Nie tym razem. Cholera, nie tym razem.
– Przyjechał Beau – powiedział i podniósł się.

Chociaż Rose i Pierce pewnego lata w Faraways byli kochankami, nie byli sobie wierni; przynajmniej Pierce zakładał, że ona nie była mu wierna; jej tłumaczenia nie zawsze były zrozumiałe, a nigdy nie trzymały się kupy, jak nikt potrafiła wypierać się – przede wszystkim przed samą sobą – co lub z kim kombinowała; gdy wypiła kilka drinków, noce zamykały się za nią niczym sny, a przygody i mężczyźni nie rejestrowali się wyraźnie w jej pamięci. Kiedyś przyjęła propozycję podwiezienia od pewnego znajomka (asp znowu w warsztacie?), a kiedy wyciągnęła samochodową popielniczkę, zauważyła brzeg małego pojemnika; czując nieokreślony bryzg pamięci, sięgnęła po niego i wyjęła szkła kontaktowe, których nie mogła znaleźć od wielu dni.
– Zniszczone?
– Nie. Tylko brudne.
– Potrafił wyjaśnić?
– Nie potrafił. Jak mógłby, skoro ja nie potrafiłam.
– A więc nie wiesz, co jeszcze mogło stać się w tym samochodzie, oprócz tego, co stało się ze szkłami.
– W sumie nie.
Nie mógł od niej wymagać wierności, nie miałby czym jej odpłacić i nie wiedziałby, co z nią zrobić, gdyby mu ją dała. Każda, z którą miał lub zakładał taki komplet miłości i wierności, nie utrzymała go, i myślał, że dał już sobie spokój. A jednak nie podjąwszy świadomej decyzji, całe to lato był wierny Rose, przynajmniej w tym sensie, że nie miał oprócz niej żadnej kochanki. Albo tylko jednego imaginacyjnego, widmowego: bratnią duszę, inkuba oraz (był o tym przekonany) rajfura, który złączył go z Rose.
Swego syna Robbie’ego.

– Chciałabym go poznać – powiedziała Rose. Wierzyła, że Robbie to dziecko jego ciała, poczęte z bardzo dawną miłością, wychowane przez dziadków gdzie indziej, które dopiero teraz znów pojawiło się w życiu Pierce’a. Tak jej to przedstawił. A mówiąc o tym i uprawdopodobniając to, Pierce odkrył o Robbiem pewne rzeczy, których nie odkryłby w innym przypadku.
– Być może tak się stanie.
Trwała sierpniowa noc, gorąca jak dzień; byli nadzy, po szyje zanurzeni w nieruchomej czarnej wodzie wypełniającej opuszczony kamieniołom na górze Merrow.
– Jest brunetem jak ty?
– Blondynem. Coś jakby bursztynowy miód; może jeszcze ściemnieje.
– Piaskowy blond.
– Oczy też barwy miodu. – Może zrobionego przez słynne pszczoły z góry Hymettus.
– Inaczej niż ojciec.
– Całkowicie.

Pierce liczył na to, że jego wymyślony syn i kochanek (o tym Rose nie powiedział) zniknie. Szybko lub wolno, ale zniknie z jego życia, a Rose wejdzie w nie głębiej. Ale Robbie nie odszedł, kiedy przybyła Rose. Stał się tylko gęstszy, jaśniał miodowym ciepłem, kiedy Pierce i Rose spotykali się tamtego lata. Był z nimi (choć widział lub postrzegał go tylko ojciec) tamtej gorącej nocy w kamieniołomie Merrow. Śmiejący się chłopiec Caravaggia, nagi na steli z granitu tuż nad wodą z policzkiem na podciągniętym kolanie.

– Ciepło – powiedziała. Zanurzyła się, aż jej podbródek połączył się ze swoim słabym odbiciem na powierzchni wody. – Najpierw było mi gorąco, a woda była zimna, teraz powietrze jest zimne, a woda ciepła.

