» Opowiadania » Asystentka pisarza fantasy – Jeffrey Ford

Asystentka pisarza fantasy – Jeffrey Ford


wersja do druku

(The Fantasy Writer's Assistant)

Tłumaczenie: Robert Waliś

Asystentka pisarza fantasy – Jeffrey Ford

   Jak według was powinien wyglądać pisarz fantasy? Oczyma wyobraźni widzicie mężczyznę z białą brodą Merlina i długimi smukłymi palcami, które iskrzą magią w zetknięciu z klawiaturą, albo pulchną kobietę z obfitym biustem i włosami tak długimi, że pokrywają cały pokój, oplatając wszystko jak macki zaklęcia wiedźmy.

   Zamiast tego wyobraźcie sobie Ashmoleana, mojego pisarza fantasy, u którego pracowałam ponad rok. Jeśli nawet kiedyś posiadał jakąś magiczną moc, to kryła się ona głęboko za jego oczami, gdyż jego wygląd kojarzył się raczej z innymi gatunkami literackimi. Niczym jedno ze stworzeń doktora Moreau, przypominał skutek eksperymentu, który wymknął się spod kontroli – olbrzymiego leniwca, którego DNA pocięto, torturowano razem z kodem genetycznym człowieka, a następnie połączono za pomocą taśmy klejącej i zszywaczy. Miał potężny brzuch, krótkie, włochate ręce, a jego tył zrekompensował sobie brak przeciwwagi w postaci ogona imponującą szerokością. Głowa była jak mięsna dynia z wyciętym grymasem. Cienie okalały puste okna oczu, a na czaszce było równie mało włosów co gontów na dachu domu Usherów. Nawet jego osobowość stanowiła zagadkę, która mogłaby skłonić Holmesa do porzucenia ukochanej kokainy na rzecz fajeczki z crackiem. Jedyne, co było „fantastyczne”, następowało, gdy siadał przy komputerze. Wtedy zaczynał tłuc w klawisze, jakby wbijał gwoździe w drewniany krzyż, wpatrując się w ekran wzrokiem złej czarownicy, pytającej: „Kto jest najpiękniejszy w świecie?”.

   Trafiłam do Ashmoleana za sprawą ogłoszenia w lokalnej gazecie. „Poszukiwana asystentka biurowa niezainteresowana literaturą i pozbawiona pomysłów”. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej powiedział mi, że potrzebuje kogoś, kto nie będzie myślał, tylko sprawdzał źródła. Nie spełniałam żadnego z tych kryteriów, ale miałam siedemnaście lat i zaledwie średnie wykształcenie, a ta praca wydawała mi się bez porównania ciekawsza od sprzedawania hamburgerów, więc skłamałam i udawałam jak najmniej bystrą. Ashmolean na chwilę przestał pisać, co robił podczas całej naszej rozmowy, po czym zmierzył mnie wzrokiem.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

   – Witaj w Kreegenvale – powiedział.

   Wbrew opisowi w ogłoszeniu lubiłam czytać i myśleć. Już w pierwszych klasach, gdy inne dzieci wychodziły na podwórko z piłkami i kijami do baseballa albo hokeja na trawie, ja zabierałam książkę i siadałam pod dębem na drugim krańcu boiska, gdzie odgłosy pobliskiego lasu zagłuszały zgiełk rywalizacji, w którą społeczeństwo rozpaczliwie próbowało mnie wciągnąć. Podejrzewam, że w szkole średniej mogłabym cieszyć się powodzeniem, gdyż niektórym chłopcom podobały się moje długie włosy i szczupła figura, ale jedyne uniesienia, które mnie interesowały, znajdowałam w powieściach Cervantesa i Dickensa. Czasami chodziłam na randki, ale fabuły spotkań w kręgielniach i na tylnych siedzeniach samochodów zawsze wydawały mi się nieeleganckie, a zakończenie można było przewidzieć już od pierwszej strony.

   Być może moje życie nie mogło potoczyć się inaczej, skoro wychowałam się jako jedyne dziecko w domu, w którym miarą sukcesu była większościowa opinia zewnętrznego świata. Moich rodziców przez całe życie motywowano do osiągania sukcesów w szkole, pracy oraz życiu osobistym. Ojciec, szanowany prawnik kontraktowy, nigdy o niczym nie dyskutował, a kiedy do mnie mówił, zawsze zamykał oczy, pociągał się za lewe ucho i przedstawiał jakąś uświęconą tradycją strategię obliczoną na przezwyciężenie problemu, z którym do niego przychodziłam. Z kolei matka, mimo że była zapracowaną księgową, zawsze twierdziła, że chce zostać pisarką. Jej ulubionym autorem nie mógł być nikt inny jak Nabokov. Początkowo czytałam, żeby sprawić im przyjemność, ale potem okazało się, że nie potrafię przestać.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

   Czytywałam dzieła wybitnych i prawie wybitnych pisarzy, stylistów i strukturalistów, a także Ashmoleana. Jego książki wypełniały półki stojące wzdłuż ścian gabinetu. Pisał opowiadania, nowele, powieści, a od czasu do czasu nawet wiersze. Każde słowo, które narodziło się z elektronów na ekranie jego komputera, służyło rozwojowi kariery Glandara, Władcy Miecza z Kreegenvale. Na tych tysiącach stron znalazło się więcej mieczy niż pomieściłoby się na stadionie.

