» Fragmenty książek » Chindi

Chindi


wersja do druku

Prologi i Rozdział 1


Chindi
Czerwiec 2220
Nie wiem, jak to wygląda dla świata, ale dla siebie jestem najwyżej jak chłopiec na brzegu morza, bawiący się tym czy owym, by czasem znaleźć kamyczek gładszy czy ładniejszy od reszty, zaś cały ocean prawdy leży przede mną nieodkryty.

Isaac Newton, ok. 1725

"Benjamin L. Martin", dla kapitana i pasażerów "Benny", znajdował się na odległym krańcu badanego terytorium, orbitując wokół gwiazdy neutronowej, numer katalogowy VV651107, gdy wdarł się na karty podręczników historii.
Jego kapitanem był Michael Langley, sześciokrotnie żonaty, ojciec trójki dzieci, były narkoman, kiedyś student teologii, aktor teatrów amatorskich, muzyk, prawnik pozbawiony prawa do wykonywania zawodu. Langley czasem sprawiał wrażenie, jakby przeżył życie pół tuzina razy, ale w czasach, kiedy ludzie stojący na progu drugiego stulecia byli jeszcze bardzo aktywni, nie było to niczym trudnym, a w przypadku wielu dotyczyło to także trzeciego stulecia i nie było to wcale niezwykłe.
Pokładowy zespół badawczy składał się z jedenastu specjalistów różnych branż, fizyków, geologów, planetologów, klimatologów i fachowców w kilku jeszcze bardziej zaawansowanych dziedzinach. Jak wszyscy pracownicy Akademii, traktowali swoją pracę bardzo poważnie, mierząc, szperając, rejestrując temperaturę każdej dostępnej planety, satelity, gwiazdy czy obłoku pyłu. Oczywiście uwielbiali anomalie i cieszyli się, gdy tylko na jakąś natrafili. Langley wiedział, że jest to trochę robota głupiego, i gdyby ktokolwiek z nich spędził tyle czasu na pograniczu, co on, wiedziałby, że wszystko, co uważali za "nietypowe", "niezwykłe" czy "godne uwagi", powtarzało się tysiące razy na przestrzeni kilku lat świetlnych. Wszechświat był nieskończenie powtarzalny. Anomalie nie istniały.
Weźmy, na przykład, taką gwiazdę neutronową. Wygląda jak szara kula bilardowa, a przynajmniej tak by wyglądała, gdyby dało się ją rozświetlić. Miała zaledwie parę kilometrów średnicy, wielkości Manhattanu, ale jej masa była kilka razy większa niż masa Słońca. Ogromny ciężar, gęstość tak duża, że zakrzywiała czas i przestrzeń, rozpraszając światło otaczających ją gwiazd w formie aureoli. Igrała z instrumentami i zegarami "Benny’'go", czasem je cofając. Ciążenie na jej powierzchni było tak gigantyczne, że Langley, gdyby tam dotarł, ważyłby osiem miliardów ton.
- W butach czy bez? – spytał astrofizyka, który przedstawił mu ten wynik.
Choć obiekt charakteryzował się naprawdę niezwykłymi właściwościami, w najbliższym sąsiedztwie było pół tuzina takich samych. W rzeczywistości takich martwych gwiazd, unoszących się w przestrzeni, było mnóstwo. Nikt ich nie zauważał, bo są ciche i niewidzialne.
- A ta jest interesująca – wyjaśniła mu Ava – bo zderzy się z tą gwiazdą. – Postukała palcem w ekran, ale Langley dalej nie wiedział, którą gwiazdę ma na myśli. – Ma czternaście planet, liczy sobie dziewięć miliardów lat, ale ten potwór zamierza je wszystkie rozpędzić. I pewnie uszkodzi też gwiazdę.
Langley usłyszał o tym kilka dni wcześniej. Ale dowiedział się też, że nie stanie się to za jego życia.
Ava Eckart była jedną z kilku nielicznych osób na pokładzie, które najwyraźniej miały jakieś życie poza zawodowym. Była ciemnoskórą kobietą, atrakcyjną, metodyczną, sympatyczną. Organizowała przyjęcia na pokładzie. Uwielbiała tańczyć. Lubiła rozmawiać o swojej pracy, ale też posiadała rzadki talent: umiejętność wyjaśniania wszystkiego w sposób przystępny dla laika.
- Kiedy? – spytał Langley. – Kiedy to się stanie?
- Za jakieś siedemnaście tysięcy lat.
- I nie możesz się doczekać?
Jej ciemne oczy rozbłysły.
- Celna uwaga – odparła i po chwili jej wewnętrzne światło zgasło. – To właśnie problem z przebywaniem tutaj. Wszystko, co ciekawe, dzieje się w niekorzystnej skali czasowej.
Uniosła w górę kubek do kawy w geście propozycji.
- Nie – odparł. – Dzięki, ale nie mogę potem zasnąć.
Uśmiechnęła się, nalała sobie kawy i rozsiadła się wygodnie.
- Tak – rzekła. – Chciałabym tu być, kiedy to się wydarzy. Zobaczyć coś takiego.
- Siedemnaście tysięcy lat? Powinnaś się dobrze odżywiać.
- Pewnie tak. – Nadal wyglądała na zamyśloną. – Tylko nawet gdyby dożyć tego momentu, jeszcze trzeba by mieć parę tysięcy lat na zaobserwowanie całego procesu. Co najmniej.
- I po to właśnie mamy symulacje.
- To nie to samo – odparła. – To nie to samo, co być na miejscu. – Potrząsnęła głową. – A gdyby nawet dało się być, to i tak miałoby się wrażenie izolacji. Weźmy na przykład tę gwiazdę. – Miała na myśli gwiazdę neutronową, na orbicie której się znajdowali. – Jesteśmy tu, ale nie możemy nawet zbliżyć się na tyle, żeby ją zobaczyć.
Langley wskazał na jeden z ekranów.
- Miałam na myśli zobaczenie na własne oczy – mówiła dalej. – Przelecieć nad powierzchnią. Oświetlić ją.
- Pospacerować po niej.
- Tak! – Cały entuzjazm Avy wydostał się na powierzchnię. Miała na sobie zielone szorty i biały pulower z napisem "Uniwersytet Ohio". – Mamy przecież antygrawitację. Przydałby się tylko lepszy generator.
- O wiele lepszy.