Podpłynął do niej powoli. Jej twarz była niewyraźna, włosy roztapiały się za nią w czarnej wodzie. Wyczuwali pod sobą głębię, jej ciężar był tyleż materialny, co jej ciemność gęsta. Dlaczego nocą głęboka woda sprawia wrażenie bestii, istoty, zwłaszcza gdy pływa się nago?
Stawy po kamieniołomach są głębokie, wielosążniowe, choć może nie aż tak głębokie, jak niektórzy sądzą. Na samym dnie leży czerwona impala, w której para zakochanych zatonęła w 1959 roku; bagażnik jest otwarty, ponieważ walizki, z którymi uciekali, zauważono na drugi dzień unoszące się na powierzchni; stąd dowiedziano się, że zjechali ze zbocza. Mówi się, że para wciąż jest w środku, po szyje w mule, ona za kierownicą, on u jej boku (z ręką na drzwiach, za późno, za głęboko). Ale to nieprawda. Nurkowie wydobyli ciała, teraz spoczywają pogrzebane w ziemi, jak to zwykle bywa, z dala od siebie.

Wyżej droga, po której jechała impala, od dawna zamknięta, prawie już zniknęła; zakochani i pływacy zostawiają teraz samochody przy drodze dojazdowej i idąc pieszo obok niemal nieczytelnych znaków „Zakaz wstępu”, docierają do granicy kamieniołomu. W ten sposób dotarli tu Rose i Pierce. Nadal jedynym dogodnym sposobem zanurzenia się jest skok. Więc Pierce wziął Rose za rękę (dla jakiej innej kobiety musiałby być tak odważny?) i skoczyli razem nogami do przodu, patrząc w dół, krzycząc.

– Taki jest mój plan – powiedział Beau do Pierce’a i zaśmiał się sam z siebie. Widzieli już pulsujący niebieski poblask za zakrętem po drugiej stronie rzeki. Podjechali powoli, nie najkrótszą trasą, a Beau tłumaczył. Sprawa wydawała się dość prosta, choć serce Pierce’owi drżało; nigdy nie potrafił łatwo negocjować z ziemską władzą, zwykle nie zakładał, że można z nią negocjować, a tylko uginać się lub unikać.

Beau zatrzymał samochód po drugiej stronie przewróconego żółwia, jakim stał się samochód Rose, i zaciągnął ręczny. Gliniarze zwrócili na nich uwagę, kiedy tylko Pierce wysiadł.

Zawiózł ją do domu, nie, podwiózł ją z przyjęcia do domu, a raczej do miasta, kiedy, nie, zawiózł ją bezpiecznie do siebie (gdzie, tak, teraz była), a potem wrócił sam z powrotem na górę, ponieważ zostawiła swoje, zapomniała swoich szkieł kontaktowych, a on zaproponował, że pojedzie po nie. Ale nie mógł ich znaleźć. No więc kiedy wracał do miasta, tutaj właśnie coś przebiegło mu drogę. Myślał, że szop, może. Coś przebiegło mu drogę. Samochodu też dobrze nie znał, sam prowadził sedana marki steed. W każdym razie duży, amerykański. I...

Beau przybył, by potwierdzić, że Pierce do jego domu, w stanie pełnej zdumienia dezorientacji. Nie, nie ranny, może uderzony w głowę. Lekarz? Nie, nie. Chwilowo. Teraz w porządku. Dlaczego oddalił się przed zawiadomieniem policji? Pierce (nie po raz pierwszy, ani ostatni, ani też najgorszy) tłumaczył się niewiedzą. Poprosili, żeby Pierce stanął w oświetlonym miejscu, zajrzeli mu w twarz, świecąc mocną latarką; potem kazali mu iść po białej linii wzdłuż pobocza.
Potrafił to zrobić i zrobił. Wystąpił z szeregu, by zająć jej miejsce, i miał zamiar zrobić wszystko, czego od niego zażądają; swoją (chwilową, przejściową) niewinnością zastąpi jej winę i weźmie także na siebie brzemię, jeśli trzeba je będzie wziąć. Nie było żadnego: musiał zrobić to i tamto, czego wcześniej nie robił, wezwać pomoc drogową (najwidoczniej pracowali w nocy) i wypełnić parę formularzy; a teraz czyste konto Pierce’a było zbrukane, poczuje rezultat, kiedy pójdzie zapłacić następne składki. Ale wtedy o tym nie wiedział.
– Coś się dzieje w „Lesie” – powiedział do Beau, kiedy jechali z powrotem. – Nie wiem co. Coś.
– Ja wiem – powiedział Beau spokojnie. – Tak. Wiemy, że coś się dzieje.