   Ten szorstki osiłek o muskułach jak góry, ścięgnach jak łańcuchy i duchu niepokornym jak stado dzikich rumaków zabijał smoki, wiedźmy, elfy, olbrzymów, gadające małpy oraz mnóstwo nieudolnych, jednowymiarowych wojowników, których jedynym celem istnienia było paść pod jego ostrzem niczym letnie zboże. W przerwach między potyczkami Glandar chędożył, a czasami najpierw chędożył, a potem wymachiwał mieczem. Jego wrogowie zawsze mieli przewagę liczebną, lecz nigdy go nie pokonali. Nikt w całej krainie nie potrafił pić ani zaspokajać uwodzicielskich Syren z Gwaten Tarn tak dobrze jak Glandar i nikt inny nie nudził mnie aż do granic narkolepsji.

   W porównaniu z literaturą, którą zazwyczaj czytywałam, dzieła Ashmoleana sprawiały wrażenie nieistotnej i schematycznej tandety. Cokolwiek by mówić o Glandarze, jego wymachiwanie mieczem sprawiało mnóstwo radości czytelnikom. Mój pisarz był bogatszy niż król piratów z Ravdish. Po czwartej powieści mógłby dać sobie spokój i żyć w luksusie do końca swoich dni dzięki pieniądzom, które zarobił na wczesnych przygodach Glandara. Jednakże Ashmolean kontynuował swoje dzieło, mimo że – jak dowiedziałam się z pewnego niezwykle przenikliwego artykułu – już dawno opuściła go żona, a dzieci nigdy nie wpadały z wizytą. Dom pisarza sypał mu się na głowę, lecz on pracował niestrudzenie, tłukąc w klawisze z pośpiechem i determinacją, jakby kogoś reanimował. W Kreegenvale nigdy nie działo się nic nowego. Wcześniej czy później musiało dojść do walki, którą Glandar kończył jakąś maksymą wojownika. Najbardziej przypadły mi do gustu słowa: „Trzeba stale podsycać chęć do bitwy”.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

   Krytycy uwielbiali Glandara. „Dziękujmy Bogu za Ashmoleana”, napisał jeden z nich. Recenzując Duchołapa z Kreegenvale, słynny krytyk Hutton Myers stwierdził: „Ashmolean rozmywa granicę między literaturą głównonurtową i gatunkową za pomocą efektownego pisarstwa, które pozwala czytelnikowi zanurzyć się w świecie naznaczonym walką Dobra ze Złem”. Inni pisarze zamieszczali entuzjastyczne komentarze na ­okładkach jego książek, prześcigając się w pochwałach. O ile dobrze pamiętam, to P.N. Smenth napisał: „Kocham Glandara bardziej niż własną matkę”.

   Moje zadanie polegało na pomaganiu Ashmoleanowi w unikaniu niekonsekwencji podczas opisywania fantastycznego świata. Nic nie wyprowadzało go z równowagi bardziej niż zadawane podczas spotkań z czytelnikami pytania w rodzaju: „Jak to możliwe, że Stribble Flap Lubieżny zapłodnił złośliwą Wiedźmę z Bagien Deffleton w Glandar błaga o śmierć, skoro Glandar odciął temu opryskliwemu krasnoludowi członka w Nieświętej Bitwie o Świętość?”.

   Ashmolean nigdy nie odwracał się od komputera, tylko wykrzykiwał do mnie polecenia przez ramię. „Mary, sprawdź, czy koń bez grzywy kiedykolwiek był w Krainie Mgieł”, wołał, a ja wstawałam ze składanego krzesełka, na którym siedziałam z książką w dłoni, zapoznając się z dawnymi przygodami, po czym przetrząsałam półki w poszukiwaniu odpowiednich tomów, w których mogła się znajdować ta informacja. Koń bez grzywy odwiedził Krainę Mgieł dwukrotnie – po raz pierwszy, gdy towarzyszył przygłupiemu kuzynowi Glandara, Blandarowi, a później wspólnie z kawalerią słynnego wojowniczego szkieletu, Kościanego Oka.

   Początkowo był to uciążliwy proces, musiałam bowiem poznać świat Kreegenvale, tak jak nowy taksówkarz zapoznaje się z miastem za granicą. Jednakże po pewnym czasie, dzięki zabieraniu książek do domu i ślęczeniu nad nimi nocami, a także tempa, z jakim potrafiłam pochłaniać tekst, jako osoba dobrze oczytana, udało mi się odwiedzić niemal wszystkie zakamarki tej mitycznej krainy i zapewne wiedziałam lepiej niż Ashmolean, gdzie można dostać najsmakowitszą pieczoną goleń żółtego smoka w królestwie albo ile kosztuje eliksir zmniejszający.

   Jedyną tajemnicą, pomimo upływu czasu, pozostawał dla mnie sam Ashmolean. Zawsze opryskliwie wydawał mi polecenia i nigdy nie dziękował, nawet za trudne do odszukania informacje. Kiedy wstawał ze swojego tronu przed komputerem, żeby udać się do ubikacji (pił jedną kawę za drugą), nawet nie zaszczycał mnie spojrzeniem. W dniu wypłaty, w drugi i czwarty poniedziałek każdego miesiąca, pieniądze czekały na mnie w kopercie na siedzeniu składanego krzesełka w głębi gabinetu. Była to nędzna suma, ale kiedy próbowałam wspominać o podwyżce, wołał: „Milczeć, los Kreegenvale wisi na włosku!”. Nierzeczywista natura mojej pracy sprawiała, że wciąż wracałam i poświęcałam jej tak wiele czasu, od poniedziałku do soboty włącznie.

