» Fragmenty książek » Assassin's Creed: Renesans - Oliver Bowden

Assassin's Creed: Renesans - Oliver Bowden


wersja do druku

Fragment 1: Nocne starcie


Assassin's Creed: Renesans -  Oliver Bowden
Fragment 1: Nocne starcie

(…) Na niebie, które przybrało kobaltowy kolor, zawisł już księżyc, przyćmiewając swoją jasnością rój towarzyszących mu gwiazd. Jego światło padało na plac, który z północnym brzegiem Arno łączył Ponte Vecchio i jego tętniące życiem sklepy, teraz ciemne i ciche. To samo światło spływało po kształtach odzianej w czerń sylwetki, stojącej na dachu kościoła Santo Stefano al Ponte. Był to człowiek młody, zaledwie siedemnastolatek, o wyniosłej posturze. Lustrując uważnym spojrzeniem obszar rozciągający się pod jego stopami, uniósł rękę do ust i zagwizdał, cicho, lecz przenikliwie. Potem patrzył, jak w odpowiedzi na jego gwizd z ciemnych uliczek i spod sklepionych przejść wyłania się na plac najpierw jeden, później trzech, po chwili już tuzin, a ostatecznie co najmniej dwudziestu mężczyzn, młodych jak on, w większości w czerni; niektórzy mieli krwistoczerwone, zielone bądź błękitne kaptury lub kapelusze, za to wszyscy – miecze i sztylety przy pasach. Już po chwili na placu w promienistym szyku stała grupa groźnie wyglądających młodzieńców, których sposób poruszania się zdradzał wielką pewność siebie.
Młody człowiek spojrzał z dachu na pełne zapału twarze, które wpatrywały się w niego, rozświetlone bladą poświatą księżyca. W geście prowokującego pozdrowienia wzniósł wysoko zaciśniętą pięść.
– Zawsze razem! ­– wykrzyknął, a oni, również unosząc swe pięści, w których część z nich już zaciskała broń, odpowiedzieli:
– Razem!
Młodzieniec kocimi ruchami zszedł z dachu po niewykończonej fasadzie kościoła, a gdy znalazł się nad jego portykiem, zeskoczył i z peleryną powiewającą jeszcze w powietrzu, wylądował w miękkim przysiadzie pośrodku zgromadzenia. Mężczyźni otoczyli go wyczekując.
– Cisza, przyjaciele! – wyciągnął w górę dłoń, powstrzymując ostatni, samotny okrzyk, po czym uśmiechnął się ponuro. – Czy wiecie, w jakim celu wezwałem tu was, moich najbliższych sojuszników? Chcę was prosić o pomoc. Już nazbyt długo milczałem, podczas gdy nasz wróg – wiecie, kogo mam na myśli? – Vieri Pazzi, szkalował w tym mieście moją rodzinę, szargając nieustannie jej dobre imię i próbując w ten żałosny sposób nas poniżyć. Zwykle nie pochylam się nawet, by kopnąć takiego parszywego kundla, ale…
Przerwał mu wielki, wyszczerbiony kamień, który, rzucony od strony mostu, wylądował tuż u jego stóp.
– Starczy już tych bzdur, grullo – odezwał się jakiś głos.
Młodzieniec wespół ze swoimi towarzyszami w jednej chwili skierowali swój wzrok w kierunku, z którego dobiegły te słowa. Wiedział już, kto je wypowiedział. Przechodząc przez most od południa, zbliżała się do niego grupa młodych mężczyzn. Na czele dumnie kroczył jej przywódca w czerwonej, narzuconej na ciemny, aksamitny kostium pelerynie, zapiętej klamrą z godłem, na którego błękitnym tle widniały złote delfiny i krzyże; jego ręka spoczywała na rękojeści miecza. Był to całkiem przystojny mężczyzna, którego szpecił jedynie ostry zarys ust i cofnięty podbródek. Mimo że sprawiał wrażenie lekko otyłego, nikt nie mógł wątpić w siłę jego ramion i nóg.