Na ekranie pojawiło się oblicze Ahaba, zwykle używane przez sztuczną inteligencję statku. Zgodnie ze zwyczajem, panującym na wszystkich statkach Akademii, miał na imię Bill.
Ponure stalowoszare oczy, bokobrody i rozwiana sztruksowa marynarka były tak znajome, że Langley nie zwrócił nawet uwagi. Pasażerowie zawsze jednak wzmagali czujność, gdy się pojawiał. Gdyby Bill był obdarzony samoświadomością – a jego twórcy zaklinali się, że tak nie było – Langley przypuszczałby, że zabawia się ich kosztem.
- Kapitanie – odezwał się – zaobserwowaliśmy niezwykłe zjawisko.
To nie był często spotykany wstęp. Bill zwykle przekazywał informacje bez komentarza.
- O co chodzi, Bill?
- Odebraliśmy sztuczną transmisję radiową.
- Transmisję?
- Tak. Na częstotliwości 8,4 GHz.
- Jakiej treści? I od kogo?
Oczy jak morskie fale zamknęły się.
- Nie potrafię odpowiedzieć na żadne z tych pytań, kapitanie. Nie jest to znany mi język czy system.
Langley i Ava wymienili spojrzenia. Znajdowali się zbyt daleko od domu i nie było tu nikogo innego.
- To była transmisja kierunkowa – dodał Bill. - Odebraliśmy ją chwilę temu.
- Jesteś w stanie cokolwiek z niej wyczytać?
- Nie. Ale najwyraźniej jest sztucznego pochodzenia. Poza tym zostają tylko spekulacje.
Ava patrzyła na usiany gwiazdami ekran, jakby coś się miało tam pojawić.
- Bill, jaki masz poziom pewności? – spytała.
- Przy ostrożnym oszacowaniu, dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek osiem.
Na ekranie zaczęły się przesuwać wiersze znaków.
- Właśnie tak wygląda. Podstawiłem znaki za impulsy o określonym kształcie.
Kapitan nie był w stanie dopatrzyć się w tym żadnego schematu, ale nie zamierzał kwestionować opinii Billa.
- Bill, twierdzisz, że gdzieś blisko jest inny statek?
- Twierdzę tylko, że odebraliśmy sygnał.
- Skąd pochodzi? – spytała Ava. – Z jakiego kierunku?
- Nie wiem dokładnie. Wygląda na to, że mniej więcej z kierunku 1107. Gwiazdy neutronowej. Przypuszczam, że coś znajduje się na orbicie. Minęliśmy sygnał za szybko, żeby go namierzyć.
Langley zmarszczył brwi obserwując przesuwające się po ekranie symbole. Patrzył, aż się zatrzymały.
- To jest właśnie to – rzekł Bill. – Mam to jeszcze raz odtworzyć?
Spojrzał na Avę. Potrząsnęła głową.
Langley uniósł wzrok i popatrzył na obraz SI. Ukazywał on szczupłą, znużoną twarz. Szara eminencja, której wygląd Bill zwykle przybierał, gdy coś się działo.
- Bill, damy radę złapać go jeszcze raz?
SI zawahała się.
- Sygnał kierunkowy? Jeśli założymy, że został nadany z orbity o mniejszym promieniu niż nasza, to musimy poczekać, aż znowu do nas dotrze.
- Jak długo to potrwa?
- Prawdopodobnie kilka miesięcy.
Langley po prostu nie wierzył, że coś takiego mogło się zdarzyć. Nie tutaj. To pewnie jakaś usterka.
- Potrafisz podać jakiekolwiek przybliżenie położenia źródła, Bill?
- Nie, panie kapitanie. Żeby to zrobić, musiałbym odebrać sygnał po raz drugi.
Rzucił Avie spojrzenie.
- To pewnie jakiś błąd. Takie rzeczy czasem się zdarzają. Jakaś usterka systemu.
- Może – odparła.
- Bill, uruchom program diagnostyczny. Sprawdźmy, czy nie mamy jakiejś usterki, która mogłaby powodować podobny odczyt.
- Już to zrobiłem, panie kapitanie. Wygląda na to, że wszystko jest w porządku.
Ava przymknęła oczy. Sprawiała wrażenie, jakby wpatrywała się w głąb samej siebie.
- Zobaczmy, co na to Pete.
Pete Damon był dyrektorem projektu i najbardziej znanym fizykiem na świecie. Głównie dlatego, że prowadził program "Wszechświat", wyjątkowo popularny serial naukowy, dzięki któremu udało mu się zapewnić organizacjom jak Akademia poparcie społeczne, ale także zasłużyć na zazdrość wielu kolegów.
Langley usłyszał głosy pasażerów, którzy przeprowadzali jakieś eksperymenty związane z czasem. Choć 1107 była gwiazdą neutronową zaledwie dwieście milionów lat, to tkwiła w tym miejscu już od dwustu miliardów. Kiedy Ava próbowała mu wyjaśnić, jak to możliwe, że czas płynie o wiele wolniej na dnie studni grawitacyjnej niż tutaj, w mniej ograniczonej części przestrzeni, jego umysł odmówił przetworzenia tej informacji. Wiedział, że tak jest rzeczywiście, ale już samo myślenie o tym przyprawiało go o ból głowy.
Ava połączyła się z Pete’em korzystając z jednego z ekranów bocznych i szybko wymienili kilka uwag. Pete zmarszczył czoło, potrząsnął głową i spojrzał na własny wyświetlacz.
- To niemożliwe – oświadczył.
- Chcesz to zignorować? – spytała Ava.
Kolejne spojrzenie na ekran. Odbyta szeptem rozmowa z kimś z boku. Stukot palców na klawiaturze.
- Nie – powiedział. – Zaraz przyjdę.
Odgłos otwieranego i zamykanego włazu. Langley usłyszał kroki i podniesione głosy.
- Wygląda na to, Avo, że zaniepokoiłaś czymś tubylców – powiedział.
- Jakoś mnie to nie dziwi – odparła z zadowoloną miną.
Kilka osób wpadło na mostek. Pete. Rick Stockard, Kanadyjczyk. Hal Packwood, który był po raz pierwszy na tak dalekiej wyprawie i doprowadzał wszystkich do szału gadaniem o tym, jakie to niesamowite. Miriam Kapp, która prowadziła eksperymenty związane z czasem. I jeszcze dwie albo trzy inne osoby. Wszyscy ciężko dyszeli.
- Skąd to przyszło? – Kilka osób naraz zadało to samo pytanie. – Naprawdę coś odebraliśmy?
- Da się to jeszcze złapać?