   Kiedy wychodziłam po południu, często zastanawiałam się, co Ashmolean robi, gdy nie pisze. Nie miał telewizora i nie dzwonił do niego nikt poza jego agentem. Przez większość czasu ukrywał się przed fanami, nie licząc oficjalnych spotkań z czytelnikami, ale słyszałam, że nawet wtedy nie podpisywał książek i z nikim nie rozmawiał po zejściu ze sceny.

   Było dla mnie zagadką, kiedy robi zakupy, pranie albo zajmuje się którąkolwiek z innych przyziemnych czynności, które dla nas wszystkich są oczywistością. Wydawało się, że nie jest w pełni człowiekiem, stanowi jedynie instrument, za którego pomocą Glandar może powiadomić świat o swoich poczynaniach. Jedynym, co dowodziło, że jest żywą istotą, był fakt, że puszczał wiatry. Po każdej z tych długich, miękkich eksplozji, które sprawiały, że ponownie zaczynałam rozważać zalety sprzedawania hamburgerów, na chwilę przerywał pisanie i mruczał pod nosem słynny bojowy okrzyk Glandara: „Śmierć niewiernym”.

   W tamtym czasie trudno było o osoby mniejszej wiary niż moi rodzice. Zastanawiali się, dlaczego pomimo znakomitych stopni nie poszłam do college’u. „A masz chłopaka?”, wciąż pytała matka. „Już najwyższy czas”, powtarzała. Ojciec upierał się, że marnuję życie i potrzebuję prawdziwej pracy, takiej ze świadczeniami socjalnymi. Mogłam im tylko powiedzieć, co czuję. Nie byłam gotowa na to wszystko, o czym mówili, chociaż miałam pewność, że kiedyś taki dzień nadejdzie. Praca dla pisarza fantasy dawała mi namiastkę tamtego uczucia, którego doświadczałam, gdy siedziałam samotnie na skraju boiska z dala od zgiełku, a zarazem pozwalała mi udawać, że robię coś użytecznego.

   Pewnego dnia, półtora roku po rozpoczęciu przeze mnie pracy u Ashmoleana, gdy pisarz bębnił w klawisze, tworząc swoje najnowsze dzieło, Glandar, Zabójca Bezprawia, a ja siedziałam na swoim rozkładanym krześle, przeglądając nowelę Fontanna Marzeń z Kreegenvale, która ukazała się w marcu 1994 roku na łamach „Zadziwiających Krain Iluzji”, nagle stukanie klawiszy ustało. Ta niespodziewana cisza zwróciła moją uwagę skuteczniej, niż gdyby Ashmolean wyjął z szuflady rewolwer i strzelił w sufit. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że Ashmolean zakrywa dłońmi twarz.

   – Mój Boże – wyszeptał.

   – Co się stało? – spytałam.

   Obrócił się razem z krzesłem, wciąż nie opuszczając maski utworzonej z palców.

   – Oślepłem – odrzekł.

   Z przyzwyczajenia podeszłam do półek z książkami, początkowo myś­ląc, że znajdę tam rozwiązanie problemu. Dopiero po chwili dotarła do mnie waga jego słów i poczułam ogarniającą mnie panikę.

   – Mam wezwać karetkę? – spytałam, zbliżając się o krok.

   – Nie, nie – odparł, odsuwając dłonie od twarzy. – Oślepłem na Kreeg­envale. Nie widzę, co teraz zrobi Glandar. Cały świat zniknął.

   Po raz pierwszy popatrzył mi prosto w oczy, a ja wyczułam, jak bardzo się boi. W tej samej chwili przypomniałam sobie, że gdzieś wyczytałam, iż jego prawdziwe nazwisko to oczywiście nie Ashmolean, tylko Leonard Finch.

   – Może powinien pan odpocząć – zaproponowałam.

   Pokiwał głową i zgarbił się na krześle; przypominał dziecko, które zabłądziło w centrum handlowym.

   – Wracaj do domu – odpowiedział.

   – Przyjdę jutro – obiecałam.

   Machnął rękami, jakby moje słowa pogarszały jego stan. Chciałam go spytać, czy zapłaci mi za resztę dnia, ale nie miałam odwagi zawracać mu głowy.

   Pokonując cztery przecznice dzielące mnie od domu, miałam metaforyczne wizje Ashmoleana jako opuszczonej kopalni, opróżnionej beczki po piwie, automatu z bredniami pominiętego przez dostawcę. Drążył głębiny banalnego pisarstwa i zdołał dotrzeć do mitycznego dna. Jednakże, kiedy nadszedł wieczór, zmieniłam zdanie. Nie wiem dlaczego, ale kiedy po kolacji siedziałam sama w pokoju i z trudem brnęłam przez Mit Syzyfa Camusa, nagle oczyma wyobraźni zobaczyłam pokonanego Leonarda Fincha siedzącego w swoim gabinecie i wciąż zakrywającego twarz dłońmi. Odłożyłam Camusa i powiedziałam matce, że wybieram się na przejażdżkę.