– Buona sera, Vieri – powiedział spokojnie młodzieniec. – Właśnie o tobie mówiliśmy.
Skłonił się w geście przesadzonej uprzejmości, przybierając wyraz zaskoczenia na twarzy:
– Musisz mi jednak wybaczyć. Nie spodziewaliśmy się tutaj ciebie we własnej osobie. Zawsze myślałem, że Pazzi wynajmują innych, by odwalali za nich brudną robotę.
Vieri zbliżył się nieco i wyprostował, zatrzymując się ze swoimi towarzyszami w odległości kilkunastu kroków.
– Ezio Auditore! Ty wychuchany mały szczeniaku! To raczej twoja rodzinka gryzipiórków i księgowych biega do strażników za każdym razem, gdy pojawi się choćby cień najmniejszego problemu. Codardo! – ścisnął rękojeść swojego miecza. – Boisz się brać sprawy w swoje ręce!
– Cóż mogę rzec, Vieri, ciccione… Ostatni raz, gdy widziałem się z Violą, twoją siostrą, była całkiem zadowolona, że wziąłem ją w swoje ręce.
Ezio Auditore obdarzył swojego wroga szerokim uśmiechem, zadowolony z chichotu, jaki wzbudził u stojących za jego plecami kompanów.
Wiedział jednak, że posunął się za daleko. Vieri od razu poczerwieniał z wściekłości.
– Starczy już tego, Ezio, kutasie! Zobaczmy, czy walczysz tak dobrze jak paplasz!
Vieri, podnosząc miecz, odwrócił się do swoich ludzi.
– Zabić tych skurwieli! – ryknął.
W tej samej chwili powietrze przeciął kolejny kamień, lecz tym razem nie został rzucony jako wyzwanie. Mimo że chybił celu, udało mu się musnąć czoło Ezia, na którym pozostała rozcięta skóra i krew. Ezio zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu, a z rąk ludzi Vieriego posypał się w jego kierunku grad kamieni. Kompani Ezia ledwo mieli czas, by zebrać się w sobie, gdy banda Pazziego po zbiegnięciu mostu znalazła się tuż przy nich. Wszystko wydarzyło się tak nagle, że mężczyźni nie zdążyli dobyć mieczy, a nawet sztyletów, więc obie grupy rzuciły się na siebie z gołymi pięściami. Walka była ostra i zacięta – brutalne kopniaki i uderzenia przy nieprzyjemnym akompaniamencie odgłosów łamanych kości. Przez pewien czas żadna ze stron nie zyskała zdecydowanej przewagi. Chwilę potem Ezio przez krew spływającą z czoła ujrzał, jak dwóch spośród jego najlepszych ludzi traci równowagę i upada, prosto pod nogi tratujących ich oprychów Pazziego. Vieri zaśmiał się szyderczo, a ponieważ znalazł się przy Eziu, spróbował zadać mu kolejny cios w głowę ręką uzbrojoną w ciężki kamień. Ezio przysiadł na pośladkach i cios chybił, ale i tak przeszedł zbyt blisko, by ten mógł poczuć się bezpiecznie, w dodatku jego ludzie zbierali teraz najgorsze cięgi. Zanim stanął na nogach, udało mu się w końcu wyszarpnąć zza pasa sztylet i praktycznie na oślep, choć celnie, zanurzyć go w udzie nadciągającego ku niemu z obnażonym mieczem i sztyletem, potężnie zbudowanego zbira z bandy Pazziego. Sztylet Ezia rozciął tkaninę ubrania, zatapiając się w mięśniach i ścięgnach – mężczyzna wydał z siebie rozdzierający wrzask i przewrócił się, rzucając broń i ściskając obiema rękami ranę, z której szerokim strumieniem trysnęła krew.