- Na litość boską, Mike – mruknęła Tora Cavalla, astrofizyk o ogromnym apetycie na seks – prowadzimy pewnie skanowanie w poszukiwaniu źródła. Czy do was dociera, że tam ktoś może być?
- Dociera – odparł Langley. Torą niespecjalnie się przejmował. Jej zachowanie często psuło atmosferę na statku i najwyraźniej uważała wszystkich wokół za idiotów. Jej postawa mogłaby przejść niezauważona w takich miejscach, powiedzmy, jak CalTech, ale w niewielkiej przestrzeni statku nadświetlnego, gdzie ludzie musieli spędzać ze sobą całe miesiące, była tylko przyczyną ataków klaustrofobii i zazdrości.
- Tak, szukamy – dodał. – Ale nie spodziewaj się za wiele. Nie mamy pojęcia, gdzie może być źródło. I każde skanowanie w pobliżu tej kupy żelastwa jest podejrzane. Studnia grawitacji wszystko zniekształca.
- Szukajcie dalej – rzekł Packwood, jakby to on tu rządził.
- Czy istnieje jakieś inne prawdopodobne wyjaśnienie? – dopytywała się Tora. Jej szerokie, jasne brwi powędrowały w górę. Cały incydent najwyraźniej bardzo ją zaintrygował.
- Zawsze istnieje możliwość awarii urządzeń. Ale Bill twierdzi, że nic takiego nie miało miejsca.
Spojrzała na Pete'a, a wyraz jej szarych oczu był jednoznaczny: misja powinna zająć się polowaniem na sygnał.
- To jest coś takiego – rzekł Pete – że nie odpuścimy, dopóki nie będziemy wiedzieli, kto wysłał tę transmisję. – Był wysoki, długonogi, poważny. Rozglądał się ukradkowo, jakby miał coś do ukrycia. Langleyowi przyszło do głowy, że wygląda jak kieszonkowiec, któremu się powiodło. Ale zawsze dotrzymywał słowa i można było wierzyć w to, co mówi. – Mike, co w rzeczywistości mamy?
- Udało nam się na chwilę przechwycić czyjś sygnał. Ale Bill nie ma żadnych bliższych danych.
- Możemy go posłuchać? – spytał Packwood.
- Bill, odtwórz nagranie – polecił Langley. – Tym razem audio.
Trwało jakieś dwie sekundy, seria wysokich piśnięć i trzasków.
- Jesteśmy w stanie cokolwiek z tego odczytać? – spytał Pete.
- Nie – odparł Langley. – Zero.
Członkowie zespołu spojrzeli po sobie ponuro. Kilku kolejnych wepchnęło się na mostek.
- To musi oznaczać, że gdzieś w pobliżu jest kolejny statek – podsunął Pete. – Albo stacja orbitalna.
- Niczego naszego tam nie ma – oznajmiła cicha, bardzo młoda kobieta technik, która właśnie weszła. Miała na imię Wanda. – Sprawdzałam dwa razy.
Pete skinął głową.
- Co ktoś miałby tu robić? – spytała Tora.
- Przecież my tu jesteśmy – mruknął Langley.
Tora potrząsnęła głową.
- Czujniki niczego nie wyłapały?
Langley już sprawdził wskazania na tablicy, ale rzucił okiem jeszcze raz. Nic.
- Gdyby tam coś było – podsunął Stockard – bylibyśmy w stanie to zobaczyć. – Był szorstki w obejściu, czasem arogancki. Ktoś, kto w innej epoce mógłby zrobić karierę w wojsku.
- Cóż – rzekł Packwood – warunki w takich miejscach bywają dziwne. Przestrzeń zagina się, czas przeskakuje, migocze. Mimo to...
- Dlaczego nie zawrócimy do tego miejsca? – spytał Pete. – Moglibyśmy przeszukać ten sam obszar.
- Nie możemy. Nie mamy tyle paliwa, żeby zawrócić. Musimy poczekać, aż zatoczymy koło i znajdziemy się w tym samym miejscu orbity.
- Ile to potrwa?
- Kilka miesięcy.
Wszyscy gapili się na niego, ale nic nie mógł poradzić. Langley nie przypuszczał, żeby działo się tam naprawdę coś niezwykłego. Prowadził ekspedycje Akademii w głębokim kosmosie od prawie czterdziestu lat i wiedział, że w okolicy gwiazdy neutronowej można było być pewnym tylko jednego: że nikt inny się tam nie włóczy.
Od dnia, gdy statki nadświetlne opuściły Ziemię, znaleziono tylko jedną obcą cywilizację, jeśli w ogóle można ją określić tym mianem. Mieszkańcy planety Nok byli jakieś czternaście tysięcy lat za nami i dopiero znajdowali się na etapie rewolucji przemysłowej. Charakteryzowali się niezłomnymi przekonaniami w wielu sprawach i nieustannie toczyli ze sobą wojny.
W kilku innych miejscach znaleziono ruiny. I nic poza tym. Langley osobiście zwiedził jakiś tysiąc planet podobnych do Ziemi i tylko na około trzydziestu w ogóle istniało jakieś życie. Głównie na poziomie jednokomórkowym.
Nie. Bez względu na to, co przechwycił Bill, czy też wydawało mu się, że przechwycił, wyjaśnieniem zagadki raczej nie był jakiś statek z załogą z innego świata. Niemniej jednak łatwo było zrozumieć, czemu pasażerowie są tak podekscytowani.
- Co pan sugeruje, kapitanie? – spytał Pete po długiej chwili wahania. – Jesteśmy w stanie przeprowadzić diagnostykę i sprawdzić, czy ta transmisja jest prawdziwa?
- Już to zrobiliśmy. Bill twierdzi, że nie widzi żadnego problemu. – Jeśli jednak sam Bill stanowił problem...
- Dobrze. Co jeszcze możemy zrobić?
- Możemy zmienić konfigurację satelitów tak, by zaczęły szukać źródła sygnału. Potem będziemy kontynuować misję, a kiedy ją zakończymy, wrócimy do domu.
Pete nie wyglądał na zachwyconego tą strategią.
- I co z tymi satelitami?
- Jeśli coś znajdą, prześlą nam wyniki.
- Dużo czasu to zajmie? Ile mamy tych satelitów?
Zostało im już tylko siedem. I wymagałoby to rezygnacji z części programu.
- Im więcej umieścimy, tym większe szanse.
- W takim razie tak zróbmy – rzekł Pete. – Umieśćmy wszystkie. No, możemy sobie zostawić jednego albo dwa.