   Wszędzie jeździłam na rowerze, mając nadzieję, że ludzie uznają mnie za maniaczkę zdrowego trybu życia i nie dowiedzą się, że jeszcze nie podchodziłam do egzaminu na prawo jazdy. Była wczesna jesień i wieczory były chłodne, a na niebie lśnił księżyc rodem z Kreegenvale – przypominający ostrze bułatu, jak zwykł mówić Ashmolean. Pokonałam cztery przecznice dzielące mnie od jego domu w ciągu kilku minut, a gdy znalazłam się na podjeździe, zauważyłam, że wszystkie światła są zgaszone. Długo stałam przed drzwiami, zastanawiając się, czy powinnam zapukać. W końcu do działania pchnęło mnie to samo pragnienie, które ­towarzyszyło mi podczas czytania każdej opowieści. Chciałam się dowiedzieć, jak to wszystko się skończy.

   Pomimo wrodzonej ciekawości zapukałam bardzo cicho, po czym cofnęłam się o krok, na wypadek gdybym z jakiegoś powodu musiała uciekać. Odczekałam kilka minut i już miałam odejść, gdy nagle wewnątrz zapaliło się światło. Drzwi powoli się uchyliły i wyłoniła się zza nich głowa Ashmoleana.

   – Mary – powiedział i, o dziwo, uśmiechnął się. Otworzył drzwi szerzej. – Wejdź.

   Byłam nieco speszona jego dobrym nastrojem, nie pamiętałam bowiem, żeby kiedykolwiek się uśmiechał. Zdałam sobie sprawę, że coś się w nim wyraźnie zmieniło. Cała frustracja, którą za dnia rozładowywał, tłukąc w klawiaturę, zniknęła, pozostawiając łagodnego sobowtóra mojego pisarza. Przypomniała mi się jego nowela Pożeracze Dusz z Oceanicznej Jaskini i zawahałam się przed wejściem.

   – Chwileczkę – powiedział, po czym zostawił mnie w przedsionku.

   Zastanawiałam się, co robił w ciemności. Wkrótce wrócił z pudełkiem, w którym znajdował się maszynopis.

   – Masz dwa dni, żeby to przeczytać. Trzeciego dnia przyjdź do pracy. Zapłacę ci za ten czas – dodał.

   Przyjęłam pudełko i dalej stałam, nie wiedząc, czy mam wyjść, czy zostać. Miałam wrażenie, że Ashmolean chce z kimś porozmawiać, ale się myliłam. Maska obojętności, która początkowo mnie onieśmieliła, teraz opadła na moich oczach. Znów poczerwieniał na twarzy i ściągnął brwi. Zgarbił się, po czym burknął z typową dla siebie furią:

   – No idź.

   Szybko go posłuchałam. Zanim wsiadłam na rower, ponownie zgasił wszystkie światła w domu. Nie miałam wątpliwości, że jest szaleńcem, ale bardziej martwiła mnie jego obsesja na punkcie twórczej szczerości. Nie potrafił pisać, jeśli wyraźnie nie widział w swoim umyśle, co się wydarzy w Kreegenvale. Takie podejście zawsze utożsamiałam z pisarzami zupełnie innego kalibru. Wieczorem zabrałam się za lekturę Zabójcy Bezprawia i odkryłam, że po raz pierwszy obchodzi mnie los Glandara.

   Kiedy Ashmolean pisał nową powieść, zawsze była to prawdziwa cegła, a Zabójca nie był wyjątkiem. Jednakże jedno go wyróżniało. Po raz pierwszy w historii przygód Glandara bohater zaczął przejawiać oznaki starzenia. Na początku książki, tuż po ścięciu pewnego uciążliwego ­krasnoluda, nawet skarżył się na ból pleców. A kiedy położył się z Heretiką Floritą, zieloną kobietą z szepczącego lasu, najpierw długo z nią rozmawiał, zanim zabrał się do roślinnych amorów. Chwile refleksji i drobne robaki wątpliwości zagłębiły się w idealnym owocu walki i chędożenia, którym było Kreegenvale.

   Pomyślałam, że przyczyną tych zmian jest natura samej opowieści. W najnowszej przygodzie wrogiem Glandara był jego własny twór. Z Płonącego Miecza w Krainie Umarłych wiedziałam, że Bogowie Dobra cenili Glandara za jego bohaterskie uczynki. Żeby zachować go w dobrym zdrowiu i umożliwić mu walkę z siłami zła w świecie ludzi, każdej nocy posyłali do niego kosa imieniem Kreekaw, który zabierał koszmary Glandara, po czym leciał z nimi do Astralnej Groty, gdzie Mank, niebiański kowal, spalał je w swoim piecu.

   W nowej powieści Stribble Flap Lubieżny pragnie zemsty za utratę członka, którego Glandar odrąbał mu w jednej z wcześniejszych książek. Pewnej nocy bierze łuk i zaczaja się przed pałacem w Kreegenvale. Gdy kos wylatuje z okna z dziobem pełnym koszmarów, Stribble zabija go strzałem w serce. Ptak spada w Bagno Deffleton, uwalniając koszmary, które zbierają się w nienawistnym przydennym błocie i tworzą, za sprawą kłębiącego się, wirującego, lśniącego i połyskującego czaru, przywodzącego na myśl Virginię Woolf, potwora zwanego Bezprawiem, trzyipółmetrowego olbrzyma o bezkształtnym, falującym cielsku i kudłatym łbie wielkości siedmiu ustawionych obok siebie końskich zadów. Ten przerażający stwór zaczyna krążyć po okolicy, szerząc zło. Glandar unika konfrontacji z olbrzymem, dopóki nie dowiaduje się, że ten zabił Heretikę Floritę i łapczywie pożarł jej zielone serce.