Kiedy Pierce wrócił, Rose spała; zrzuciła pościel, ale się nie rozebrała, leżała powykrzywiana na prześcieradle jak swastyka, długie stopy miała bose, twarz ukrytą we włosach. Rozebrał się, nagle zdławiony i rozpalony, i położył się obok. Kiedy wyłączył światło, wicher jakby się rozdął i wypełnił pokoje; w kuchni coś spadło z papierowym szelestem, a Rose się obudziła. Uniosła się jak gdyby z głębokiej toni i usiadła, jak gdyby na brzegu basenu, patrząc w głąb. Potem obróciła się do Pierce’a rozciągniętego nago obok.

– Nie było żadnego pręgowca – powiedziała.
– Myślałem, że mówiłaś o szopie.
– Nie było żadnego.

Zastanowił się, co to mogło znaczyć. Że nie miała żadnej wymówki na utratę kontroli nad pojazdem na tym zakręcie. Że wcale nie straciła panowania, przynajmniej nie nad samochodem, który wykonał to, co mu kazała. Pozostawało jedno pytanie – dlaczego – i nie zamierzał jej go zadawać.

– Okej – powiedział. Znów położyła się i założyła ręce za głowę.

W pokoju robiło się zimniej w miarę jak do środka wkradało się powietrze z zewnątrz. Zasypiała, to znów się budziła, wierciła i rzucała bezwolnie, w końcu poszła do łazienki. Słuchał wichru i spłuczki w toalecie. Przydreptała z powrotem i wspinała się na łóżko, kiedy ją zatrzymał.

– Zaczekaj. Chwilę.
Stała przed nim, a on siedział na krawędzi łóżka. Rozpiął jej dżinsy, pociągnął za zatrzask i suwak; położyła mu ręce na ramiona. Wyłuskał ją ze spodni, ciągnąc je w dół, żeby mogła uwolnić z nich nogi.
– Proszę – powiedział.
Rozpiął i zdjął jej też koszulę, a potem objął, by rozpiąć biustonosz. Delikatnie trącił uwolnione piersi, spojrzał w nieobecne oczy, wpuścił ją z powrotem do łóżka.
– Straszny ten wiatr.
Naprawdę stawał się niepokojący. Z zewnątrz dobiegały dźwięki, dyszkant stukotów, łomotów i gwizdów na melodię wiatru, których nie dało się zinterpretować, dopiero następnego dnia miały się okazać krzykiem zbiegłych mebli ogrodowych lub powyrywanych sztachet.
– A jeśli to jest to? – spytała.
– To znaczy?
Ale ona znów spała, a przynajmniej nie odpowiedziała; spojrzał na jej twarz w mroku i nie potrafił stwierdzić, czy ma zamknięte oczy.

Tak naprawdę wiedział, co to znaczy, bo to właśnie od niego usłyszała mitologię wiatru, który wieje tam, gdzie chce, jako jedyny element Natury niebędący pod władzą Boga i dlatego być może do dyspozycji naszego Wroga; słyszała odeń opowieści o wichrach – zmieniaczach historii, jak kiedyś taki wiatr zniszczył hiszpańską Armadę i w ten sposób ocalił Anglię przed katolickim podbojem, słynny wiatr, który, jeśli sprawdzić w ówczesnych kronikach, nie istniał. Opowiedział jej o wichrze, który unosi z sobą dawną epokę, i innym wichrze, który przynosi nową, oraz o ciszy pomiędzy. Opowiedział jej o wielu rzeczach.