Rozdział 1


Czerwiec 2224

Ludzie lubią wierzyć w to, że na powodzenie składają się w równych częściach: talent, ciężka praca i łut szczęścia. Trudno negować rolę dwóch ostatnich. Jeśli zaś chodzi o talent, powiedziałbym, że polega głównie na wyborze właściwego momentu, w którym należy wkroczyć.

Harun Al-Monides, Refleksje, 2116 r.

Priscilla Hutchins nie była osobą, na której można łatwo zrobić wrażenie, ale niewiele brakowało, a zakochałaby się w Preacherze Brawleyu na zabój podczas afery związanej z Proteuszem. Nie dlatego, że był przystojniakiem, choć wszyscy mówili, że jest czarujący. I nie dlatego, że był sympatyczny. Zawsze go lubiła, z dwóch wymienionych wyżej powodów. Gdyby ją zapytać wprost, pewnie powiedziałaby, że to miało coś wspólnego z czasem.
Rzecz jasna, Preacher nie był tak naprawdę kaznodzieją, ale legenda głosiła, że pochodził z długiej linii baptystów - połykaczy ognia. Hutch czasem zdarzyło się wybrać z nim na kolację, ale głównie mijała się z nim w drzwiach budynku Akademii. Był też dla niej głosem, który towarzyszył jej podczas bezkresnych lotów na stacje Spokój, Punkt Chwały i Daleko. Należał do tych nielicznych osób, przy których można milczeć, a mimo to nadal mieć wrażenie, że przebywa się w dobrym towarzystwie.
Najważniejsze, że był z nią, gdy rozpaczliwie go potrzebowała. Nie po to, by ocalić jej życie. Sama nigdy nie była naprawdę w niebezpieczeństwie. Ale po to, by podjąć za nią niełatwą decyzję.
Hutch znajdowała się na pokładzie statku Akademii „Wildside”, który leciał na stację Renesans na orbicie Proteusza, ogromnego obłoku wodorowego, który kurczył się przez miliony lat, aż wreszcie zmienił się w gwiazdę. Jego jądro paliło się gwałtownie pod wpływem ciśnienia, jakie powstało wskutek tego kurczenia, ale zapłon paliwa nuklearnego jeszcze nie nastąpił.
Dlatego właśnie umieszczono tam stację. Aby obserwować proces, jak mawiał Lawrence Dimenna. Byli jednak ludzie, którzy uważali, że na Renesansie nie jest bezpiecznie, a proces jest nieprzewidywalny, i dążyli do zamknięcia stacji i wycofania z niej ludzi. Nie było to miejsce, które Hutchins bardzo chciała odwiedzić. Próbowała się skupić na lekkim śniadaniu, złożonym z tostu i owoców, kiedy dotarły do niej pierwsze oznaki tego, co miało nastąpić.
- W obłoku pojawił się wielki rozbłysk – poinformował Bill. – Gigantyczny. Całkowicie poza skalą.
W przeciwieństwie do swego brata, SI na pokładzie statku "Benjamin Martin", Bill, który służył u Hutch przyjmował wygląd w zależności od tego, czy zamierzał być dla kogoś uprzejmy, czy też zamierzał kogoś rozzłościć lub onieśmielić, zależnie od nastroju. Teoretycznie zaprogramowano go, aby zapewniał pani kapitan towarzystwo podczas długich lotów. Poza tym była na statku zupełnie sama.
W tej chwili wyglądał jak wujek, którego wszyscy lubią, ale który trochę za dużo pije i który ma – co widać aż za wyraźnie – słabość do kobiet.
- Naprawdę sądzisz, że będziemy musieli ich ewakuować? – spytała.
- Nie mam wystarczającej ilości danych, żeby pokusić się o przyzwoitą prognozę – powiedział. – Ale nie przypuszczam, żeby musiało do tego dojść. Ta stacja jest tu od dawna. Na pewno będzie wciąż na miejscu, kiedy dolecimy.
Jeśli kiedykolwiek zdarzyło jej się usłyszeć epitafium, było nim to zdanie.
Bez czujników oczywiście nie byliby w stanie zobaczyć eksplozji. W ogóle nie byliby w stanie niczego zobaczyć. Świecąca mgła, w której przemieszczał się "Wildside", sprawiała, że nie dawało się niczego zobaczyć w odległości większej niż trzydzieści kilometrów. Był to wodór, oświetlony ogniem płonącym w jądrze. Na ekranach nie dałoby się łatwo odróżnić Proteusza od prawdziwej gwiazdy, gdyby nie bliźniacze smugi na jego biegunach.
Hutch spojrzała na obrazy na ekranach, na potężne jęzory płomieni przetaczające się przez obłoki, na piekło, które wyglądało na bardziej niepokojące niż prawdziwa gwiazda, może dlatego, że nie miało nawet złudzenia wyraźnej granicy, ale wyglądało, jakby wypełniało kosmos.
Smugi widziane z zewnątrz spoza chmury wyglądały elegancko, godne wizji Sorbanne'a, promienie złożone z naładowanych cząstek wystrzeliwane z kosmicznej latarni, która czasami zmieniała położenie. Stację Renesans umieszczono na orbicie równikowej, żeby zmniejszyć prawdopodobieństwo uszkodzenia elektroniki przez przypadkowy wybuch.
- Czy są jakieś prognozy co do terminu zapłonu? – spytała.
- Pewnie najwcześniej za jakiś tysiąc lat – rzekł Bill.
- Ci ludzie muszą być stuknięci, skoro siedzą w tej zupie.
- Najwyraźniej warunki pogorszyły się w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. – Bill spojrzał na nią z miną wyrażającą wyższość i wyjął notes. – Tu napisano, że żyją tam sobie całkiem wygodnie. Baseny, korty tenisowe, parki. Nawet nadmorski kurort.
Gdyby Proteusz znajdował się w Układzie Słonecznym, rzadka mgiełka najbardziej oddalona od jądra sięgałaby Wenus. Cóż, "sięgała" to może nienajlepsze słowo. Raczej "owijała". Kiedyś, gdy ciśnienie osiągnie masę krytyczną, nastąpi zapłon nuklearny, zewnętrzny płaszcz wodorowy zostanie zdmuchnięty, a Proteusz stanie się gwiazdą klasy G, może odrobinę cięższą od Słońca.
- To bez znaczenia, ile tam mają parków. Obłok najwyraźniej traci stabilność.
SI spojrzała na nią, dając do zrozumienia, że się nie zgadza.
- Nie znamy żadnych przypadków utraty stabilności przez protogwiazdę klasy G. Zdarzają się czasem burze i najwyraźniej właśnie z taką mamy do czynienia. Myślę, że niepotrzebnie się martwisz.
- Może. Ale jeśli to są normalne warunki, nie chciałabym tu przebywać, kiedy zacznie być naprawdę nieciekawie.
- Ja też nie. Jeśli jednak pojawi się jakiś problem podczas naszego pobytu, będziemy w stanie uciec.
Miejmy nadzieję.
Oficer logistyczny zapewniał ją, że jest bardzo mało prawdopodobne, by do Zdarzenia doszło akurat teraz. (Aż było słychać tę wielką literę). Proteusz wszedł po prostu w fazę czkawki. To się często zdarza. Nie ma się co przejmować, pani kapitan. Pani zadaniem będzie po prostu zwiększenie bezpieczeństwa.
Była właśnie na stacji Spokój, czekając na ukończenie drobnych napraw, kiedy nadeszła wiadomość. Lawrence Dimenna, dyrektor Renesansu, który dwa miesiące wcześniej upierał się, że Proteusz jest całkowicie bezpieczny, równie godny zaufania jak Słońce, który spierał się o niezamykanie stacji z najważniejszymi ludźmi w Akademii, teraz prosił o pomoc. Wyślijmy więc starą Hutchins, żeby sobie posiedziała na wulkanie.
I oto tam leciała. Otrzymała polecenie, żeby trzymać Dimennę za rękę, a gdyby coś zaczęło się dziać, dopilnować, by wszyscy się ewakuowali. Tylko że nie powinno się nic dziać. Tylu ekspertów od protogwiazd twierdzi, że wszystko jest w porządku. To tylko środek ostrożności.
Sprawdziła listę załogi. Trzydzieści trzy osoby, załoga i naukowcy, w tym trzech studentów ostatniego roku studiów. Gdyby trzeba było ich ewakuować, warunki na pokładzie "Wildside" będą trochę spartańskie. Statek zaprojektowano na trzydzieści jeden osób i pilota, ale w niektórych kajutach można było zmieścić po dwie osoby, były też dodatkowe fotele, które można wykorzystać podczas fazy przyspieszenia i skoku.
Był to przydział tymczasowy, do chwili, aż Akademia przerzuci z Ziemi "Ochrana"; był opancerzony i lepiej przystosowany do stawienia czoła warunkom, jakie mogą tu zapanować. Miał ją zastąpić jako docelowy statek ewakuacyjny po kilku tygodniach.
- Hutch – odezwał się Bill. – Wiadomość ze stacji Renesans.
Była na mostku, gdzie spędzała większość czasu podczas samotnego lotu pustym statkiem.
- Przełącz ich – powiedziała. – Najwyższy czas się poznać.
Co za miła niespodzianka. Zobaczyła przed sobą wyjątkowo przystojnego technika, o włosach barwy orzecha, błyszczących oczach i uśmiechu, który rozświetlał twarz. Miał na sobie dopasowaną białą koszulę i Hutch z trudem stłumiła westchnięcie. Do licha, już od tak dawna jest sama.
- Witaj, "Wildside" – powiedział. – Proteusz wita.
- Witaj, Rensesans. – Powstrzymała szeroki uśmiech. Wymiana sygnałów trwała nieco ponad minutę.
- Doktor Harper chce z panią rozmawiać.
Ustąpił miejsca wysokiej, ciemnowłosej kobiecie, która wyglądała na przyzwyczajoną do wydawania rozkazów innym. Hutch poznała pojawiającą się czasem w doniesieniach mediów Mary Harper. Miała akcent z wyższych sfer i patrzyła na Hutch tak, jakby ta była smarkaczem, który spóźnił się z przyniesieniem obiadu. W wojnie o niezamykanie stacji Harper walczyła ramię w ramię z Dimenną.
- Kapitan Hutchins? Cieszę się, że pani już tu jest. Będziemy się czuli bezpieczniej, wiedząc, że mamy statek do dyspozycji. Tak na wszelki wypadek.
- Miło mi, że mogę pomóc – odparła Hutch.
Harper odrobinę złagodniała.
- Wiem, że pani miała już lecieć do domu, kiedy otrzymała ten przydział, więc chciałam tylko powiedzieć, że bardzo doceniamy to, że przyleciała tu pani tak szybko. Prawdopodobnie nie jest to wcale konieczne, ale odrobina ostrożności nie zaszkodzi.
- Oczywiście.
Harper chciała powiedzieć coś jeszcze, ale burza przerwała transmisję. Bill próbował kilku różnych kanałów i w końcu znalazł jakiś, z którym się udało.
- Kiedy możemy się pani spodziewać?
- Jutro koło szóstej.
Harper najwyraźniej się niepokoiła, ale ukrywała to pod spokojnym uśmiechem i czekała, aż dotrze do niej odpowiedź od Hutch. Kiedy tak się stało, skinęła głową i Hutch odniosła wrażenie, patrząc jej w oczy, że kobieta odlicza sekundy do chwili otrzymania odpowiedzi.
- Dobrze – rzekła z biurokratycznym entuzjazmem. – W takim razie do zobaczenia.
Nie macie tu zbyt wielu gości, pomyślała Hutch.