   Trzeciego dnia wróciłam do Ashmoleana. Czekał na mnie w swoim gabinecie, ponownie blady i pokorny. Z zaskoczeniem odkryłam, że moje składane krzesełko stoi obok jego pisarskiego tronu. Znów zwrócił się do mnie po imieniu, po czym gestem zachęcił, żebym obok niego usiadła.

   Gdy oddałam mu maszynopis, spytał, czy go przeczytałam.

   Odpowiedziałam, że tak.

   Myślałam, że spyta, jak mi się podobał, ale powinnam się była domyś­lić, że to nie w jego stylu. Zamiast tego rzekł:

   – Widziałaś to? Oczyma wyobraźni, jak film? Byłaś tam?

   Odpowiedziałam, że tak, ponieważ rzeczywiście tak było. Chociaż Ashmolean jak zwykle stosował swój urywany, oczywisty styl oparty na schemacie podmiot/orzeczenie, podmiot/orzeczenie, cała przygoda, aż do końca, gdzie bohater przygotowywał się do ostatecznej bitwy, była bardziej wyrazista niż rzeczywisty świat.

   – Proszę – powiedział, po czym na chwilę umilkł.

    „Proszę”? – zdziwiłam się.

   – Do tej pory szukałaś na półkach informacji o historii Kreegenvale, a teraz chciałbym, żebyś coś dla mnie znalazła w przyszłości krainy.

   Wiedziałam, o co prosi, ale i tak pokręciłam głową.

   – Ależ tak – odparł. – Musisz. Nikt inny nie zna sagi tak dobrze jak ty. Wybrałem cię do tego zadania. Od dwóch książek powoli tracę wizję Kreegenvale. Zatrudniłem cię, ponieważ wiedziałem, że jesteś bystra. Widziałem, że jesteś marzycielką i samotniczką. Która dziewczyna o takiej urodzie ubiegałaby się o tak idiotyczną pracę? Wiedziałem, że nadejdzie dzień, gdy całkowicie stracę opowieść z oczu.

   – Chce pan, żebym dopisała zakończenie książki? – spytałam.

   – Nie musisz go pisać – odrzekł. – Po prostu powiedz mi, co widzisz. Opowiedz jak najbardziej szczegółowo, co Glandar robi podczas ostatecznej bitwy z Bezprawiem. Nie tylko, jak zabija potwora, ale także, jak porusza mieczem, jak unika kwasowych wyziewów, jakie wykrzykuje przekleństwa.

   – Ale jak? – zdziwiłam się.

   – Zamknij oczy – odparł.

   Posłuchałam go.

   – Zobacz to tutaj – powiedział, a ja poczułam jego palec na czole między oczami. – Wróć do przygody. Obejrzyj ją krok po kroku. Jak oni wyglądali? Jak brzmieli? Jaki dokładnie odcień zieleni miało ciało Heretiki? Kiedy już wpadniesz w głąb opowieści, kiedy się tam znajdziesz, obserwuj, co robią. Wszystko mi relacjonuj, a ja będę to zapisywał.

   – Spróbuję – odrzekłam.

   Początkowo trudno mi było dotrzeć do opowieści, ponieważ potrafiłam myśleć tylko o tym, że Ashmolean od początku wiedział, że jestem bystra, oraz zastanawiał się, po co takiej ładnej dziewczynie taka idiotyczna praca.

   – Trzeba stale podsycać chęć do bitwy – wyszeptał, bardziej do siebie niż do mnie.

   Te słowa rozdarły moje myśli jak kawałek szkła, a przez otwór wpadło światło Kreegenvale. Z olbrzymim skupieniem poszerzyłam dziurę w tkaninie i w końcu zdołałam przedostać się do krainy Glandara.

   Początek opowieści rozegrał się przed moimi oczami jak przyśpieszony film. Byłam wszędzie, gdzie powinnam być, jak prawdziwa mieszkanka krainy, obserwując kluczowe wydarzenia. Widziałam, jak Stribble Flap wypuszcza strzałę, jak głowa krasnoluda toczy się po ziemi wśród trys­kającej krwi, odwróciłam wzrok, gdy Heretika na zakończenie długiej rozmowy sięgnęła do przepaski na biodrach Glandara. Gdy znów spojrzałam, stałam obok samego bohatera. Wiatr mocno dmuchał, niebo oczywiście było granatowe, a my staliśmy w pobliżu krawędzi urwiska, z którego roztaczał się widok na ocean.

   Glandar dzierżył w lewej dłoni swój miecz, potężny Eliminator. W prawej trzymał ośmioboczną tarczę, Opatrzność, którą podarował mu umierający ojciec. Pot lśnił na jego opalonym, muskularnym ciele. Długie czarne włosy miał związane z tyłu kosmykiem włosów Heretiki – tylko tyle po niej zostało. W odległości piętnastu metrów, nad samą krawędzią przepaści stał Bezprawie, a na jego potężnym cielsku wykwitały twarze, które miotały przekleństwa na króla Kreegenvale. Głowa potwora przypominała gigantyczną ożywioną bryłę ziemi. Żółta grzywa zwisała w tłustych strąkach, poplamiona krwią i żółcią. Pysk rozwierał się wystarczająco szeroko, by połknąć krowę, ukazując liczne rzędy nierównych zębów.