Boże, jakże targały nią sny – teraz jej ramię wyprostowało się i spoczęło na jego torsie, a z otwartych ust z każdym oddechem dobywało się ciche dziecięce kwilenie strachu. Zwykle nie pozwalał jej spać obok.
Nie, nie stanęło jej na drodze nic, co musiałaby ominąć gwałtownym ruchem, chodziło raczej o coś, co podążało za nią, a od czego uciekała. Któż pędzi tak szybko nocą i na wietrze?

Zadrżał do szpiku kości i przykrył swą nagość.
Kiedy było późno, Robbie wyszedł z werandy Pierce’a i stanął nad ojcem. Pogrążony w głębokim śnie Pierce zdumiał się wyraźną obecnością chłopca, wyraźniejszą niż kiedykolwiek. Złote włoski na ramionach; ohydny spokój uśmiechu peszącego i zachęcającego zarazem, który Pierce nieczęsto widywał, a którego tak często poszukiwał za pomocą środków duchowych i fizycznych. Robbie pochylił się i pocałował go w policzek, odwrócił się – spełnił swój obowiązek, teraz wzywali go inni i inne zajęcia. W otchłani snu niezdolny, by go zawołać, Pierce czuł, jak odchodzi, ale nie zapamiętał tego: zapamiętał jedynie, że obudził się nagle, opuszczony, tylko z kobietą u boku i straszliwym wichrem za oknem.

Następnego poranka – trwożliwie błękitnego, z uciekającymi przed czymś chmurami – Rose siedziała na werandzie Pierce’a i rozmyślała, paląc papierosy, podczas gdy Pierce ładował pudła i meble na ciężarówkę swojego przyjaciela Brenta Spofforda: był to ten sam człowiek a nawet ta sama ciężarówka, która kiedyś przywiozła Pierce’a i te książki z miasta na wieś. Kiedy skończyli, wyjechali z Jambs (machając po drodze do wychodzącej z apteki Rosie Rasmussen; Rosie, która była w pewnym sensie pracodawcą Pierce’a, a także w innym sensie kochanką i wybranką Spofforda) i ruszyli ku Littleville, do domu, do którego Pierce się przeprowadzał. Niemal spodziewał się, że na miejscu odkryje, iż dom zniknął usunięty jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przez wiatr – ale ten czekał na niego.

3

Z końcem sierpnia zatem Pierce mieszkał już nad szemrzącą rzeką tak jak i Rose Ryder, choć w innym domu i nad inną rzeką. Rose spędzała jesień w letnim domku administratora w Centrum Psychoterapii „Las”; kiedy „Las” zaczął zamykać wakacyjne programy, administratorka przeprowadziła się z powrotem do swojego domu i biura w mieście i Rose mogła mieszkać w jej domku aż do mrozów, kiedy trzeba wyłączyć wodę, przenieść pod dach krzesła i grill z tarasów, zabić okna szarą płytą wiórową i poszukać innego miejsca do zamieszkania do następnej jesieni, innego sublokatora, innego pokoju. Tymczasem obserwowała, jak las wzdłuż rzeki Shadow nabiera barw, taras zasypują poszarpane liście, a rzeka mgli się o poranku. Uważała wtedy ten domek za swój.

Nowy dom Pierce’a w Littleville leżał nad Blackbury, drugą rzeką wijącą się przez Faraways, zasilaną ze źródeł innych niż te zasilające Shadow – wiosny, topiące się śniegi wysoko na szczytach Appalachów – by wreszcie złączyć się z Shadow w drodze do morza.
To Rose przywiodła go do tego domu. Po raz pierwszy spotkał ją długo przed tym, jak przeprowadził się do hrabstwa, na nocnej imprezie nad rzeką. Zaprosił ją na przejażdżkę łodzią, a ona prowadziła łódź przez trzciny, lilie wodne i wierzby myjące w toni swoje włosy w kierunku głównego nurtu i niebawem trafili na maleńką przystań na końcu zasłanej igłami dróżki, która prowadziła przez sosny do wielkiej, osłoniętej tylnej werandy czy też patio tego domu, podówczas nie zamieszkanego; włamali się i rozejrzeli.