Stacja regularnie wysyłała raporty na Spokój, rejestrując odczyty temperatury na różnych poziomach atmosfery, wahania grawitacji, prognozy dotyczące tempa kolapsu, gęstości obłoku i całe mnóstwo innych szczegółów.
"Wildside" wpłynął w strumień danych przesyłanych między Renesansem a Spokojem i przez kilka minut był w stanie odbierać transmisje. Hutch patrzyła na liczby płynące przez kilka ekranów, przemieszane z pojawiającymi się co jakiś czas analizami wykonywanymi przez SI Renesansu. Niewiele jej mówiły. Temperatury jądra i prędkości wiatru nie znaczyły więcej niż prognozy pogody. Było tam jednak kilka obrazów protogwiazdy, spowitej obłokiem.
- W jakim stopniu oni są pewni – zwróciła się do Billa – że zapłon nie nastąpi jeszcze przez tysiąc lat?
- W tej chwili nie ferują już takich wyroków – odparł. – Ale z tego, co rozumiem, istnieje prawdopodobieństwo, że zapłon nuklearny mógł się już zacząć. Jakieś dwa tysiące lat temu.
- I oni by o tym nie wiedzieli?
- Nie.
- Myślałam, że w takim przypadku protogwiazda by eksplodowała.
- W ciągu kilkuset lat po narodzinach gwiazda skurczyłaby się, zmieniłaby kolor z żółtego na biały i stałaby się znacząco mniejsza. To nie jest proces, który zachodzi w mgnieniu oka.
- Cóż, dobrze wiedzieć. Więc to nie jest tak, że ci ludzie siedzą na beczce z prochem.
Wizerunek Billa uśmiechnął się. Miał na sobie żółtą koszulę, rozpiętą przy szyi, granatowe spodnie i kapcie.
- Tak czy inaczej, nie na takiej beczce z prochem.
Opuścili strumień danych i sygnał zanikł.
Hutch odczuwała znudzenie. Od opuszczenia Spokoju minęło sześć dni i tęskniła za towarzystwem ludzi. Rzadko latała bez pasażerów i raczej za tym nie przepadała, i w końcu zaczęła uspokajać Billa, który wiedział, że czasem się tak zachowuje i nie powinien traktować tego tak osobiście.
- To nie jest tak, że twoje towarzystwo mi nie wystarcza – wyjaśniła.
Jego obraz znikł, zastąpiony logo "Wildside".
- Wiem – odparł, urażonym tonem. – Rozumiem.
Miało to jej pomóc. Westchnęła i spojrzała w mgłę. Usłyszała delikatne piknięcie, które zwykle oznaczało jego odejście. Przeważnie miało zapewnić jej prywatność. Tym razem jednak było to coś innego.
Próbowała czytać przez godzinę, obejrzała jakąś starą komedię (słuchając, jak nagrany śmiech i oklaski niosą się echem po statku), zrobiła sobie coś do picia, poszła do siłowni, poćwiczyła trochę, wzięła prysznic i wróciła na mostek.
Poprosiła Billa, by zagrali kilka partyjek szachów.
- Znasz kogoś z Renesansu? – spytał.
- O nikim takim nie wiem.
Kilka nazwisk z listy załogi wyglądało znajomo. Może byli pasażerami podczas innych lotów. Przeważnie astrofizycy. Paru matematyków. Kilku techników informatyków. Paru techników zajmujących się remontami. Szef kuchni. Zastanowiła się, kim był ten młody człowiek o błyszczących oczach.
Całkiem wygodnie tam żyją, pomyślała.
Szef kuchni. Lekarz.
Nauczyciel.
Zatrzymała się.
Nauczyciel?
- Bill, po co im tam nauczyciel?
- Nie wiem, Hutch. To rzeczywiście dziwne.
Poczuła dreszcz wędrujący w dół kręgosłupa.
- Połącz mnie z Renesansem.
Minutę później pojawił się technik o błyszczących oczach. Znów próbował być czarujący, ale zignorowała to.
- Macie na stacji kogoś o nazwisku Monte DiGrazio. Figuruje w spisie jako nauczyciel. Czego on uczy?
Patrzył na nią w zadumie, czekając, aż transmisja do niego dotrze. Wreszcie zrobił zdumioną minę.
- Uczy matematyki i nauk ścisłych. A czemu pani pyta?
Hutch rozzłościła się na własną głupotę. Zadaj właściwe pytanie, idiotko.
- Czy macie na pokładzie nieletnich? Ile tam jest w sumie osób?
Technik patrzył na nią spod zmarszczonych brwi.
- Mamy dwudziestu trzech nieletnich. W sumie pięćdziesiąt sześć osób. Monte ma piętnastu uczniów.
- Dziękuję – rzekła Hutch. – "Wildside" rozłącza się.
Łagodne rysy Billa stwardniały.
- Jeśli więc rzeczywiście będziemy musieli ich ewakuować...
- …prawie połowę trzeba będzie zostawić. – Hutchins potrząsnęła głową. – Nieźle ktoś to zaplanował.
- Hutch, co robimy?
Niech ją diabli, jeśli wiedziała.
- Bill, połącz mnie ze Spokojem.