   – Poczuj moją żółć, pachnidło z twych nocnych koszmarów! – ryknął stwór, oblizując pozbawiony warg pysk owrzodzonym wielorybim jęzorem.

   Bezprawie uwolnił kulę gazu, miniaturowe fioletowe słońce, które popłynęło ku Glandarowi niesione wiatrem. Bohater uniósł tarczę, żeby zasłonić się przed pociskiem kwaśnego oddechu. Patrzyłam, jak pod wpływem cuchnącego podmuchu wybrzusza się farba tworząca herb Kreegenvale. Glandar stęknął i padł na kolana.

   – To mi chyba spaliło włosy w nosie – wyszeptał, cały czas klęcząc.

   Potem popatrzył na mnie. Zobaczyłam w jego oczach błysk, jakby rzeczywiście mnie dostrzegł. Uśmiechnął się i powoli wstał.

   – Zaczekaj, Bez! – zawołał do potwora. – Pojawiła się.

   Gdy Glandar do mnie podszedł, zobaczyłam, jak inne postacie z Kreegenvale wyłaniają się zza skał i drzew, które rosły około pięćdziesięciu metrów za naszymi plecami.

   – Niech mi ktoś naleje kielicha – odezwał się potwór. – Muszę się pozbyć tego smaku.

   – Chwila przerwy dla wszystkich! – krzyknął Glandar przez ramię. Wbił miecz w ziemię i upuścił tarczę.

   – Co się dzieje? – spytałam.

   – Jesteś Mary, prawda?

   Przytaknęłam.

   – Czekaliśmy na ciebie.

   Pozostali, których rozpoznawałam z innych opowieści, zgromadzili się wokół Glandara. Bezprawie pochylał się nad nami, kołysząc się na wietrze.

   – Witaj, kochanie – rzekł potwór, wyciągając rękę wyrastającą mu z boku po bukłak, który trzymał Stribble Flap.

   – Mary, nie mamy wiele czasu – powiedział Glandar. – Wszystko ci wyjaśnię. Kilka książek temu poprosiliśmy Heretikę, żeby rzuciła na Ashmoleana czar, który sprawił, że ten stopniowo zaczął tracić kontakt z naszym światem. Zaklęcie wymagało trochę czasu, ponieważ on jest taki potężny. W końcu jest Bogiem, jeśli wiesz, co mam na myśli. Początkowo myśleliśmy, że może da nam spokój, ale kiedy zatrudnił ciebie, domyśliliśmy się, jaki ma plan.

   – Chodzi o to, że zamierza dokończyć książkę? – spytałam.

   – Zgadza się – odrzekła kobieta stojąca po mojej lewej stronie.

   Obróciłam się i zobaczyłam piękną zieloną twarz Heretiki Flority.

   – Myślałam, że zostałaś pożarta? – zdziwiłam się.

   Bezprawie się roześmiał.

   – Zbudowaliśmy kobietę z trawy i patyków, a ja ją zjadłem. Nie interesuje mnie, jak smakuje Heretika.

   – A ja to wiem – wtrącił Glandar.

   Zgromadzone postacie wybuchły śmiechem, a Heretika zdzieliła bohatera pięścią w ramię.

   – Dlaczego mi to opowiadasz? – spytałam.

   Glandar odprawił pozostałych ruchem dłoni.

   – Porozmawiajmy na osobności.

   Wszyscy cofnęli się o kilka kroków i usiedli na ziemi. Po chwili zaczęli przekazywać sobie butle z winem i miodem. Bezprawie pociągał z bukłaka i pozwalał dzieciom używać swoich pleców jako zjeżdżalni. Za każdym razem, gdy któryś z malców się śmiał, stwór wtórował mu z rzężącym kaszlem.

   Glandar poprowadził mnie w stronę skraju urwiska. Gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu pozostałych, zwrócił się do mnie.

   – To musi się skończyć, Mary. Więcej tego nie zniosę.

   – Brakuje ci Ashmoleana? – spytałam.

   – Nie, ani trochę. Myślałem, że zrozumiesz. Próbuję ci powiedzieć, że już dłużej nie wytrzymam. Jeśli będę musiał zabić jeszcze jedno stworzenie, chociażby komara, stracę rozum.

   – A więc nie jesteś zadowolony z Ashmoleana?

   – Niektórzy tutaj określają go bardzo niewybrednymi epitetami. Ja mam dla niego więcej szacunku, ale w końcu jestem z nim od pierwszej strony. Na samym początku to bywało fascynujące, ale teraz życie w Kreegenvale stało się prawdziwą udręką. Nie dzieje się tutaj nic nowego. Kiedy zaczyna się kolejna przygoda, wiem, że będę zabijał. Wyobraź sobie, że budzisz się każdego dnia ze świadomością, że będziesz musiała coś albo kogoś uśmiercić, być może całą armię ludzi, którzy niczym ci nie zawinili.

   – Są też inne aspekty życia w Kreegenvale poza zabijaniem – przypomniałam.

   – Nie lubię pić. Za każdym razem, gdy Ashmolean zmusza mnie do wychylenia kilku butelczyn, przez następne pięćdziesiąt stron rzygam jak kot. A to całe chędożenie – ohyda. Można by pomyśleć, że facet nigdy nie widział kobiety z normalnym biustem. Zawsze pragnąłem tylko kilku minut miłości, ale dla szefa to większa egzotyka niż trójgłowy chłopiec‑kot z Widmowego Miasta.