– Tajemnica – wyszeptała, otwierając drzwi do sypialni, do której wchodziło się przez łazienkę. Wszedł za nią, przytulili się i pocałowali i nic więcej; powiosłowali z powrotem. Nie pamiętała tego wydarzenia, kiedy spotkali się znowu, on już wtedy zamieszkały w Jambs; imprezę nad rzeką przypomniała sobie, ale nie dom, nie sypialnię, nie księżyc w pełni za oknami.

Kiedy musiał zostawić mieszkanie w mieście, przybył tu znowu: odpowiedział na ogłoszenie w sprawie wynajmu domu w Littleville i odkrył, że dotyczy tego samego domu, do którego włamali się w blasku księżyca. Wtedy też była z nim: weszli razem do środka przez małą i leciutko cuchnącą łazienkę do sypialni.
– Tajemnica – powtórzyła i Pierce objął ją, tak jak to zrobił wcześniej.
– Teraz musisz pamiętać – powiedział.
– Tak – odparła szeptem.
A przecież (pomyślał Pierce, leżąc teraz tego późnowrześniowego poranka, patrząc na tę właśnie sypialnię z własnego łóżka, na jego własne zasłony zwieszające się w oknach i własne obrazy, ledwo widoczne w poświacie poranka) może nawet wtedy nie pamiętała. Powiedziała „tak”, ale czy nie uznał za regułę, że w pewnych okolicznościach ona nigdy nie powie mu „nie”? W swoim łóżku o pewnej północy, nie tutaj, lecz przy Maple Street w Jambs, ustanowił regułę: „nie mów mi »nie« Rose. Nie możesz mi się sprzeciwić. Mów tylko »tak«. Rozumiesz?”.
„Tak”.
„Powiedz”.
„Tak”.
A więc może wcale nie rozpoznała domu i dlatego wcale nie czuła w środku takiej niespokojnej presji Przeznaczenia, żeby tu wrócić, jak on. Być może nawet sama postanowiła nie pamiętać. Była do tego zdolna. Miała po temu talent.

Najtajemniejsze jest to, co zapomniane.
Wstał rozbudzony – ona w swoim łóżku w domku pośród szumu Shadow spała nadal – i stał zamyślony, wysoki, nagi i blady, tam gdzie skóry nie barwiły czarne włosy. Dziś wieczorem się spotkają, nie w tym pokoju, ale u niej, w domku, z którego była tak dumna, zjedzą kolację na tarasie nad zimną młodą rzeką. Będzie musiał zaplanować coś na wieczór, nie mógł przyjść nieprzygotowany.

Położył się z powrotem, żeby pomyśleć.

Pierce nie miał budzika. Budził się, kiedy skończył śnić, dość wcześnie. Potem zwykle leżał długo w bezruchu, śledząc wypływ swoich myśli, dopóki i ten puchar się nie opróżnił. Postępował tak nawet pomimo powtarzania sobie, że największą szansę na dokonanie czegoś i zarobienie pieniędzy dałoby mu szybkie wypalenie się i że jest głupcem.

Kiedyś Pierce Moffett był historykiem, a przynajmniej aspirował do tego miana, ale zbuntował się, ze wstrętem, ze zniecierpliwieniem, a także z bólem potrzeby, ponieważ musiał zarobić na życie, a historia nie dawała mu po temu szans: jedyne stanowisko nauczyciela, jakie dostał, stracił, zanim zdobył stały etat.

Zatem przekonał nowojorską agentkę literacką (Julie Rosengarten, dawną kochankę), że potrafi napisać książkę, którą wielu będzie chciało przeczytać, a ona z kolei przekonała wydawnictwo Kogucik, największe na świecie, przynajmniej pod pewnymi względami, według słów Julie. Książka tworzona pod egidą Julie dotyczyła magii, tajnej historii, Końca Świata, wydarzenia, które przedstawiłby jako rozgrywające się właśnie teraz, niepostrzeżenie.