***


Wybuchy we wnętrzu Proteusza nasilały się. Hutch obserwowała jeden, który rozciągał się na miliony kilometrów, wypiętrzając się poza brzeg chmury gwiazd, zanim stracił impet.
- Mamy połączenie ze Spokojem – poinformował Bill.
Sprawdziła schemat organizacyjny personelu i dowiedziała się, że w chwili, gdy nadejdzie wiadomość, wachtę będzie pełnić Sara Smith. Sara była dynamiczna i ambitna, chciała szybko awansować na szczebel kierowniczy. Czasem niełatwo było się z nią dogadać, ale powinna zrozumieć problem i potraktować go poważnie. To szef Sary, Clay Barber, przydzielił Hutch tę misję i wysłał ją tam zupełnie nieodpowiednim statkiem.
Spróbowała się opanować. Robienie awantur nie było profesjonalne.
- Saro – odezwała się Hutch, patrząc prosto w obiektyw, lecz starając się mówić spokojnie – moim zadaniem miała być ewakuacja Renesansu, jeśli wystąpi jakiś problem. Najwyraźniej jednak ktoś zapomniał o członkach rodzin. Na "Wildside" nie będzie miejsca dla wszystkich. Nawet w przybliżeniu. Poinformujcie Claya. Potrzebny nam większy statek, i to natychmiast. Nie wiem, czy rzeczywiście dojdzie do eksplozji, ale w tej chwili sytuacja wygląda tak, że musielibyśmy zostawić jakieś dwadzieścia osób.
- Nieźle, Hutch – skomentował Bill. - Chyba poruszyłaś właściwą nutę.