Ezio zerwał się na nogi i rozejrzał wokół. Zobaczył, że ludzie Pazziego otoczyli jego kompanów, zamykając ich kordonem przy jednej ze ścian kościoła. Poczuł, że odzyskuje siły w nogach i skierował się w stronę swoich ludzi. Uchylił się przed przecinającym powietrze ostrzem miecza kolejnego poplecznika Pazziego i zdołał wpakować swoją pięść w jego nieogoloną twarz; z satysfakcją ujrzał, jak ze szczęki swojego niedoszłego zabójcy wylatują zęby i jak upada na kolana, ogłuszony ciosem. Krzyknął do swoich ludzi, by podnieść ich na duchu, ale po prawdzie myślał przede wszystkim o tym, jak by tu czmychnąć w możliwie najbardziej honorowy sposób. Usłyszał wtedy przebijający się przez zgiełk walki donośny, jowialny i znajomy głos, który dobiegł z tyłów bandy Pazziego.
– Hej, fratellino, co ty tu u diabła wyprawiasz?
Serce Ezia zabiło z wyraźną ulgą.
– Hej, Federico! Co ty tu robisz? Myślałem, że będziesz dziś, jak zwykle zresztą, balował na mieście!
– Bzdury! Wiedziałem, że coś planujesz, więc pomyślałem sobie, że przyjdę sprawdzić, czy mój mały braciszek nauczył się w końcu radzić sobie sam. Ale chyba potrzebujesz jeszcze jednej lekcji, a może nawet i dwóch!
Federico Auditore, starszy od Ezia o kilka lat i najstarszy z rodzeństwa Auditorich, był wielkim mężczyzną z wielkim apetytem – lubił sobie wypić, lubił się kochać i lubił się bić. Do walki włączył się, gdy jeszcze mówił, od razu rozbijając o siebie dwie głowy oprychów z bandy Pazziego i podnosząc wysoko stopę na spotkanie ze szczęką trzeciego. Przeszedł pewnym krokiem przez chmarę walczących mężczyzn, by stanąć u boku brata, sprawiając wrażenie obojętnego na otaczającą go przemoc. Zachęceni widokiem obu braci kompani Ezia podwoili swoje wysiłki. Ludzie Pazziego byli zaś skonsternowani: robotnicy na nabrzeżu zgromadzili się w bezpiecznej odległości i przyglądali się bijatyce, a ci w półmroku wzięli ich za posiłki Auditorich. To, jak również ryki Federica, jego zwinne, mocne pięści i jego poczynania, od razu podchwycone przez szybko uczącego się Ezia, rychło zasiały panikę w ich szeregach.
Nad ogólnym zgiełkiem zabrzmiał wściekły głos Vieriego Pazziego.
– Wycofujemy się! – zawołał do swoich ludzi wysilonym i pełnym złości głosem.
Spojrzał na Ezia i warknął, rzucając pod jego adresem jakąś niezrozumiałą groźbę, po czym rozpłynął się w mroku Ponte Vecchio. Za nim podążyli ci z jego kompanów, którzy mogli jeszcze chodzić, ścigani w dodatku przez tryumfujących już teraz sprzymierzeńców Ezia.

Oliver Bowden
Assassin’s Creed: Renesans
przekład: Tomasz Brzozowski
Copyright © for Polish Edition Insigns Media, 2010.

Copyright © Ubisoft Entertainment. All Rights Reserved.
Assassin’s Creed, Ubisoft, Ubi.com and the Ubisoft logo are trademarks of Ubisoft Entertainment in the U.S. and/or other countries.
First published in Great Britain in the English language by Penguin Books Ltd. in 2009.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Assassin's Creed: Renesans - Oliver Bowden
Tajne bractwa w walce o panowanie nad światem
- recenzja
Assasin's Creed: Renesans - drugi fragment
Wyścig po florenckich dachach
Assassin’s Creed. Podziemie
Zhańbiony Asasyn
- recenzja

Komentarze


~Seba22

Użytkownik niezarejestrowany
    Mam
Ocena:
0
A ja mam już swojego AC: Renesans ;)
http://www.youtube.com/watch?v=m3I gc1EKSW0
28-10-2010 21:13

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.