   – Chcesz, żebym nakłoniła go do umieszczenia w książce wątku miłosnego? – spytałam.

   – Na to już za późno. Teraz chcę tylko wyzwolić innych. Pragnę końca, żeby oni mogli wrócić do życia, które wiedli, zanim im się to wszystko przytrafiło.

   – Miałam takie samo zdanie na temat Kreegenvale, gdy zaczęłam czytać o twoich przygodach – odparłam. – Ale teraz mam wrażenie, że nigdy nie czytałam czegoś, co miałoby w sobie tyle życia.

   – Ashmolean byłby oszustem, gdyby nie jeden fakt. On naprawdę czuje ten świat. To coś cudownego. Dlatego chcę mu pomóc, tak samo jak pozostałym.

   – Chcesz, żebym poświęciła cię Bezprawiu, prawda? – spytałam.

   Pokiwał głową i zobaczyłam łzy w jego oczach.

   – Po to są bohaterowie – odparł.

   – Nie wiem, czy mogę to zrobić. Pewnie mi nie pozwoli.

   – Pozwoli – odrzekł Glandar. – Nie może temu zapobiec. Jesteś zbyt potężna.

   – Zbyt potężna?

   – Proszę – powiedział Glandar, a jego głos za sprawą dziwacznej transformacji zmienił się w głos Ashmoleana.

   – Widzisz to? – spytał pisarz.

   Popatrzyłam w lewo i zobaczyłam, jak siedzi z palcami zawieszonymi nad klawiaturą, gotowy, żeby zacząć w nią bębnić. Obejrzałam się w prawo i ujrzałam, jak Glandar oraz Bezprawie zajmują bojowe pozycje przy krawędzi urwiska.

   Czułam, jak wzbiera we mnie moc, o której wspomniał Glandar.

   – Dobrze, niech się pan przygotuje – odpowiedziałam.

   Słowa wyszły ze mnie pełne własnej energii, płynąc prosto ze splotu słonecznego, zabarwione jaskrawymi opisami, skrzące się metaforami i porównaniami. Opowiadałam bez wahania o bitwie Glandara z Bezprawiem, potworem zrodzonym ze złych myśli bohatera.

   Eliminator błyskał w słońcu, a wrogowie przetaczali się, biegali i z trudem łapali powietrze. Wykwitały rany, płynęła krew, pękały kości. Potężne fragmenty amebowego cielska potwora ulatywały z oceanicznym wiatrem. Padały błyskotliwe inwektywy: „Obyś zapłonął w piecu Manka, póki bułat księżyca nie przeszyje twojej duszy na wieki”. Kwaśny oddech i kąsająca stal, dwaj przeciwnicy wytrwale walczyli, na zmianę zyskując przewagę.

   Po mojej lewej stronie Ashmolean, rozpalony do białości, pisał tak szybko, że komputer nie nadążał wyświetlać słów, które wychodziły spod jego palców. „Śmierć niewiernym”, mruczał pod nosem, ciężko oddychając.

   W końcu Glandar, śmiertelnie ranny, ruszył do ostatniego samobójczego ataku i zagłębił się w lepkim ciele potwora, tak że obaj runęli z urwiska.

   – Niemożliwe! – wykrzyknął Ashmolean, gdy opisywałam ich upadek, ale jego palce nie przestawały bębnić w klawisze.

   – Nie – jęknął, gdy uderzyli w skały kilkadziesiąt metrów niżej, jednak ani na chwilę nie zwalniał.

   Zapłakał, kiedy zmyły ich fale oceanu. Postawił ostatnią kropkę, po czym odwrócił się ode mnie i ponownie ukrył twarz w dłoniach. Wtedy Kreegenvale zgasło w moim umyśle jak zdmuchnięta świeca. Cofnęłam krzesełko i wstałam. Ciało Ashmoleana falowało, ale cierpiał w milczeniu. Nie odzywał się ani słowem. Wyszłam z jego gabinetu, wyszłam z jego domu i już nigdy nie wróciłam.

   Chociaż śmierć Glandara zapewne zdruzgotała Ashmoleana, mnie przepełniła życiową determinacją, jakiej nie okazywał nawet władca miecza. Gdy zastanawiałam się, co dalej ze sobą zrobić, przypomniałam sobie, jak Leonard Finch dotknął palcem mojego czoła i powiedział: „Zobacz to tutaj”. Nie zwlekając ani chwili, zatrudniłam się w Burgeramie oraz zapisałam na zajęcia do lokalnego college’u. Często myślałam o tym, co zrobiłam swojemu pisarzowi, ale powtarzałam sobie, że tak było najlepiej dla wszystkich.

   Wspomnienia o Kreegenvale czasami pojawiały się w moim umyśle, zwłaszcza gdy siedziałam na wykładach z literatury, a profesorowie wpadali na mielizny niejasnych teorii. Wtedy pragnęłam, żeby Glandar kopniakiem otworzył drzwi i zaczął wymachiwać mieczem. Jednak przeważnie powrót do szkoły sprawiał mi wiele radości. Zapisałam się na liczne kursy z angielskiego, ale wiedziałam, że nie chcę nauczać. W pracy było lepko, gorąco i słabo płacili, a kiedy popychałam kanapki z końskim tłuszczem w stronę niecierpliwych klientów, szeptałam: „Śmierć niewiernym”. Mimo że w Burgeramie nie brakowało koszmarów rodem z Gwaten Tarn, cieszyłam się, że mogę poznać innych pracowników w moim wieku.