Nie zjadła kolacji. Czuła wyczerpanie, niepokój, zmęczenie, niepewność. Przerażenie. Co ma powiedzieć Harper i Dimennie, kiedy dotrze do stacji? Ludzie, miejcie nadzieję, że nic się nie stanie. Bo jeśli tak, kogo będziecie chcieli uratować?
Siedziała pogrążona w czarnych myślach, gdy zamigotała lampka ostrzegawcza. Kilka pulpitów wyłączyło się, parę ekranów zgasło. Światła przygasły, wentylatory umilkły i przez chwilę na mostku było bardzo cicho. Po chwili wszystko wróciło.
- Wszystko pod kontrolą – odezwał się Bill.
Statek automatycznie wyłączał większość układów, by chronić je przed skokami energii.
- Ludzie ze "Spokoju" odpowiedzieli.
Odpowiedział Barber. Gruby, łysiejący, łatwo się denerwujący, nie lubił, kiedy mu przeszkadzano lub kiedy coś poszło nie tak, jak powinno. W chwili szczerości – a takie nie przytrafiały mu się często – wyznał Hutch, że został pilotem statków międzygwiezdnych, żeby zrobić wrażenie na kobiecie. I że to nie miało znaczenia, bo i tak od niego odeszła. Hutch jakoś to nie zdziwiło.
- Hutch – odezwał się – strasznie mi przykro z powodu tej sytuacji. "Wildside" był największym statkiem, jakim dysponowaliśmy w pobliżu Proteusza. A oni tam siedzą od lat. Na pewno przez te parę tygodni nic im się nie stanie. Z tego co wiem, "Ochran" jest dalej niż powinien w stosunku do planu. Mam tu parę osób, które były na Renesansie i mówią, że to miejsce zawsze przeraża za pierwszym razem. To przez te chmury gazu. Proszę, żebyś po przybyciu na miejsce postępowała delikatnie. Nie mów, że na "Wildside" masz za mało miejsca. Jeśli o tym nie będziesz wspominać, nawet się nie dowiedzą. Mógłbym wysłać drugi statek, ale wydaje mi się, że to przesada. Jakoś sobie poradzisz. Sprawdzę, jak wygląda sytuacja z "Lochranem", powiem im, że w tej sytuacji czujemy się trochę niepewnie. Może trochę ich pogonię. – Przeczesał dłonią rzednące włosy i spojrzał prosto do kamery. – A tymczasem jesteś nam potrzebna, żeby ich trochę uspokoić. Dobrze? Wiem, że sobie poradzisz.
Jego ponurą twarz zastąpiło logo stacji Spokój.
- To wszystko? – spytała. – Tylko tyle ma mi do powiedzenia?
- Pewnie zmieniłby zdanie, gdyby mógł wyjrzeć przez iluminator. Kolejna wiadomość z Renesansu.
Hutch poczuła ucisk w żołądku.
Tym razem pojawił się sam dyrektor stacji. Lawrence Dimenna, dwukrotny laureat Nagrody Brantstatlera. Był przystojny, w jakiś prosty i surowy sposób. Jak wielu znakomitych stulatków, wyglądał stosunkowo młodo, ale w jego oczach czaiła się pewność i zdecydowanie, jakie przychodzą dopiero z wiekiem. Nie wyczuła w nim ani śladu życzliwości. Miał jasne włosy, wyraźnie zarysowaną szczękę i nie był zadowolony. Mimo to zdołał się uśmiechnąć.
- Pani kapitan, cieszę się, że udało się pani tak szybko dotrzeć.
Siedział za biurkiem. Na grodzi za jego plecami wisiało kilka plakietek, tak umieszczonych, żeby było je widać. Powiększenie nie było jednak wystarczające, żeby dostrzec, co na nich napisano, a uznała, że wykonanie zbliżenia nie byłoby zbyt uprzejme. Na jednej widniał jakiś brytyjski herb.
Spuścił wzrok, rozejrzał po niemałej powierzchni swego biurka i znów spojrzał jej prosto w oczy. W jego oczach czaił się strach.
- Doszło do wybuchu – oznajmił. Mówił obojętnym tonem, jakim zwykle mówili reporterzy znajdujący się w samym środku kłopotów. – Proteusz wystrzelił olbrzymi ładunek energii.
Poczuła, jak serce zaczyna jej bić mocniej.
- Mówiłem, że coś takiego może się wydarzyć. Na stacji powinien być statek ewakuacyjny.
Mój Boże. Czy on rzeczywiście wypowiedział te słowa, czy jej się tylko wydawało?
- Wydałem rozkaz ewakuacji. Kiedy dotrze tu pani jutro, kilku techników będzie czekać, żeby natychmiast zatankować paliwo – zamilkł na sekundę. – Przypuszczam, że będzie to niezbędne.
- Na pewno wskazane – odparła, wyrwana z osłupienia. – Jeśli będzie na to czas.
- Dobrze, zajmiemy się tym. Nie przypuszczam, by mogła pani zrobić coś, by przyspieszyć sprawę?
- To znaczy dotrzeć na stację szybciej? Nie. Nie mogę zmienić obecnego planu lotu.
- Rozumiem. Cóż, nie szkodzi. Nie przypuszczam, żeby rozbłysk dotarł tu szybciej niż o 9:30.
Odczekała kilka sekund.
- Ma pan na myśli całkowitą utratę stacji?
Odpowiedź nadeszła po kilku minutach.
- Tak – odparł i odniosła wrażenie, że się jąka. Z trudem panował nad sobą. – Szanse na to, że stacja przetrwa, są niewielkie. Cóż, będę z panią szczery. Jutro o tej samej porze stacji już raczej nie będzie. – Głowa mu opadła, a po chwili znów spojrzał na nią. – Dzięki Bogu, że pani tu jest, pani kapitan. Przynajmniej wydostaniemy stąd ludzi. Jeśli przybędzie pani na czas, zatankujemy paliwo i będziemy w drodze na trzy godziny przed uderzeniem. Czasu powinno starczyć. Wszyscy są już gotowi do wejścia na pokład. Jeśli potrzeba pani czegoś jeszcze, proszę zawiadomić oficera operacyjnego, albo mnie, dopilnuję, żeby to załatwić. – Wstał, a kamera podążała za nim, gdy obchodził biurko dookoła. – Dziękuję, pani kapitan. Nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby pani tu nie było.
Mrugnęła lampka odpowiedzi. Skończył mówić. Czy ona chciała mu jeszcze coś powiedzieć?
Nie było słychać silników, jedynymi odgłosami na statku było elektroniczne ćwierkanie instrumentów i cichy szum powietrza w kanałach wentylacyjnych. Chciała mu wszystko powiedzieć, rzucić w oczy prawdę, że nie ma miejsca dla wszystkich. Nie zrobiła tego jednak. Musiała mieć czas do namysłu.
- Dziękuję panu, profesorze – rzekła. – Do zobaczenia rano.
Znikł i patrzyła z rozpaczą na pusty ekran.
- Co zamierzasz zrobić, Hutch? – spytał Bill.
- Nie wiem – odparła. Niełatwo było jej ukryć wściekłość w głosie.