Przez długi czas po tym, jak otrzymał zaliczkę, za którą (razem z pieniędzmi z Fundacji Rasmussena) żył, Pierce nie czynił żadnych postępów w pracy. Wspiął się na wysoką trampolinę i dopiero na szczycie odkrył, że nie potrafi ani skoczyć, ani zejść z powrotem. Skrobał notatki i wykreślał je, wystukiwał całe strony i prawie natychmiast miął. „Dlaczego wierzymy, że Cyganki przepowiadają przyszłość?” – tak by zaczął; albo „Istnieje więcej niż jedna historia świata”. A potem kładł się, wychodził, dawał sobie spokój.

Ale kiedy przeprowadzał się do Littleville, miał już kilka stosów zapisanych stron, Część 1 i Część 2, pokrytych nabazgranymi notatkami i przełożonych żółtymi kartkami liniowanego papieru, wzmacniającymi i zmieniającymi treść. Lubił oceniać ich ciężar w rękach, przyjemny niczym ciężar upieczonego chleba albo ociosanego drewna. A ostatnio przestał spać w nocy: zwykle zapadał w głęboki paraliż na dwie godziny lub krócej, kiedy wchodził do swojego wielkiego łóżka, po czym budził się, jak gdyby ktoś nim potrząsnął, i leżał czujny jak włączone urządzenie elektryczne, całymi godzinami myśląc, myśląc, tworząc; czasem wstawał, by coś zanotować, zapalić albo po prostu popatrzeć na księżyc. Kiedy pierwsze światła dotykały okien, zasypiał znów na godzinę lub dwie; potem wstawał i krzątał się w kuchni, pracując i równocześnie stukając dzbankiem do kawy i patelnią.

Co się stało? Nadeszło lato, piekielny upał, bujność i różnorodność – inspiracja być może dla podobnej kreatywności. Robbie, wezwany jego mocami, mocami, których nie był świadomy, istota stworzona z mocy, których Pierce nie potrafił ocenić: zaskoczył i zafascynował młodego Robbie’ego obfitością, do jakiej zdolny jest dorosły mężczyzną, prozą, którą równocześnie tworzył niestrudzenie. A wreszcie Rose, o której przestał już w ten bezczynny poranek myśleć. Była to mądra inwestycja – im więcej czasu poświęcał jej, tym więcej dywidend otrzymywał; udawał wielkopańskie zdenerwowanie jej rozmowami telefonicznymi i impulsywność podczas pracy albo flirtu, ale zrobił się też przesądny na jej punkcie, nie mógł być pewny, czy jego kreatywność nie zależy tak naprawdę od niej, odkrył, że nakłania ją do odrzucania innych możliwości, by umawiać się z nim na randki; a kiedy przychodziła wieczorem, ukazywał jej się często w szlafroku, drżący i spocony niczym sportowiec, z nową porcją zapisanego żółtego papieru, który jeszcze niedawno był dziewiczy; jak to możliwe, że tak szybko ci idzie, dziwiła się, śmiała głośno i przepychała obok do sypialni, którą nazywała niewidzialną.

Inna możliwość, o której Pierce myślał czasem w łóżku, śmiejąc się często przy tym głośno, była taka, że to Czas przelewa się w jego duży mózg, nie do wypełnienia niczym magiczny kielich iluzjonisty, wino nowego objawienia, coś, co miał przekazać najlepiej, jak potrafił, oczekującym: objawienia, które mogło tylko w tej chwili, w tym roku i tej dekady, być warte przekazania. A więc do roboty, Pierce: ponieważ nadchodzi noc, kiedy nikt nie będzie mógł działać.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Demonomania
Kulminacja psychomachii
- recenzja
Małe, duże
Mała podróż, duże wyzwanie
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.