   Choć wszystko dobrze się układało, a moi rodzice byli zadowoleni z moich postępów, to czegoś mi brakowało. Pewnej nocy zrozumiałam, że tak naprawdę chcę zostać pisarką. Albo chociaż wrócić do gabinetu Ashmoleana, gdzie słowa tchnęły życie w to co niemożliwe. Kupiłam notatnik i próbowałam opowiedzieć jakąś historię, ale nigdy nie wyszłam poza kilka początkowych linijek, być może z braku odwagi albo nadmiaru samokrytyki. „Gdyby tylko przyleciał Kreekaw i zabrał tę frustrację z moich niespokojnych snów”.

   Byłam na drugim semestrze w college’u, z powodzeniem realizując uświęconą czasem tradycję, gdy pewnego dnia kurier dostarczył paczkę do domu moich rodziców. Matka mnie zawołała, a ja zeszłam na dół, trąc zaspane oczy. Siedziałam do późna, czytając Bitwę Książek Swifta, przygotowując się do egzaminu. Matka podała mi brązowy pakunek, pośpiesznie cmoknęła mnie w policzek i wyszła do pracy.

   Otworzyłam paczkę i wyjęłam zawartość – nową, grubą książkę w twardej oprawie. Z podekscytowaniem stwierdziłam, że to egzemplarz Zabójcy Bezprawia. Upuściłam papier i błyskawicznie przekartkowałam powieść aż do końcowej części, którą pomogłam stworzyć. Podjęłam fabułę na pięć stron przed końcem, gdy Glandar stanął naprzeciwko potwora na krawędzi urwiska. Czytanie tego tekstu było doświadczeniem, którego nigdy nie zapomnę, gdyż Ashmolean użył moich słów. ­Przesunęłam ­palcami po zadrukowanej stronie, a kiedy litery nie zniknęły, pomyślałam: „Ja to stworzyłam”.

   Ujrzałam bitwę rozgrywającą się przed moimi oczami, tak samo jak w dniu, gdy dyktowałam jej opis Ashmoleanowi. Wszystko zostało dokładnie oddane, łącznie z przekleństwami. Kiedy doczytałam do miejsca, w którym fale oceanu zmyły ciała, zobaczyłam, że pozostała jeszcze cała strona tekstu.

   Zaskoczona, zaczęłam czytać dalej o tym, jak tej samej nocy Glandar powraca do Kreegenvale. Przemoczony, z jeżowcami we włosach i szyją owiniętą wodorostami, wchodzi do sali żałobników. Wszyscy się cieszą i otwierają butle z trunkami, a wojownik opowiada o tym, jak elastyczne ciało stwora uchroniło go przed śmiercią podczas upadku. Mimo że omal nie utonął, udało mu się przezwyciężyć morski prąd i wyjść na brzeg trzy mile od urwiska. Powieść kończy się optymistyczną zapowiedzią dalszego picia, chędożenia i wymachiwania mieczem.

   – Co to ma znaczyć, do diabła? – powiedziałam.

   Po kilku minutach w porzuconym opakowaniu znalazłam odpowiedź. Śpiesząc się, żeby zobaczyć swoje słowa w druku, przegapiłam liścik od Ashmoleana.

    Droga Mary!

   Przykro mi, ale musiałem nieco zmienić Twoje zakończenie. Pomyśl o wszystkich przyszłych tantiemach, które bym stracił, gdybym pozwolił Glandarowi umrzeć. Jeszcze nie jestem gotowy posłać go na śmierć – każdy potrzebuje jakiejś fantazji. Pozdrawia Cię i przeprasza za Twoją rolę w fikcji, którą dla Ciebie stworzyłem. Od dnia, kiedy Cię poznałem, wiedziałem, że uwielbiasz książki i idee. Zauważyłbym to, nawet gdybym nie zadzwonił do Twojej szkoły, jeszcze zanim przyszłaś na rozmowę kwalifikacyjną. Powiedzieli mi o Twoim miejscu na skraju boiska. Dobrze je znam. Ale są też inne miejsca, w które powinnaś się wybrać. Czasami akt zniszczenia może się stać aktem stworzenia. Czułem, że jest Ci to potrzebne, żeby ruszyć w podróż. Wierzę, że postać dręczonego obsesją, zaślepionego pisarza fantasy była najlepszą, jaką kiedykolwiek stworzyłem. Po co komu literacka iluzja, która nie może nam wskazać sposobu na zostanie ludźmi, którymi chcemy być? Glandar mówi: „Bądźcie odważni, czerpcie z życia pełnymi garściami i żyjcie z honorem”. To proste przesłanie, ale czasami warto o nim pamiętać w tym złożonym świecie. Zrobiłem to, ponieważ wiem, że ­pewnego dnia możesz zostać pisarką, ale potrzebowałaś odrobiny pomocy. Cieszę się, że mogłem Ci jej udzielić.

Ashmolean

   Początkowo czułam się zagubiona, ale przeczytałam list ponownie i zaczęłam się śmiać. Tego dnia nie podeszłam do testu ze Swifta, tylko udałam się do kuchni i zaparzyłam sobie dzbanek kawy. Potem wróciłam do swojego pokoju i w ciągu dwóch dni, słysząc nawoływania matki i ojca z drugiej strony zamkniętych drzwi, napisałam to opowiadanie.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.