- Może zaczniemy od powiadomienia Barbera. Hutch, to nie twoja wina. Nikt cię nie obwinia.
- Może nie zauważyłeś, Bill, ale to ja jestem osobą, na której się to wszystko skrupi. To ja muszę powiedzieć Dimennie, że rozbłysk jest większym problemem, niż mu się wydaje. – Boże, jak wrócę, to uduszę Barbera. – Potrzebujemy pomocy. Czy ktoś jeszcze jest w pobliżu?
- "Kobi" leci w stronę stacji Spokój w celu dokonania naprawy.
"Kobi" był statkiem kontaktowym, finansowanym przez Fundację Poszukiwań Obcych Cywilizacji. Przez czterdzieści lat nikogo nie znalazł. Ale cały czas latał, szkolił kapitanów statków i inne zainteresowane osoby, które chciały się dowiedzieć, co robić w razie spotkania z obcymi. Hutch przeszła takie szkolenie. Nie wykonuj żadnych gwałtownych manewrów. Migaj światłami "w zachęcający sposób". Rejestruj wszystko. Wyślij ostrzeżenie do najbliższej stacji. Nie ujawniaj żadnych informacji strategicznych, jak położenie ojczystej planety. Jeśli zostaniesz ostrzelany, natychmiast uciekaj. Kapitanem "Kobi" był Chappel Reese, uparty, nerwowy, łatwo się irytujący. Ostatnia osoba na świecie, która nadawałaby się do witania spotkanych przypadkowo obcych. Ale był opętany sprawą i miał krewnych na wysokich stanowiskach.
- Ilu pasażerów może pomieścić "Kobi"?
- To jacht. Maksymalnie ośmiu. W awaryjnej sytuacji dziesięciu. – Bill potrząsnął głową. – I jest już pełny.
- Kto jeszcze?
- "Kondor" jest niedaleko.
Statek Preachera Brawleya. Poczuła coś na kształt nadziei.
- Gdzie on jest?
Brawley był postacią nieomal legendarną. Uratował kiedyś misję naukową, której uczestnicy źle wyliczyli orbitę i byli bliscy wessania przez czarną dziurę, innym razem przewiózł zarażonych chorobą ocalałych członków misji z okolic Antaresa II, nie zważając na własne bezpieczeństwo, i uratował członka załogi na Beta Pac, zabijając okaz występującego tam drapieżnego gada kluczem nasadkowym.
Bill zrobił zadowoloną minę.
- W zasięgu. Jeśli leci zgodnie z planem, powinien tu być wieczorem. Jeśli skok mu się naprawdę uda, dotrze wcześnie rano.
- Ma miejsce?
- Zaledwie paru pasażerów. Mnóstwo miejsca. Tylko trzeba się z nim natychmiast skontaktować. Nikogo innego nie ma w pobliżu.
Podróże międzygwiezdne to w równym stopniu nauka, jak i sztuka. Statki nie wracają do zwykłej przestrzeni ze zbyt dużą precyzją. Można się zmaterializować z dala od przewidywanego miejsca docelowego, a stopień niepewności wzrasta wraz z długością skoku. Ryzyko wiąże się z możliwością zmaterializowania się w środku ciała niebieskiego, do którego miało się dolecieć. W takim przypadku nawet materializacja we wnętrzu obłoku wiązała się ze znacznym niebezpieczeństwem. Choć materia była tam niezbyt gęsta, pojawiający się statek mógł eksplodować. To oznaczało, że Preacher będzie musiał postępować zgodnie z własną procedurą, wynurzyć się z nadprzestrzeni w sporej odległości od obłoku, a następnie dolecieć do stacji. Wracając będzie musiał mocno przyspieszać, by uciec przed rozbłyskiem, aż osiągnie prędkość skoku.
Preacher miał rozczochrane, rude włosy i błękitne oczy, które wyglądały, jakby w ich głębi paliło się światło. Nie był jakoś szczególnie przystojny w powszechnym znaczeniu tego słowa, ale w nim i jego chęci do śmiania się z samego siebie, która ją tak zauroczyła, było coś, co sprawiało, że chciało się polecieć z tym wiatrem. Jakiś rok wcześniej, kiedy spotkali się na stacji Spokój, udało mu się sprawić, że poczuła się jak ktoś najważniejszy na świecie. Hutch rzadko rzucała się w ramiona mężczyznom, których znała tak krótko, ale dla Brawleya gotowa była zrobić wyjątek. Niestety, wieczór jakoś rozwinął się zupełnie inaczej, i Hutch uznała, że powinna była wysyłać bardziej jednoznaczne sygnały. Następnym razem, pomyślała.
Nie było następnego razu.
Bill nadal mówił coś na temat "Kondora". Statek miał jakiś związek z badaniami biologicznymi. Brawley odbierał próbki na Goldwood i wiózł je do centralnego laboratorium Bioscan na Spokoju. Goldwood była jedną z planet, na których życie nie wyszło poza etap jednokomórkowy.
- Porozmawiajmy z nimi – powiedziała.
Światła zamrugały.
- Nawiązałem połączenie, Hutch. Jeśli "Kondor" leci zgodnie z planem, czas transmisji w jedną stronę wyniesie godzinę i siedemnaście minut. Prześlę ją oczywiście także na stację Spokój, na wypadek, gdyby zboczył z kursu.
Gdyby rzeczywiście tak było, kierunkowy sygnał hiperprzestrzenny nie dotarłby do niego.
Mimo powagi sytuacji, Hutch poczuła, że jest podekscytowana. Jak pensjonarka. Idiotka. Spróbowała się opanować, przemówić spokojnym głosem. Spojrzała w okrągłe, czarne oko kamery.
- Preach – odezwała się – muszę...
Światła znów zamigotały i zgasły. Kiedy Bill próbować coś powiedzieć, jego głos brzmiał jak nagranie odtwarzane w zwolnionym tempie. Z ekranów znikły obrazy, wentylatory zamilkły, warknęły i znów się odezwały.
Bill bezskutecznie próbował rzucić jakimś epitetem. Zapaliły się światła awaryjne.
- Co to było? – spytała. – Co się stało?
Odzyskanie głosu zajęło Billowi jakąś minutę. Kilka prób okazało się falstartem.
- To był impuls elektromagnetyczny – wyjaśnił. – EMP.
- Jakie mamy straty?
- Zwarcie urządzeń na kadłubie.
Czujniki. Przekaźniki i anteny. Łączność nadprzestrzenna. Optyka.
- Jesteś pewien? Bill, musimy się skontaktować z "Kondorem" i powiedzieć, co się stało.
- Hutch, wszystko padło.
Wyjrzała na zewnątrz, w opływającą statek mgłę.
- Nawet o tym nie myśl – rzekł.
- Mamy jakąś alternatywę?
- Ugotujesz się.
Natężenie promieniowania było astronomiczne.
Jeśli nie wyjdzie na zewnątrz i nie wymieni nadajnika, nie ma szans na zaalarmowanie Preacha.
- Obecnie promieniowanie jest zabójcze, Hutch. Pamiętaj, że jeśli tobie coś się stanie, nikogo nie uda się uratować.
- Poradzisz sobie sam.
- W tej chwili jestem ślepy. Nie potrafiłbym nawet odnaleźć stacji. Renesans zawiadomi Spokój, powiedzą, co się dzieje, a Barber domyśli się reszty sam.
- Oni pewnie też mają awarię. Ten sam impuls...
- Są przystosowani do takich warunków. I mają opancerzone skafandry. Mogą wymienić nadajnik.
- Taaak. – Nie była w stanie jasno myśleć. Dobrze. Nie miała ochoty wychodzić w przestrzeń.
- Kiedy dotrzemy do stacji, będziesz mogła przeprowadzić wszelkie naprawy. Jeśli nadal będziesz mieć ochotę.
- Wtedy będzie już za późno na zawrócenie Preacha.
Trzask kominka, na tle którego pobrzmiewał głos Billa, ucichł.
- Wiem.

Nawigowali na ślepo. Kurs i prędkość zostały ustalone wiele godzin temu, wyliczone w oparciu o dostępne dane. Teraz tylko trzeba było uważać, by nie przemknąć koło stacji. Widoczność pogarszała się jednak, a rankiem, kiedy będą zbliżać się do celu, prawdopodobnie spadnie do kilku kilometrów. Powinno wystarczyć, ale niech Bóg ma ich w swojej opiece, jeśli nie zauważą celu.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.